Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zima. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą zima. Pokaż wszystkie posty

13 kwietnia 2018

Na chwilę zagościła zima




A jednak! Na chwilę zagościła nad Wisłą zima. Nie trwała długo ale mrozy momentami były słuszne. Temperatura spadała poniżej - 20 stopni.
A już myślałem, że nie uda mi się w tym sezonie sfotografować zamarzającej rzeki.

Nie było to co prawda to co kiedyś:

To Wisła, nie Arktyka

ale zdążyłem kilka razy zmarznąć, kilka razy się pozachwycać i zmarnować trochę pikseli...


















12 marca 2017

Wisła sprzed lat...






Przeszukując czeluście stojących na biurku twardych dysków, znalazłem zapomniane zdjęcia znad Wisły. Zrobiłem je dokładnie 7 lat temu, na początku marca 2010 roku. Poziom wody był wtedy podwyższony, podobnie jak w tym roku jeszcze tydzień temu. Tylko zamiast wiosny mieliśmy zimę w pełni. Chodź sądząc z tego, że brak jest na zdjęciach nawet odrobiny kry, siarczystego mrozu raczej nie było.

Oto Dolina Środkowej Wisły siedem lat temu w czasie marcowej śnieżycy. Bo przecież w marcu powinno być jak w garncu.














21 lutego 2016

Lodostój...





Wodospad Czartów Młyn. Ukryty w środku lasu - trochę na południowy zachód od Zalewu Solińskiego i daleko od uczęszczanych bieszczadzkich szlaków. Sama nazwa sugeruje, że musi być w nim coś niezwykłego. Zwykły wodospad nie zasłużyłby wszak na taką nazwę. Czarcia mąka nie może być przecież mielona byle gdzie...
Polska jest pełna takich diabelskich miejsc. Diabelski Kamień to zazwyczaj ten największy w okolicy, Czarcie Pole to to usłane polodowcowymi głazami, Diabelskie Uroczysko to najdzikszy i najbardziej niedostępny fragment bagiennego lasu. Jak będzie wyglądał Czarci Wodospad?

Wybierałem się tam od lat. Ale ciągle było jakoś nie po drodze. Zawsze skręcałem w stronę połonin i wyższych partii Bieszczadów. Zresztą od domu moich przyjaciół, u których zawsze się zatrzymuję, do wodospadu jest dobrych kilkadziesiąt kilometrów. Zaś w obie strony to będzie... tak z 1/3 odległości między moim domem a Bieszczadami.

Wreszcie w tym roku - udało się. Mróz ścisnął potężny - jednej nocy doszedł nawet do -25 stopni; zaś śniegu było jak na lekarstwo. Idealny czas by przyjrzeć się zamarzającym, bieszczadzkim strumieniom.
Obróciłem kierownicę w inną  niż zazwyczaj stronę. Kilometry z lekka oblodzonego asfaltu zaczęły nawijać mi się na koła. GPS (czyli Gnaj Przed Siebie) słowami Krzysztofa Hołowczyca tłumaczył mi w które, coraz węższe drogi należy skręcać.

Dojechałem na miejsce i zacząłem się rozglądać za jakąś informacją. Według mapy od drogi odchodzi do wodospadu wyznakowany szlak. Nic nie było... po paru kilometrach zawróciłem i dopiero wtedy dostrzegłem widoczną, wyłącznie z jednej strony, małą tabliczkę:

Wodospad Czartów Młyn.

Stała tuż przy placu do składowania drewna, mogącym służyć za parking.

Dobrze... czyli to gdzieś tu... ale w którą stronę iść? Na tabliczce nie było żadnej strzałki. Rozejrzałem się trochę dookoła, pokręciłem w kółko. Z jednej strony zamarzający strumień, z drugiej gęsty las... to idę w trzecią. Po przejściu kilkuset metrów nadal nie znalazłem żadnej, wiodącej w bok drogi. I pewnie błądziłbym tam długo, gdyby nie spotkany po drodze leśnik. Zatrzymał się z pytaniem czemu tak wędrujemy środkiem szosy i czego szukamy. Skierował nas we właściwą stronę. Okazało się, że szlak jest... ukryty za placem z drewnem. Trzeba pójść na jego koniec, tam gdzie się wydaje, że już nie ma żadnej drogi i przejść wzdłuż strumienia. Potem skacząc po kamieniach przeprawić się przez wodę i dopiero wtedy widać leśną ścieżkę oraz oznakowanie szlaku.

Po półgodzinnym marszu i podziwianiu utrwalonych w zamarzniętym błocie, tropów dziesiątków zwierząt - były nawet żubry; wyłonił się zza pagórka - on.




























Właściwie trudno było go nazwać wodospadem. Wszystko było zamarznięte i lśniło mleczną lodową bielą. Jedynie gdzieś spod lodu słychać było perlisty dźwięk płynącej wody. Jakby żyjące w tym lesie krasnale szeptały tysiącami małych dzwoneczków.

Z bliska wyglądał jeszcze lepiej niż na wyszukanych przez wujka Gugla zdjęciach. Wysokości chyba z sześciu metrów i tworzący jakby wielkie skalne schody, po których spływa i rozpryskuje się woda. Dziś zatrzymana w czasie przez mróz.

Coś mi się zdaje, że stanie się to obowiązkowy punkt moich kilku następnych bieszczadzkich wycieczek. Pozostawił wrażenie fotograficznego niedosytu - a bardzo nie lubię tego uczucia.

PS. Pozdrowienia dla Lidki i Mirka. których spotkałem w drodze.























25 stycznia 2016

Przypomniała sobie...





Zima jakby sobie o nas przypomniała. Po bodaj dwóch latach przerwy, mogę znowu robić zdjęcia zamarzającej rzeki i Mazowsza w zimowej szacie. Początek stycznie przyniósł kilkunastostopniowe mrozy i opady śniegu. Którejś nocy padający biały puch oblepił gałęzie. Wybrałem się więc zobaczyć co tam słychać nad Wisłą. 








Zima to szczególnie trudny czas dla zwierząt. Bobry nie są wyjątkiem. Dokąd sięgnęły zęby, wszystko zostało objedzone.

Dawno już nie miałem okazji podziwiać takich widoków. 

Nadbrzeżne zarośla łęgowe wyglądały...
... jak z innego świata. Poczułem się jakbym przeszedł przez szafę.

Zauroczony chłonąłem baśniowy krajobraz.

Po południu śnieg niestety zaczął się obsypywać. Następnego dnia było nadal zimowo ale już nie tak niezwykle.












05 stycznia 2016

Koniki polskie - zima atakuje!




Na połamane kopyta, jeszcze wczoraj było tu całkiem ciepło, miłe błotko mlaskało pod kopytami i można było wyskubywać całkiem smaczne pozostałości traw. A dziś... dziś wszystko zamarzło i pokryte jest jakimś białym badziewiem.



Jak żyć się pytam, jak żyć?

Na dodatek coś mi się przykleiło do zadka! 
Po tej stronie biało...
... i po tej też!

Wszystko tak zmarznięte, że trzeba się nieźle naskrobać kopytem...

... by dobrać się do czegoś jadalnego.

A pfuj... jeszcze jakieś coś zimne i nie trawiaste przykleja mi się do pyska!

Ale i tak...

... wszystkim dwunogom, czterołapym, czterokopytnym, płetwiastym, sześcionogim (np. owadom), ośmionogim (np. pająkom) czy innym stworom bez nóg (np. meduzom czy dżdżownicom)... wszystkim kudłatym jak i tym bezwłosym życzę w nadchodzącym roku zawsze zielonych pastwisk, smacznej trawy, świeżej źródlanej wody, słońca grzejącego grzbiecik i ciepłego wiatru w grzywie... 









24 grudnia 2015

Opowieść Wigilijna





Patrząc za okno na iście wiosenną aurę postanowiłem przypomnieć sobie jak to bywało przed laty. Wielu laty... będzie pewnie już kilkanaście lat do tyłu. W każdym razie o aparatach cyfrowych nikt wówczas jeszcze nie słyszał. A właściwie nie! Tu i tam już słyszano. Pierwsze takie aparaty, kosztujące tyle co samochód, robiły zdjęcia w zawrotnej rozdzielczości 0,3 milionów pikseli...

Ale do rzeczy. Wigilia kilkanaście lat temu zaczęła się dla mnie jeszcze przed świtem. Rzut oka na termometr pokazał ponad dwudziestostopniowy mróz. Rzut oka za okno - gęstą mgłę.Tak gęstą, że w bladym świetle poranka nie było widać drzew rosnących kilkanaście metrów za oknem.

Ale kiedy wyszedłem przed dom okazało się, ze wszystko... dosłownie wszystko pokryte jest szadzią grubości mojego ramienia! Widziałem coś takiego po raz pierwszy i dziś po kilkunastu latach, mogę powiedzieć - jak na razie po raz ostatni w życiu.

Zrobiłem kilkanaście zdjęć, nie robiąc sobie zbytniej nadziei na jakiś spektakularny efekt.
Pozostawało wrócić i czekać na dalszy rozwój sytuacji.


Nagle w ciągu dosłownie kilkunastu minut mgły się rozeszły. Przeminęły jak sen jakiś złoty. Ledwie zdążyłem złapać aparat i wybiec przed dom by sfotografować pierwsze błyski słońca na białych drzewach. 

I wkrótce wszystko rozbłysło i roziskrzyło się bajkowo a na niebie nie było nawet śladu chmur. Mróz trochę zelżał ale i tak termometr pokazywał drobne minus 15 stopni. Wrzuciłem sprzęt do samochodu i ruszyłem. 

Śpieszyłem się tak, że w pewnym momencie przy wychodzeniu z samochodu, przestałem nawet zakładać kurtkę. Zimowy dzień jest taki krótki a chciałem odwiedzić wiele moich ulubionych miejsc. Zresztą w samochodzie też miałem zimno. Nie rozkręcałem mocno ogrzewania by zmarznięty sprzęt nie pokrył się w ciepłym powietrzu rosą. Doprowadzenie go wówczas do stanu używalności zajęłoby wiele czasu.

Leżenie w cienkim polarze na śniegu przy piętnastostopniowym mrozie to jest to. Jak człowiek zajęty jest szukaniem kadru i właściwego punktu widzenia, nie ma czasu by marznąć. 

Niestety, mimo potężnego mrozu, szadź zaczęła  opadać. Ciemne gałęzie nagrzewały się dosyć szybko w promieniach słońca.  I wszystko było dobrze aż...

... zaczął wiać niewielki wiaterek. Chwilę po zrobieniu tego zdjęcia miałem cały biały aparat. Pal diabli aparat. Dobry sprzęt ma obowiązek wytrzymać takie przeciwności losu. Ale zaklejony miałem też obiektyw aż po koniec przeciwsłonecznej osłony. Wymagało to przerwania pracy na dobry kwadrans, schowania się w samochodzie, gdzie w cieple wszystko przestało zamarzać, zużycia paczki chusteczek oraz szmatek do czyszczenia optyki...

Podsumowując, przejechałem tego dnia ponad 60 kilometrów. W którymś momencie zamarzła mi średnioformatowa Mamiya. Najprawdopodobniej na mrozie film zesztywniał tak, że przestał się przesuwać. Małoobrazkowy Nikon f5 działał dalej. Mamiya szczęśliwie ożyła po kilku godzinach w domu. Zrobiłem prawie 30 filmów czyli coś koło 300 zdjęć. To może wydawać się dziś w epoce cyfrowej niewiele. Ale proszę pamiętać, że każdy taki film to około 30 złotych. Wywołanie, jeśli dobrze pamiętam kosztowało 20 złotych. Do tego ramki do slajdów, koszulki do przechowywania. Po zsumowaniu kwota wyszła... rzekłbym - statystycznie istotna.
O ile łatwiejsze jest fotografowanie dziś, kiedy możemy zrobić tysiące zdjęć ponosząc jedynie koszty zakupu aparatu i kart pamięci. A może trudniejsze, bo świadomość zmniejszania się stanu konta w miarę zużywania kolejnych klatek filmu, wymuszała pewien pomyślunek przy naciskaniu spustu. Nikt bezrefleksyjnie nie robił dwustu klatek w nadziei, że coś wyjdzie a resztę się wyrzuci.

Co było dalej? Spóźniłem się na wigilijną kolację ku wielkiemu zdegustowaniu mojej rodziny. A kolejne dwa tygodnie spędziłem w łóżku. Walcząc z jakąś grypą czy inną paskudą oraz wysoką gorączką.

Ale zdjęcia mam.





20 lutego 2015

Bieszczadzkie grzywki





W górach jest wszystko co kocham
I wszystkie wiersze są w bukach
Zawsze kiedy tam wracam
Biorą mnie klony za wnuka

Zawsze kiedy tam wracam
Siedzę na ławce z księżycem
I szumią brzóz kropidła
Dalekie miasta są niczym...

               Jerzy Harasymowicz



















18 kwietnia 2014

Zamroziło i zawiało...




Dziwna była zima tego roku, mógłbym napisać niczym Heniek Sienkiewicz. Zanim na dobre się zaczęła, to już się skończyła. Trwała może wszystkiego ze dwa tygodnie. Ale za to mróz dochodził do dwudziestu stopni i wiatr też sobie nie żałował. Przewiewał śnieg z miejsca na miejsce, odsłaniał ziemię i kurzył ile się dało. Mimo, że śniegu było niemało, potrafił ogołocić całe hektary pól zaś przy każdej kępie drzew czy nierówności terenu potworzyć metrowe zaspy przekładane nawianym z pól pyłem.

Tak więc tej zimy śnieg... raczej nie był... biały...