Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ptak. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ptak. Pokaż wszystkie posty

20 października 2018

Liście lecą z drzew...




Czy tej łysce ktoś powie o tym liściu nie na głowie,
Nikt jej nie poratuje, nikt jej nic nie powie,
Tylko się każdy gapi, tylko się każdy gapi i nic.

Liście lecą z drzew, liście lecą z drzew...














Nowe przygody Krzysia i Misia Detektywa. Odwiedzili tym razem Park Łazienkowski w Warszawie:



Wycieczka do Łazienek Królewskich








31 października 2017

Dudosław przekorny






Dawno, dawno temu pojechałem z przyjaciółmi nad Biebrzę. Tak dawno, że nie tylko nie było wtedy Fejsbuka ale nawet Wuja Googla i Ciotki Wikipedii. Koledzy, znający doskonale biebrzańskie okolice postanowili mnie oprowadzić i pokaza�� najciekawsze miejsca.
Wędrowaliśmy więc, jeździliśmy, wędrowaliśmy... Wrażenia nakładały się na siebie. Łosie, dziki, ptaki, dziki... dudek! Łazi po łące niedaleko drogi. Mam do tych ptaków jakiś niewytłumaczalny sentyment.
Popatrzyliśmy więc na dudka i poszliśmy dalej.

Nie przeszliśmy nawet kilkuset metrów, gdy spotkaliśmy przewodniczkę w towarzystwie kilku Holendrów.

- Widzieliście dudka? Gdzie? Moi goście marzą o dudku. Chodzimy od rana i nic.

Pokazujemy gdzie i idziemy dalej. Wędrujemy dalej. Nie mija pół godziny a dwa dudki przelatują nam przed nosem i lądują na pobliskim drzewie. Przyglądamy im się przez lornetki.

Po chwili spotykamy znowu Holendrów z przewodniczką.

- I co widzieliście dudka?
- No nie... jak doszliśmy to było już pusto...
- No kurczę, a my widzieliśmy przed chwilą znowu. No może z minutę temu w drugim końcu polany. Siedziały na tamtej wierzbie.

Holendrzy puszczają się kurcgalopkiem a my idziemy dalej.

Niedługo później najpierw słyszymy a potem dostrzegamy dudka na starej brzozie. To już czwarty dziś. Niezły wynik jak na tak rzadkiego ptaka.

Pod wieczór spotykamy znowu Holendrów z przewodniczką.

- I co? I co? Widzieliście?

- Nieee... mówi zasmucona przewodniczka. Już też ich nie było. Chodziliśmy cały dzień i nic.

- No żartujesz, myśmy widzieli potem jeszcze jednego.

Holendrzy byli niepocieszeni.

Po kilku dniach nadbiebrzańskich wędrówek wracam do domu. Wjeżdżam na podwórko, wysiadam z samochodu. Do mych uszu dociera jakieś dziwne skrzeczenie. Rozglądam się. Na pobliskiej starej jabłonce, siedzi sobie dudek, stroszy się na mnie i skrzeczy oburzony. Ledwie może 5 metrów ode mnie!



Kilka lat później para dudków zagnieździła się w starej wierzbie tuż pod moim domem. Mogłem je obserwować z okna. Czasami, niczym wielkie motyle przelatywały mi tuż nad głową. Czasami wyjeżdżając z podwórka musiałem czekać aż taki żerujący na drodze delikwent, zdecyduje się odlecieć. 
Był rok, że w pobliżu gnieździły się 4 pary tych ptaków. Słyszałem jednocześnie cztery odzywające się samce. 


Dudki najczęściej gnieżdżą się w dziuplach w starych drzewach. Potrafią też w skarpach czy śródpolnych kupach kamieni. 

Lecący dudek wygląda jak wielki motyl...


Młode są bardzo hałaśliwe i ciekawskie. W przypadku zagrożenia odwracają się kuperkami do góry i strzelają cuchnącą wydzieliną gruczołów kuprowych, czasem uzupełnioną kałem. Siła takiego strzału jest całkiem spora. Zasięg takiej broni osiąga nawet pół metra. 

Słynny dudkowy czubek jest stroszony wtedy, gdy ptak jest podekscytowany lub przestraszony.

Dudki lubią żerować tam, gdzie pasą się konie. W końskich pączkach znajdują obfitość pożywienia. 

Odzywający się charakterystycznym "hup hup hup" dudek, pochyla swój zakrzywiony dziób i... trochę się nadyma... 


Od kilku lat dudki już nie zasiedlają dziupli w starej wierzbie. Przeniosły się w inne miejsce ale cały czas są gdzieś blisko. Co roku para lub dwie gnieżdżą się w moich okolicach. Wierzba przestała im odpowiadać. Może dziupla wypróchniała za bardzo? Czasem wiosną widuje je jak zaglądają do swojego starego mieszkania ale na tym się kończy.






06 czerwca 2014

Takie małe coś...



Gdzieś na początku maja zapakowałem sprzęt na łódkę i popłynąłem na wiślane wyspy. Pokręciłem się po łachach i sfotografowałem stadko kilkunastu łabędzi, które kręciły się na płyciznach. Potem usiadłem na piasku i oddałem się błogiemu lenistwu. Przeleciało nade mną kilka rybitw, potem mewy siwe... obok latały śmieszki i coś tam jadalnego próbowały złapać w małej zatoczce. Nagle coś zwróciło moją uwagę... zaraz, zaraz? Śmieszki? Jakieś dziwne te śmieszki... ciemne od dołu skrzydła, łepek jakiś nie taki... Podniosłem lornetkę do oczu i już wiedziałem. To wcale nie są śmieszki To mewy małe... musiały zawędrować tu na przelotach. W całej Polsce gnieździ się ich dwadzieścia może trzydzieści par. Trochę nad Biebrzą, trochę na rozlewiskach w Słońsku i jeszcze w dwóch czy trzech miejscach. Liczniej pojawiają się na przelotach i zimą.
To liczniej w moim przypadku znaczyło 6 sztuk.
Parę dni później w innym miejscu widziałem kolejnych kilka sztuk mew małych. I kilka rybitw czarnych, które już niestety nie gnieżdżą się od lat w moich okolicach.












15 maja 2014

I nie napijesz się przez słomkę...





Dawno, dawno temu skontaktował się ze mną redaktor z jednego Wielkiego Wydawnictwa.
- Czy masz zdjęcia pijącego ptaka?
- Eeeee... nie mam...
A potem zacząłem się zastanawiać. Trzeba by takie zdjęcie zrobić. Pijące ptaki widziałem wielokrotnie. Tylko jak to utrwalić na zdjęciu? Ptaki piją w sposób specyficzny. Nie potrafią przełykać tak jak my. Z racji, że nie są ssakami, nie mają mięśni odpowiedzialnych za ssanie... Muszą nabrać porcję wody do dzioba a potem podnieść głowę do góry i poczekać aż woda spłynie sobie przełykiem do brzuszka. I tak po kropelce... Żeby wypić parę łyków wody taki łabędź, bocian czy wróbel musi się trochę postarać. I parę razy pokiwać głową.
Zresztą nawet nie udałoby się pokazać tego na jednym zdjęciu.
I dopiero niedawno, gdy siedziałem sobie nad starorzeczem przy zaprzyjaźnionych łabędziach, udało się mi zrobić całą serię zdjęć.
Więc panie redaktorze, nie wiem czy pan pamięta jak dwadzieścia lat temu się pan pytał o takie zdjęcia?
To teraz już je mam...

A swoją drogą, zawsze się uśmiecham radośnie jak widzę Kaczora Donalda pijącego coś przez słomkę. Podobnie jak Jamesa B. strzelającego osiemdziesiąt razy z sześciostrzałowego pistoletu bez przeładowania.







23 kwietnia 2014

Wróciły...?



Jedno z moich ulubionych, nadwiślańskich starorzeczy.Otoczone łąkami i pięknymi wierzbami. Bywam tu częstym gościem i nie raz skrzyżowałem z tym miejscem obiektywy (link lub drugi link). Kiedyś, dawno dawno temu gnieździły się tu łabędzie. Opisywałem nawet jak zadziorna łyska odgoniła łabędzia od swoich młodych (link) albo ojciec łabędź tłumaczył mi, bym trzymał się z dala od brzegu, gdy na środku pływają jego dzieci (link). Potem łabędzie zniknęły. Doszły do mnie plotki, że ktoś po prostu jednego ptaka upolował i zjadł. Nagotował rosołek czy zrobił jakieś pieczyste. Przez blisko dwadzieścia lat starorzecze było puste. Nawet łyski zniknęły. Inne ptaki zresztą też. A był moment, że budowały tam gniazda rybitwy czarne czy perkozy. Jedynie na przelotach pojawiało się tam trochę ptaków. Dwa lata temu przez parę dni koczowało tam kilkadziesiąt łabędzi.

I niespodziewanie, gdy ostatnio przyjechałem tam o świcie, zobaczyłem w pierwszych promieniach słońca pływającego na środku jednego łabędzia... a po chwili pod brzegiem spostrzegłem wielkie, kopulaste gniazdo i siedzącą na nim samicę.

Mam do tych ptaków ogromny sentyment. Być może biorący się z czasów, gdy jako szczenię dostałem w swoje łapki "W krainie łabędzia" Włodzimierza Puchalskiego? Więc pewnie w tym roku nieraz będą tematem moich zdjęć.




Kiedy usiadłem na brzegu podpłynął i zmierzył mnie uważnie wzrokiem...
... a potem zajął się swoimi sprawami, nie bacząc na latającego nad nim...
... mistrza drugiego planu.
Głównie zaprzątała go pielęgnacja...
... upierzenia, przerywana leniwym pływaniem.

Ożywił się dopiero gdy nad wodą przeleciała kolejna para łabędzi. Poderwał się jakby chciał je pogonić...

... a potem wrócił nastroszony i dumny.







08 lutego 2013

Mewy siwe i niepospolite




Dawno, dawno temu w odległej galaktyce, pracowałem przez kilka lat w nieistniejącym już Instytucie Ekologii PAN. W kilkuosobowej ekipie badaliśmy życie mew siwych wtedy jeszcze nazywanych pospolitymi. Dosłownie i w przenośni. Na każdej wyspie potrafiło się ich gnieździć po dwieście a nawet więcej par. A na regularnie kontrolowanym przez nas odcinku - ponad tysiąc. Obecnie w tym samym miejscu jest ich najwyżej sto par... Wisła niegdyś rozbrzmiewająca wiosną ich melodyjnymi głosami, umilkła niemal całkiem.

Część mojej pracy polegała na dokładnym obserwowaniu zachowania tych ptaków. Godzinami siedziałem w specjalnych ukryciach (podobnych do tych z których obecnie fotografuję) i zaznaczałem na specjalnych mapach co robią. Tędy szły... tu się pokłóciły z sąsiadem... a pod tamtym krzakiem przysnęły na chwilę. Z jednego takiego ukrycia miałem widok na kilka a czasem więcej terytoriów. Podczas obrączkowania mewy miały zakładane dodatkowo kolorowe obrączki. Dzięki temu mogliśmy z daleka określić z którym ptakiem mamy do czynienia. A że po paru latach badań większość ptaków miała takie obrączki, mogliśmy dokładnie określić kto z kim i gdzie...

Chociaż czasem mewy gubiły obrączki... czasem nawet było szkoda, że zgubiły...

No właśnie. Obserwowałem parę ptaków zajmującą się budową gniazda. Wszystko rozgrywało się najwyżej 10 metrów ode mnie. Przez lornetkę widziałem wyraźnie niemal każde piórko.
Mewy chodziły dookoła, co chwilę mościły się w gnieździe, układały jakieś trawki. Pochylały się dziobem w dół i śmiesznie gulgotały udając jednocześnie, że coś dziobią na ziemi. Ornitolodzy nazywają takie zachowanie mew "choking". Sielanka po prostu. W którymś momencie samiec odleciał. Samica stanęła obok budowanego gniazda i zajęła się pielęgnacją upierzenia.

Niespodziewanie obok wylądował... obcy samiec. Miał tyko jedną kolorową obrączkę - fioletową. Resztę gdzieś zgubił. Podniosłem ołówek by zanotować i spodziewając się ataku czekałem na dalszy ciąg. A tymczasem samica do niego podeszła i coś zagulgotała po swojemu. I to zagulgotała przyjaźnie!? Potem oba ptaki podeszły do budowanego gniazda. Obcy samiec obejrzał wszystko niczym inspektor nadzoru budowlanego. Coś poprawił dziobem. Potem razem zrobiły "choking"... wtedy przyleciał właściwy samiec. I co? I nic! Stanął z boku potulnie, wręcz jakby ze zmieszaną miną. Choć w przypadku ptaków wydaje się to być niemal nieprawdopodobne. I stał tak sobie...
Po kilku minutach samiec z kolorową obrączką machnął skrzydłami i odleciał. Nie zobaczyłem go już nigdy więcej, mimo, że obserwacje w tym miejscu prowadziłem jeszcze przez kilka tygodni.
Co się stało? Dlaczego ani samica ani samiec nie pogoniły obcego? Można tylko przypuszczać.
Po przejrzeniu sterty papierów w domu okazało się, że zeszłoroczny samiec tej samicy miał fioletową obrączkę. A para gnieździła się niemal w tym samym miejscu w którym dziś je obserwowałem. Niestety nie jest to żaden dowód... nie można zidentyfikować ptaka na podstawie jednej kolorowej obrączki. Potrzeby jest pełen zestaw (czyli w tym przypadku 4 sztuki). Są to jedynie domniemania. Więc zamiast notatki naukowej wyszła najwyżej próba literacka.






Przyczyny utraty obrączek są różne. Niejednokrotnie plastik po prostu pęka po kilku latach. Ale kilka razy obserwowałem jak ptak dziobał zawzięcie obrączkę na łapie.

09 stycznia 2013

Śmieszki - "prawie" czyni wielką różnicę...




Przeglądam zeszłoroczne zdjęcia, sprawdzając czy coś mi nie umknęło. Bo w szczycie sezonu czasem nie nadążam. I właśnie kilka dni temu znalazłem zarejestrowaną małżeńską scenę u śmieszek.

Nadwiślańskie kolonie tych ptaków zawsze mnie zadziwiają. Gniazda to nieraz dołek w piasku jak u jakieś rybitwy czy sieweczki.

Proszący ptak odzywa się w bardzo charakterystyczny, piszczący sposób. Podobnie trochę jak pisklęta. Jednocześnie tak zabawnie drepcze dokoła partnera. Łatwo to zauważyć, bo głos jest słyszalny nawet w śmieszkowo - kolonijnym harmiderze. Tak było właśnie tym razem. Najpierw usłyszałem, że ktoś kogoś zaczyna o coś prosić. Zobaczyłem samicę przymilającą się do samca. Skierowałem nań obiektyw. Szczęśliwie wszystko działo się w odpowiedniej odległości. Nie za blisko i nie za daleko. Tak, tak... wiele razy nie miałem jak zrobić tego dnia zdjęcia bo ptaki podchodziły zbyt blisko mojego ukrycia. Samica ewidentnie napraszała się samcowi. Chodziła dokoła popiskując i robiąc... maślane oczy. No i w końcu dopięła swego tylko, że sprawa spaliła na panewce. Zanim wszystko się na dobre zaczęło, samiec sfrunął na ziemię, otrzepał się i odszedł. Na pewne usprawiedliwienie można dodać, że była to pora klucia i wychowu młodych a nie amorów... więc pewnie hormony już nie te.
Samica zrezygnowała z dalszego proszenia.




Hej... Wiesz co?
Spójrz jak romantycznie się zrobiło...


Nie daj się prosić... !!! 

Nooooooo...

Ależ marudna ta kobieta...

Doooobraa... 

Eeeeeeee... i tak nic...!






14 września 2012

Z traktorem na boćki...





Zawsze mnie wkurzało, że bociany kręcą się tuż obok traktorów czy pracujących na polu rolników a kiedy pojawiam się z aparatem natychmiast zaczynają trzymać dystans. Nawet gdy chodziłem z grabiami w ręku i aparatem na szyi, traktowały mnie jak coś groźnego. Nie dawały się wyprowadzić w pole, bo nie wyglądałem swojsko. Coś w moim zachowaniu budziło ich nieufność. Widać zbyt wyraźnie odstawałem od typowego rolniczego otoczenia.

I dopiero niedawno przytrafiła się okazja. Zajechałem z przyjaciółmi na łąkę po bele zeszłorocznego siana (pozdrowienia dla Asi, Beaty, Magdy, Romka i jego mamy ze Sławatycz) gdy tuż obok wylądował bociek. Na podniesienie aparatu do oka i przejście kilku kroków zareagował... nie odlotem ale stanowczym odejściem i pełnym zniesmaczenia spojrzeniem.
Po krótkiej naradzie wskoczyliśmy do traktora i ruszyliśmy śladem bociana. On dobrze wiedział, że spod kół mogą wyskakiwać smaczne kąski - niemal wprost do dzioba. Wystarczy go otworzyć i poczekać... Więc sam zaczął się do nas zbliżać, tak że chwilami był zbyt blisko na robienie zdjęć. Parę razy miałem wrażenie, że przejedziemy mu kołem po dziobie. Albo, że jak zeskoczę to wyląduję mu na grzbiecie.   Ktoś słyszał o siodle dla bociana? 
A próba wcelowania z trzęsącego się traktora do biegającego dookoła boćka dostarczała dodatkowych wrażeń. Ponad połowa zdjęć okazała się być... prawie trafionych.





"Bo on szybuje w trawie jako szczupak w Niemnie" Adaś Mickiewicz / Pan Tadeusz
To było co prawda o derkaczu ale tu pasowało idealnie...  








Ja się czaiłem na bociany... zaczajono się i na mnie...   (fot: Danusia Dejtrowska) 

29 sierpnia 2012

Mewy siwe i pamiętliwe...


Pamiętałem go dobrze... był jedynym pisklakiem z gniazda położonego na piaszczystej części wyspy. Jego rodzeństwo nie przetrwało pierwszych dni życia. Został sam. Ale z drugiej strony mogł jeść do woli. Wszystko co przynosili rodzice, trafiało w jego gardło. Rósł wiec szybciej niż jego rówieśnicy z sąsiednich gniazd.
Niestety lub na szczęście, jak zwykle zależy to od punktu widzenia i siedzenia, maluch wykluł się w gnieździe na terenie jednego z doświadczalnych ogródków Instytutu Ekologii PAN. Kilkaset metrów kwadratowych wyspy zostało ogrodzonych niewielką siatką. Czyli maluch codziennie był ważony, mierzony. Razem zresztą z paroma innymi mieszkańcami "ogródka" wyklutymi w sąsiednich gniazdach. Czasem takich piskląt trzeba było się nieźle naszukać. Wiadomo, że gdzieś tu są. Tylko siedzą pod jakimś krzaczkiem i udają, że ich tam nie ma.
Ten akurat był dla badaczy przyjazny. Niemal dzień w dzień był w tym samym miejscu. Trzeba było podejść do jednego krzaczka, wyciągnąć rękę, wyjąć, zważyć, zmierzyć... zapisać i odłożyć w to samo miejsce. Nawet nie dziobał, nie obsrywał jak inne pisklęta w badanej kolonii.
Po jakiś trzydziestu dniach zniknął. Nie był już wtedy pisklakiem. Miał rozmiary prawie dorosłej mewy.

I niespodziewanie po czterech latach spotkałem go znowu! Okazał się być samczykiem, poderwał jakąś młodą mewę i założył gniazdo dosłownie dwieście metrów od miejsca swojego wyklucia. Na łasze, na skraju kolonii. Bo jako początkujący małolat nie mógł dorwać się do lepszego miejsca. Wpadł zupełnie bezmyślnie w pułapkę zastawioną przez ornitologów. Po prostu jak śliwka w marynatę. Dosłownie po kilkunastu minutach od jej rozstawienia. I znowu wpadł w moje łapy! Założyłem mu dodatkowo piękne nowe kolorowe obrączki by można go było rozpoznać z daleka przez lunetę, zważyłem i pomierzyłem co mogłem.

I tu zaczęła się zabawa. Ptak siedział w moich rękach właściwie spokojnie. Tylko... chyba bestia pamiętała pomiary ze szczenięcych lat. Co, jak i kiedy robiłem. Bo w najmniej spodziewanych momentach dostawałem z całej siły dziobem po paluchach! I to tak zupełnie niespodziewanie. Mierzę sobie spokojnie coś tam...ptak ani drgnie...  odkładam suwmiarkę a tu nagle jak nie dostanę dziobem z boku! Za chwilę znowu to samo. Nawet znacznie większe mewy srebrzyste tak mnie nie potłukły. Co bym nie robił zawsze bandyta znalazł sposób by zapłacić mi za obrączkowanie i pomiary w szczenięcych ... przepraszam pisklęcych latach.




-  mnie tu nie ma... ktoś coś w ogóle widzi ??  







24 czerwca 2012

Wisła - Śmieszne bijatyki


Pisałem już wcześniej (Śmieszne latawice), że w kolonii śmieszek cały czas coś się dzieje. Hałas, rozgardiasz, ciągłe awantury. Z jednej strony ptaki chronią się nawzajem i gdy dostrzegą coś, ruszają na wroga hurmem. Mało kto wytrzymuje atak stada hałaśliwych i wyjątkowo upie... eee... męczących ptaków. Warto w takim momencie rozejrzeć się co wzbudziło taką reakcję mew. Kilka razy w ten sposób wytropiłem bielika, sowę czy lisa...

Z drugiej strony praktycznie każde lądowanie przy gnieździe kończy się jeśli nie awanturą, to przynajmniej sąsiedzką pyskówką. Niby śmieszki mają swoje terytoria dookoła gniazd ale czasami tak małe, że tylko na wyciągnięcie dzioba.

Bywało, że po całym dniu pracy w kolonii śmieszek huczało mi w głowie tak, że nawet nie miałem ochoty włączać radia w samochodzie.



- Orzesz bandyto...  zabieraj swoje lotki z mojej ziemi...!!!

- Ty kupo starych piór... ten kawałek jest mój!!!

- Hej... spadać!!! To mój kawałek piasku!!!


13 czerwca 2012

Wisła - powodziowe kuliki...



Kuliki wielkie rzadko można spotkać nad Wisłą. Od lat w moich okolicach gnieździ się para, czasem dwie. Parę razy je fotografowałem. Ale któregoś roku zaprzyjaźnieni ornitolodzy donieśli:

- Mamy kulika na piasku. Ale jak chcesz coś zrobić to się śpiesz. Idzie wysoka woda. Wszystkie łachy raczej będą pod wodą!

No to rzuciłem wszystko i ruszyłem w drogę.

I faktycznie. Cztery kulikowe jaja leżały sobie niemal na czystym piasku. Prawie bez wyściółki. Normalnie jak białoczółki czy sieweczki! Niestety... poziom wody wzrósł w ciągu kilku ostatnich dni o ponad metr i gniazdo zbudowane daleko od brzegu znalazło się tuż przy nim. Co zresztą widać na zdjęciach. Jeśli woda podejdzie dwadzieścia - trzydzieści centymetrów wyżej - dojdzie do samego gniazda. A tu już popękane jaja... w jednym nawet dziura. Najdalej dwa trzy dni i powinny być pisklaki.

Nie było czasu do stracenia. Żeby zrobić zdjęcia praktycznie zakopałem się w piasku. Co ja piszę.. leżałem w wodzie bo wszystko już było podsiąknięte.

Kiedy późnym popołudniem oswobodzono mnie z ukrycia miałem zrobionych kilka rolek filmu i pomarszczoną skórę od wielogodzinnego siedzenia w wodzie. Zaś samo gniazdo...  no jaja zaczynały leżeć na mokrym piasku. Gdy spakowaliśmy cały sprzęt i wrzuciliśmy do łodzi, jaja kulika zaczynały leżeć w wodzie. Na żywioł nie ma rady... ale czy aby na pewno... Co prawda jestem zwolennikiem nie ingerowania w to co dzieje się w przyrodzie ale tym razem nie wytrzymałem. Jeśli nic nie zrobimy to i tak pisklęta w jajach zginą w ciągu godziny. A woda ma się podnosić jeszcze dalej. Zabezpieczyliśmy jaja i wszyscy zaczęliśmy sypać w miejscu gniazda górę z piasku. Czym się dało: wiosłami, rękami... z czyjejś koszuli zrobiliśmy worek i nosiliśmy piach z dalszej części wyspy. Usypaliśmy górkę niemal metrowej wysokości czyli przenieśliśmy dobry metr sześcienny piasku. Jeśli kuliki się tego nie przestraszą, to może będą miały szansę. Bez tego - żadnej. Właściwie to już byłoby po lęgu bo woda podniosła się o kolejnych kilka centymetrów.
Zbudowaliśmy na szczycie góry gniazdo, ułożyliśmy jaja i jak najszybciej odpłynęliśmy.

Przez następne dni ze względu na wysoki poziom wody nie mieliśmy szansy zajrzeć na kulikową łachę. Kiedy zdołaliśmy tam dotrzeć ponownie po ptakach nie było ani śladu. Nasza góra była ale nie dało się ustalić czy coś pomogła i dokąd dochodziła woda.

Od znajomych ornitologów, dysponujących lepszym sprzętem pływackim, dowiedzieliśmy się później, że kuliki przeżyły. Nie przestraszyły się nowo powstałego wzgórza. Woda wzrosła jeszcze o jakieś pół metra i naszej konstrukcji nie zalała. Widzieli później parę razy jak kulik z młodymi biega po łasze...





Gniazdo kulika wielkiego na piasku  - widziałem coś takiego raz w życiu . Nawet jest skromniejsze niż mewy czy rybitwy. 

Szef (szefowa)? przyszedł i robi swoje porządki.

Wysiadywanie to fascynujące zajęcie.

Gdy jeden ptak był zajęty "jajami", drugi spacerował sobie po pobliskich łachach... 

... i próbował znaleźć coś jadalnego. Za kulikiem widać stojące już w wodzie młode zarośla  topolowe.