W najzwyklejszych miejscach kryje się wszechświat wyobraźni. Tomasz Różycki o „Złodziejach żarówek”

Zdobył Nagrodę Literacką Warszawy w kategorii Proza, choć częściej pisze wiersze i twierdzi, że nie potrafi pisać powieści. W „Złodziejach żarówek” przenosi czytelników w świat swojego dzieciństwa. To świat, który – po latach – nabrał znamion mitu, fantastycznych dodatków. I to też świat, w którym – choćby nasze dzieciństwo wyglądało zupełnie inaczej – pewnie odnajdziemy elementy znane i sobie. Zapraszam do lektury wywiadu z Tomaszem Różyckim!

W najzwyklejszych miejscach kryje się wszechświat wyobraźni. Tomasz Różycki o „Złodziejach żarówek” Bartosz Mikulski, materiały Nagrody Literackiej Warszawy

[Opis: Wydawnictwo Czarne] Oto wielopiętrowy blok z wielkiej płyty, oto bliżej nieznane miasto, choć chyba Opole, oto lata nieprecyzyjne, ale w późnym PRL-u i oto opowieść, która zaczyna się tak: "Kiedy udało się już zdobyć kawę tuż przed imieninami i okazało się, że jest ona w ziarnach, Ojciec siedzący przed telewizorem, w którym z pulsujących kręgów zamieci szarych pikseli wyłaniały się raz po raz fantastyczne kształty czarno-białej panoramy blokowisk Ursynowa, powiedział do mnie: Idź do Stefana zmielić, bo oni mieli młynek".

Wysłany z tym poleceniem narrator rusza w blokowe korytarze, które pod doskonałym piórem Różyckiego zamieniają się w korytarze dygresji i wielopiętrową opowieść o życiu bloku i jego mieszkańcach, przekazywanych z ust do ust historiach, osiedlowych przygodach, plotkach i legendach. Korytarze wydłużają się i plączą, czas i narrator gubią, a przed czytelnikiem rośnie surrealistyczna, straszno-śmieszna opowieść o PRL-owskiej Polsce pomieszczonej w jednym bloku.

Rozmowa z Tomaszem Różyckim, laureatem Nagrody Literackiej Warszawy w kategorii Proza

Anna Sierant: „Złodzieje żarówek” są porównywani przez czytelników, recenzentów do prozy Schulza, Prousta, Konwickiego, jednak moją ulubioną opinią jest ta autorstwa mojej koleżanki: „Jako dziecko mieszkałam w kamienicy i zawsze zazdrościłam kolegom i koleżankom mieszkającym w blokach. Teraz mam na papierze potwierdzenie, że słusznie mnie zżerała zazdrość – 10/10”. Ta zazdrość o mieszkanie w bloku z wielkiej płyty należy chyba jednak do rzadkości. Częściej słyszymy: „Ach, marzę o domu na wsi”, niż „Chcę mieć tysiąc sąsiadów w jednym budynku”. Czy jednak – zwłaszcza z perspektywy dziecka, jakim jest Tadeusz, główny bohater pana powieści – pod pewnymi względami ta wielka płyta nie oferuje mieszkańcom więcej niż stumetrowy dom w szczerym polu? Bo jednak – i kończę już to przydługie pytanie – pisze pan również: „Bloki były dla tych, którzy z jakichś powodów zostali przez życie źle potraktowani i którym, jakby szydząc z nich, postawiono przed nosem całą dzielnicę domków jednorodzinnych pozostających w rękach ludzi uprzywilejowanych”.

Tomasz Różycki: Tak, oczywiście, takie było przekonanie – domy w dzielnicy willowej, zwłaszcza domy z ogródkami, które można było zobaczyć z balkonu, wydawały się miejscem dla uprzywilejowanych, dla nomenklatury, dla tak zwanych prywaciarzy (taka nazwa w PRL-u dla tych nielicznych, którzy mieli własne firmy), dla innych, do których uśmiechnął się los. Bloki oczywiście miały swoje zalety, jednak – pomimo wszelkich niedoróbek i fuszerek – było to miejsce nowoczesne jak na tamte czasy, z windami, pralniami i suszarniami na strychu, z centralnym ogrzewaniem, bieżącą wodą, kanalizacją, elektrycznością itp. Spółdzielnia dokonywała napraw i remontów, wokół starano się o budowę placów zabaw czy innych miejsc rekreacji. Wiem o tym, że wiele osób z podupadających kamienic w centrum i na starym mieście marzyło o bloku. Ale ludzie mieszkający w blokach często spoglądali w stronę indywidualnych domków tęsknym spojrzeniem. Zwłaszcza wtedy, kiedy ujawniały się wszelkie niedoróbki i obecność sąsiadów za ścianą stawała się nieznośna.

Zapytam jeszcze o ten PRL – podobno przedstawienie wydarzeń rozgrywających się właśnie w czasach Polski Ludowej nie było dla pana celem samym w sobie, a chodziło raczej o to, by wrócić pamięcią do czasów dzieciństwa?

Tak, jasne. Przy takim trybie pisania ta opowieść pisała się sama. I bardzo szybko zauważyłem, że żegnam się w niej z czasem, z ludźmi, przyjaciółmi, rodzicami, może ze sobą samym w tamtych czasach.

„Nie wiem, jak inni poeci, ale ja nie umiem pisać powieści”; „źle się pisze powieść” – powiedział pan w jednym z wywiadów. Dlaczego powieść pisze się poecie źle? Czy ten miesiąc, w czasie którego powstawali „Złodzieje żarówek”, był dla pana trudny i czy w jakiś sposób pracę ułatwiła panu pewna amerykańska aplikacja dla pisarzy?

Tak naprawdę to nie była aplikacja służąca pisaniu powieści, tylko zwykły licznik napisanych w ciągu dnia słów. Usłyszałem o nim, kiedy dowiedziałem się, że w Stanach Zjednoczonych istnieje NaNoWriMo, czyli Narodowy Miesiąc Pisania Powieści, i niektórzy uczniowie biorą udział w zadaniu-zawodach, żeby w ciągu listopada napisać powieść właśnie. Należy przy tym pisać około 2000 słów dziennie, aby mieć na koniec miesiąca liczącą 60 000 słów książkę. Wydało mi się to na tyle zabawne, że postanowiłem w ten sposób wydobyć się z zapaści technicznej, w jakiej wtedy przebywałem w związku z moim innym utworem. Początkowo wydało mi się to jednak za trudne – pisać 2000 słów dziennie. Przecież właśnie na tym polega poezja, że słów jest mniej, dużo mniej, i satysfakcja przychodzi szybko, wiersz można skończyć w ciągu kilku godzin przy dobrej passie. Aby napisać powieść, należy ten rodzaj euforii utrzymywać przez długi czas, codziennie zachowywać motywację do pisania. Wiersze przychodzą, kiedy chcą, same. I nie można się przymusić do ich pisania, nie można założyć sobie: „Codziennie napiszę jeden wiersz i na koniec miesiąca będzie książka”. To nigdy się nie uda. Inaczej z powieścią. Okazało się, że po pierwszych trudnościach z każdym dniem było już lepiej. Pisanie nie jest trudne. Z czasem wciąga tak bardzo, że mimo ogromnego wysiłku, jakiego często wymaga, daje ogromną satysfakcję. Wysiłek jest niemal niezauważalny, kiedy dostaje się nagrodę w postaci zadowalającego tekstu. Trudne jest poprawianie tego, co już napisane.

Wspomniany główny bohater powieści, Tadeusz, rusza do sąsiada Stefana po to, aby ten – na prośbę rodziców chłopca – zmielił kawę, czyli ciężko zdobyty rarytas. I tak rozpoczyna się wyprawa Tadeusza oraz czytelników, a w jej trakcie poznajemy wiele barwnych postaci – mieszkańców bloku, ale nie tylko. Czy któryś z bohaterów ma swój pierwowzór w prawdziwej osobie, czy wszystkie są raczej typami, mieszanką kilku podobnych charakterów?

Tak, to mieszanka, postaci literackie są jak potwór Frankensteina – zlepione z kilku innych ciał, z kilku charakterów. Ale mimo że to książka fikcyjna, jest w całości oparta na prawdzie. Nazywam to prawdą literacką. Nie zmyślam, wszystko to się wydarzyło, tacy ludzie byli. Może nie tam i nie wtedy, ale byli. Nie potrafię pisać fikcji, wymyślać czegoś, co nie miało miejsca, uważam to za niepoważne – jest tyle prawdziwych losów i prawdziwych zdarzeń godnych zapamiętania, że niegodne wydaje mi się opowiadanie ludziom zmyślonych historii.

Jak kiedyś pan zauważył: „Tak naprawdę nic nie mamy poza dzieciństwem”. Czy właśnie to, że bohater jest dzieckiem, a pan tworzy opowieść o nim lata później, ułatwia zastosowanie symboli, alegorii? W końcu pisze pan o czasach, które minęły, ale które cały czas pozostają we wspomnieniach. No i czy nie m.in. w tym pisaniu o dzieciństwie ukazują się podobieństwa do wspominanej w kontekście „Złodziei żarówek” twórczości Schulza czy Prousta?

Jasne, tu tradycja literacka – powroty do dzieciństwa – jest olbrzymia i są arcymistrzowie nie do podrobienia, jak Schulz czy Proust. Bruno Schulz to autor, który uświadomił mi, że w najzwyklejszych miejscach: ogródku, sklepie, szopie, na strychu czy w szafie, kryje się cały wszechświat wyobraźni. Rzeczywistość nabiera znamion mitu, fantastycznych dodatków. Wystarczy tylko je sobie wyobrazić, wystarczy spojrzeć inaczej. Jest też wiele innych odniesień i tropów, ale mam nadzieję, że jeśli są istotne, to może któryś czytelnik na nie trafi.

Czy książki wspomnianych autorów stanowiły dla pana inspirację podczas pisania powieści? A może byli to inni pisarze bądź twórcy działający poza polem literatury?

Oczywiście filmy, od znanych i lubianych filmów Barei o tamtych czasach po choćby ważny dla mnie film „Ostatnia rodzina” Matuszyńskiego i Bolesty, o rodzinie Beksińskich. Tam wysoka sztuka i proza życia spotykają się w mieszkaniu w bloku, groteska i równocześnie głęboko przejmująca tragedia.

W życiu Tadeusza ważni są oczywiście rodzice, ale i zwierzaki. Na osiedlu rządzą Apacz i Budrys, natomiast za obecność przeróżnego rodzaju pupili w domu głównego bohatera odpowiedzialna była głównie jego mama. Podobno w pana życiu zwierzaki pojawiły się głównie za sprawą dziadka? Czy „Złodzieje żarówek” to też trochę książka o miłości do zwierząt właśnie?

To prawda, że zwierzęta zawsze były dla mnie ważne, dlatego nie wyobrażałem sobie tej książki bez udziału i miejsca dla zwierząt, od karaluchów przez myszy i kanarki do psów na przykład. Kiedy byłem dzieckiem, zwierzęta mnie bardzo fascynowały, uwielbiałem z nimi przebywać. Dziadek, który był przez jakiś czas zaraz po wojnie jednym z kierowników odtwarzanego ogrodu zoologicznego w Opolu, trzymał w swoim mieszkaniu wymagające opieki zwierzęta. Mam gdzieś zdjęcie mojego ojca z małym tygrysem, podobno przebywały w jego pokoju także wielkie egzotyczne ptaki, jakieś jaszczurki, a koczkodan kiedy tylko mógł, wskakiwał mu na głowę, żeby układać z włosów jakąś fantastyczną fryzurę. Może dlatego kiedy potem przeczytałem w „Sklepach cynamonowych” u Schulza o przygodach ojca głównego bohatera z ptakami, poczułem się swojsko.

Rzeczywistość bloku opisanego w pana powieści jest surrealistyczna. I choć są w niej elementy przypominające nocne koszmary, to nie brakuje też humoru, absurdu. Do moich ulubionych fragmentów należą: ten, w którym rodzina Tadeusza walczy o życie Kai, żony Kuby, a także ten opisujący zdolności akrobatyczne ciotki Tadeusza, no i ten, w którym poznajemy różne rozumienie pojęcia „dobra zabawa” przez Tadeusza i Felę. Czy pisanie tak, by rozśmieszyć czytelnika, stanowi wyzwanie? A może wcale nie było to pana celem, gdy pisał pan np. te właśnie fragmenty?

Istnieją takie opowieści, które mnie bawią, i oczywiście jest pokusa, żeby próbować je opisać tak, żeby bawiły także czytelnika, ale to nie zawsze się udaje. Humor pojawia się często przy okazji, też jako efekt języka czy może stylu. Jednym z moich założeń, jedną z moich zasad jest ta, żeby w miarę możliwości bawić się, pisząc. Niekiedy sprawy do opisania są trudne i bolesne i trudno myśleć o zabawie – pisanie o tym jest poważne, ale tam, gdzie można, staram się żartować. To mi bardzo pomaga poradzić sobie z nostalgią.

15 czerwca 2024 roku za „Złodziei żarówek” otrzymał pan Nagrodę Literacką Warszawy w kategorii Proza, potem przyszła nominacja do Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus, a wcześniej „Złodzieje…” zawędrowali na Mont Blanc. Otrzymał pan bowiem za tę książkę również Nagrodę Grand Continent 2023 dla najlepszej prozy europejskiej. Jak wspomina pan odbieranie wyróżnienia na szczycie Punta Helbronner? Dzięki nagrodzie książka trafi również w ręce czytelników i czytelniczek posługujących się językami włoskim, niemieckim, hiszpańskim i francuskim. Jak pan – sam będący również autorem przekładów – sądzi: co może stanowić największe wyzwanie dla tłumaczy „Złodziei żarówek”?

Dzięki tej nagrodzie miałem okazję zobaczyć Mont Blanc z bliska. Robi ogromne wrażenie, to rodzaj piękna bardzo unikalnego, taka wysokość sprawia, że na moment zapominamy, że gdzieś w dole istnieje świat. To bardzo inne od wszystkiego, co do tej pory przeżyłem. Ratownicy alpejscy, którzy nam towarzyszyli, pokazywali, jak bardzo w ciągu ostatnich lat na skutek zmian klimatu skurczyła się pokrywa śnieżna – to dramatyczny widok. Mont Blanc – Biała Góra widoczna z oddali jako biały stożek – może stracić sens swojej nazwy. Natomiast jeśli chodzi o tłumaczenia na języki obce, myślę, że będzie sporo kłopotów dla tłumaczy: od specyfiki peerelowskiego blokowiska, słownictwa, a może nawet bardziej kontekstów dla opisania kolejek i barków w sklepach, po humor, o którym pani wspominała. Jeśli humor ocaleje w przekładzie, będzie dobrze.

I na koniec nie mogę nie zapytać: czy zdradzi nam pan, jak pracuje? Czy siedzi pan po prostu przy biurku, czy jednak zdarza się panu „odtańcowywać różne dzikie i niejednoznaczne” tańce?

Kiedy pracuję nad wierszem, chodzę. Idę na spacer. Natomiast przy prozie muszę już siedzieć więcej przy biurku, ale mnie to szalenie męczy i irytuje, dlatego od czasu do czasu podrywam się, kiedy uda mi się napisać coś fajnego (albo przeciwnie – nie uda się), i zaczynam dziki taniec po pokoju. Jeśli ktoś mnie obserwuje w oknie, musi to dla niego wyglądać absurdalnie. Potem znowu siadam, na minutę lub dwie, i podrywam się, i biegam w kółko albo kładę się na podłodze. Wydaje mi się, że jestem jednym z tych bohaterów, o których piszę, nawiedzanych co pięć minut przez inne bóstwo. Tylko na kilkadziesiąt sekund na szczęście, potem już moja fizyczna powłoka przypomina wszystkie inne.

O autorze

Tomasz Różycki (ur. 1970) – autor dziewięciu tomów wierszy (najnowszy to Ręka pszczelarza z 2022 roku), dwóch poematów epickich (ostatni to Ijasz z 2021 roku), powieści Bestiarium (2012) i Złodzieje żarówek (2023), a także tomów szkiców, m.in. Próba ognia. Błędna kartografia Europy z 2020 roku. Jest laureatem Nagrody Fundacji im. Kościelskich (2004), Nagrody Poetyckiej „Kamień” im. Józefa Czechowicza (2010), Nagrody im. Václava Buriana (2017), Nagrody Miast Partnerskich Torunia i Getyngi im. S.B. Lindego (2023), Nagrody im. Wisławy Szymborskiej (2023) oraz tytułu Ambasadora Nowej Europy. Jego tom wierszy Kolonie w przekładzie Miry Rosenthal znalazł się w finale kanadyjskiej Nagrody Poetyckiej im. Scotta Griffina, a powieść Złodzieje żarówek otrzymała nagrodę Grand Continent, Vivelo Book Award, a także Nagrodę Literacką Warszawy. Stypendysta Berliner Kunstlerprogramm.

--
Artykuł sponsorowany, który powstał we współpracy z organizatorami nagrody


komentarze [6]

Sortuj:
więcej
Remigiusz Koziński - awatar
Remigiusz Koziński 07.07.2024 14:42
Redaktor

To jest jedna z lepszych wiadomości. Książka pomost między tą, oczywiście z pozoru, niedostępną "literaturą wysoką" a książkami, które podczas lektury są bliskie. Poeci to chyba umieją, przynajmniej u nas: Urszula Honek nieco wcześniej, teraz Tomasz Różycki. Bardzo, bardzo się cieszę.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam
Anita  - awatar
Anita 06.07.2024 21:07
Czytelnik

Gratuluję! Wspaniale. Taaaak, urok blokowisk - chciało się do domków, ale łaziło po piwnicach bloków i wywoływało duchy, we wspólnych suszarniach i pralniach męczyło się z tonami mokrej pościeli, na wieżowce chodziło się "na windy", za blokiem , na sznurkach do prania, rozwieszonych między drzewami, budowało się z koców namioty i bawiło lalkami, chodziło się "na...

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam więcej
Agatonik  - awatar
Agatonik 06.07.2024 07:55
Czytelniczka

Jestem naprawdę zaskoczona, jak zauroczyła mnie ta książka, szczególnie, że nie ma w niej jakiejś porywającej fabuły. To książka do zastanawiania się, czytania pomiędzy wierszami i bardzo oryginalna. A czyta się ją doskonale.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam
Armand_Duval  - awatar
Armand_Duval 05.07.2024 16:21
Czytelnik

Mój kumpel kiedyś po pijaku zajebał proporczyk z gabinetu pewnego znanego lubelskiego "działacza sportowego", związanego z miastem. Tak mi się tylko przypomniało.  😂

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam
werblista  - awatar
werblista 05.07.2024 15:05
Czytelnik

Chyba się skuszę, ale czego nie robi się dla autora "Dwunastu stacji", czy "Kryzysu czytelnictwa". Warta rozważenia jest zapewne lektura ( w moim przypadku ponowna) "Chamowa" Białoszewskiego.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam
Anna Sierant - awatar
Anna Sierant 05.07.2024 13:30
Redaktor

Zapraszam do dyskusji.

Czytelnicy oznaczyli ten post jako spam