Kiedy 22 lata temu potężna amerykańska Lear Corporation, zajmująca się produkcją siedzeń i komponentów elektronicznych do aut, zawitała do Polski, płaca minimalna nad Wisłą wynosiła równowartość 200 euro (193 USD). Stopa bezrobocia przekraczała 20 proc., a na prowincji, gdzie powstawały zakłady Lear i wiele innych fabryk zagranicznych inwestorów, bezrobotny był co trzeci chętny do pracy.

Na wykwalifikowanego i wydajnego pracownika pracodawcy musieli wówczas wyłożyć w sumie 250 euro wraz ze składkami i podatkami. Koszty w sąsiednich Niemczech czy Austrii były pięć razy wyższe. Trzeba tu dodać, że dzięki zachodnim standardom i organizacji pracy oraz presji spowodowanej chronicznie wysokim bezrobociem, Polki i Polacy, oduczeni dobrze pracować w latach PRL-u (dominowało wtedy „Czy się stoi, czy się leży, dwa tysiące się należy”) w realiach kapitalizmu szybko wskoczyli do grona najwydajniejszych pracowników Europy – oczywiście: w szczególnym zestawieniu krajów słabo zautomatyzowanych i prawie nie zrobotyzowanych, w których większość rzeczy robi się ręcznie.

Problem w tym, że my – mimo rosnących płac i aspiracji – nadal jesteśmy takim krajem.

Reklama

Siedmiokrotny wzrost kosztów płac w 20 lat

W przeddzień wejścia Polski do Unii Europejskiej, za sprawą umocnienia euro (do 4,8 zł), płaca minimalna (wtedy 824 złote) była warta niespełna 172 euro. Dziś, kiedy piszę te słowa, nasze ustawowe minimum – 4300 zł – warte jest PONAD 1000 EURO. Pięć razy więcej niż w chwili pierwszej inwestycji Lear Corporation (i innych) w Polsce. Perspektywy dalszego wzrostu kosztów wynagrodzeń są – z punktu widzenia pracowników – bardzo dobre.

Dla pracodawców, którzy oparli swe funkcjonowanie na taniej sile roboczej, jest to wyraźny sygnał, że czas stąd znikać. Tym bardziej, że za sprawą nasilającego się z przyczyn demograficznych deficytu pracowników nie da się już dziś płacić robotnikom płacy minimalnej. Nawet we wsi pod Włocławkiem trzeba wysupłać więcej. Ile? Nominalnie – w euro i dolarach – jakieś siedem razy wyższą kwotę niż 22 lata temu. Oczywiście, w tym samym czasie ceny produktów i usług także wzrosły – ale nie na tyle, by biznes nadal się spinał. Dlatego zaledwie dwa lata po otwarciu swej najnowszej fabryki – w Pikutkowie (10 km na wschód od Włocławka) – Lear Corp. postanowił zwolnić 87 proc. tamtejszej załogi, czyli 960 spośród ponad tysiąca zatrudnionych. Ludzie płaczą, bo opinie o pracodawcy mają dobre. W całej Polsce firma ma w sumie osiem zakładów, w których pracuje 11 tys. osób (na świecie działa w 39 krajach i zatrudnia 165 tys. pracowników). Niepokój jest wszędzie.

Zagraniczni, ale też polscy przedsiębiorcy i menedżerowie, od ponad dwóch lat alarmują, że z dwóch fundamentalnych powodów: rekordowego w Europie wzrostu kosztów pracy oraz braku dostępu do taniej zielonej energii, będą zmuszeni szukać innych lokalizacji dla swych zakładów. Proces przenosin trwa mniej więcej od roku, a teraz, na naszych oczach, przyspiesza.

Powie ktoś, że to dobrze. Że dość się już naharowaliśmy u obcych za miskę ziemniaków, więc nie będziemy płakać za inwestorami bazującymi na taniej sile roboczej. W ramach rozwoju polskich przedsiębiorstw oraz friendshoringu zastąpią ich ci, którzy stworzą bardziej zaawansowane miejsca pracy, oparte na nowych technologiach itd. Są tu jednak cztery duże „ale”:

  • Wstępne przymiarki potencjalnych inwestorów, dotyczące przenoszenia produkcji z Azji, zwłaszcza Chin, oraz innych niepewnych lokalizacji (generujących zagrożenie zakłóceń lub zerwania kluczowych łańcuchów dostaw) na razie się nie ziszczają. Część potencjalnych inwestorów, pod presją swoich krajowych związków zawodowych i polityków, decyduje się na reshoring, czyli powrót z Chin itp. do własnego kraju – Niemiec, Holandii, USA. Coraz większe znaczenie przy podejmowaniu takich decyzji ma to, że koszty w Polsce nie są już wielokrotnie niższe niż na Zachodzie
  • W Polsce brakuje specjalistów gotowych „z buta” zasilić swoimi kompetencjami i umiejętnościami owe supernowoczesne fabryki, 90 proc. mikroprzedsiębiorców nie ma zielonego pojęcia, co to jest przemysł 4.0 czy ESG, wielu dopiero teraz się cyfryzuje, a to ważne, bo mikro tworzą otoczenie wielkiego biznesu.
  • Z powodu zaniedbań kolejnych rządów, polska transformacja energetyczna jest tak zapóźniona, że bez radyklanego przyspieszenia zmian będziemy mieć w najbliższych latach najdroższą i zarazem najbrudniejszą (obciążoną emisjami) energię w Europie. Dla firm globalnych oraz będących ogniwami globalnego łańcucha dostaw, jest to po prostu nie do przyjęcia.
  • Globalne korpo mają globalne spojrzenie na intelektualny potencjał poszczególnych obszarów świata, w tym zasoby osób mogących wykonywać zaawansowane usługi biznesowe z wykorzystaniem najnowszych technologii. Miejscem często wskazywanym jako konkurencja dla Europy, w tym Polski, są już nie tylko Indie czy kraje Azji Południowo-Wschodniej (z hubem w Singapurze), ale i błyskawicznie cyfryzująca się 220-milionowa Nigeria, gdzie studia i kursy informatyczne kończy dziś w samej stolicy więcej ludzi niż w całej Europie Środkowej. Naprawdę niewiele trzeba, by znaczna część usług przeniosła się z Krakowa, Warszawy, Wrocławia i Gdańska właśnie tam. Wystarczy, że zrobią to czołowe globalne korporacje – a firmy tworzące ekosystem ruszą za nimi. Wiem, że JUŻ TAM SĄ i dokładnie analizują sytuację.

Podstawowy wniosek: to, że przestaliśmy już w Polsce pracować za miskę ziemniaków, nie oznacza wcale, że z automatu będziemy pracowali za worek trufli. By nadal awansować w globalnym i europejskim rankingu dochodów i ogólnej zamożności, musimy się mocno wysilić i wiele fundamentalnych rzeczy zmienić.

Koszty pracy, zasoby ludzkie i imigranci

Przenoszenie fabryk, a nawet całych biznesów z jednego kraju do innego, to w kapitalizmie norma. Swoją drogą: bardzo liczymy na nasilenie tego zjawiska, zwłaszcza friendshoring, czyli przeprowadzkę zakładów zachodnich gigantów z Azji, w tym Chin, do Polski. Mówi się o tym od czasu pandemicznych zakłóceń w łańcuchach dostaw, przez które znaczna część europejskich (i amerykańskich) biznesów, na czele z motoryzacyjnym i elektronicznym,została na długo sparaliżowania. Motywacja do przenosin dodatkowo wzrosła po rosyjskiej napaści na Ukrainę. Wszelkie raporty z 2022 i 2023 r. podkreślają, że silnie uprzemysłowiona Europa Środkowa, głównie Polska, będą największymi beneficjentami friendshoringu i nearshoringu. Tym bardziej, że wpisuje się to świetnie w cele ESG; np. transportowanie produktów i komponentów przez pół globu zostawia za sobą gigantyczny ślad węglowy, którego w przypadku skrócenia łańcuchów dostaw do kilkuset kilometrów prawie nie ma.

Problem w tym, że niewiele tu na razie konkretów, a tymczasem coraz więcej zachodnich firm podejmuje takie decyzje, jak Lear Corp.: robotę, którą wykonywało dotąd ponad 1000 osób w Piekutkowie, przejmie teraz tyle samo ludzi w Tunezji. Dlaczego? W sporym uproszczeniu przedstawiają to liczby:

  • Według GUS średnie wynagrodzenie w województwie kujawsko-pomorskim w kwietniu 2024 r. wyniosło 7 091,29 zł
  • W powiecie włocławskim średnie zarobki przekroczyły w zeszłym roku 6 tys. zł brutto. Aby tyle zapłacić pracownikowi, pracodawca musi wysupłać ponad 7,2 tys. zł, czyli prawie 1700 euro
  • Średnia pensja w Tunezji wynosi 1200 dinarów, czyli 1520 zł (355 euro)
  • Płaca minimalna w Tunezji wynosi 350 dinarów, czyli 444 zł (103 euro)
  • I jeszcze „drobiazg”: odległość z Tunisu do Mediolanu – 1000 km, z Warszawy do Mediolanu – 1500 km; to pokazuje potencjał Afryki Północnej dla nearshoringu

Pracodawcy patrzący uważnie na koszty pracy nie mogli nie dostrzec, że po skokowych podwyżkach płacy minimalnej Polska stała się droższa od wielu krajów UE. Równocześnie daleko nam do średniego choćby poziomu robotyzacji i automatyzacji. Jedno z drugim się wiąże, bo jeśli mamy trzy razy mniej robotów na 10 tys. zatrudnionych w przemyśle niż Czesi czy Słowacy, to pracę tych robotów muszą u nas wykonać ludzie. A ci ludzie stali się właśnie drożsi niż w Czechach i Słowacji. Zobaczcie ustawowe minimum w przeliczeniu na euro:

  • w Polsce – 1000 euro
  • w Czechach – 764 euro
  • na Słowacji – 750 euro
  • w Rumunii – 663 euro
  • w Bułgarii – 477 euro
  • w Łotwie – 700 euro
  • na Litwie – 924 euro
  • na Węgrzech – 700 euro
  • w Chorwacji – 840 euro
  • w Grecji – 910 euro
  • w Portugalii – 957 euro
  • na Malcie – 925 euro
  • na Cyprze – 1000 euro

Wyższe stawki minimalne są ciągle w Hiszpanii (1 323), Słowenii (1 304) czy Francji (1 767), a znacznie wyższe – w Belgii (1 994), Niemczech (2 049), Irlandii (2 146) czy Holandii (2 183). Ale… tu kłania się ogólna wydajność napędzana robotyzacją i automatyzacją (ten watek rozwinę dalej). Nakładają się na to inne czynniki, jak potencjał rynku pracy – w Polsce za sprawą trwającego od ponad dwóch dekad załamania liczby urodzeń co roku znika z rynku ok. 200 tys. osób, a przy obecnejdzietności (1,1) w kolejnych latach może być tylko gorzej (dla porównania, dzietność w Tunezji to 2,1 i potencjał rynku pracy stale się zwiększa; Czesi też radzą sobie w tym obszarze dużo lepiej od nas). Prognozy demograficzne w Polsce mówią o ubytkach rzędu 250 tys. potencjalnych pracowników rocznie…

Bezrobocie nad Wisłą jest najniższe w historii III RP, co zdecydowanie cieszy pracobiorców, ale z perspektywy pracodawców oznacza coraz większe problemy z rekrutacją odpowiednich fachowców. W Tunezji i innych krajach północnej Afryki, a także pozaunijnych krajach Europy, bezrobocie jest przeważnie dwucyfrowe, więc można wybierać w kandydatach, jak w… Polsce z początku stulecia. Dla przedsiębiorców liczy się też stabilność warunków prowadzenia biznesu, a w tym obszarze poprzedni rząd (PiS) zafundował biznesowi prawdziwy prawny rollercoaster. No i wreszcie – wspomniana już – energia. Musi być zielona i możliwie tania. A my mamy szarą (w ponad 60 proc. wytwarzaną z węgla) i zarazem jedną z najdroższych na kontynencie.

Głównie z tych powodów wyprowadzkę z Polski zapowiedziały w tym roku m.in. ABB w Aleksandrowie Łódzkim, Levi Strauss w Płocku (słynne jeansy powstawały tu od ponad 30 lat!), Infosys w Poznaniu, Carrier Global Corporation w Gnieźnie, Schwarte Group w Olsztynie, TE Connectivity w Nowej Wsi Lęborskiej oraz Nokia (800 osób w kraju). Cięcia zatrudnienia trwają m.in. krakowskim PepsiCo oraz potężnym Stellantis (Fiat, Peugeot, Citroën, Chrysler, Jeep, Opel…) w związku z zamknięciem fabryki silników w Bielsku-Białej.

Producent levisów, który odprawia całą 650-osobową załogę płockiej fabryki (głównie kobiety), tłumaczy, że „spółka od dłuższego czasu mierzyła się z coraz trudniejszym rynkiem pracy w Płocku, który stanowił poważne wyzwanie dla zatrudniania wykwalifikowanych pracowników i utrzymania pełnej wydajności zakładu, a także ze stale rosnącymi kosztami produkcji”. I jeszcze: „firma pracuje nad całym łańcuchem dostaw, aby zapewnić elastyczność, zarządzać kosztami i wspierać długoterminowe cele strategiczne. W tym przypadku oznacza to szukanie bardziej pionowego modelu dla pracy, która była wykonywana w Płocku”.

Analitycy zwracają uwagę, że większość firm skoncentrowanych na niskich kosztach pracy przenosi produkcję do krajów, w których występuje:

  • niska płaca minimalna (lub wcale jej nie ma)
  • niskie przeciętne wynagrodzenie
  • wysokie bezrobocie
  • wysoki przyrost naturalny, gwarantujący dostęp do taniej siły roboczej w przyszłości

Oczywiście, mocno liczą się takie kwestie jak bezpieczeństwo, stabilność i przewidywalność społeczna, polityczna, prawna oraz bliskość rynków zbytu.

Kapitał intelektualny i moc robotów

Wedle wszelkich raportów, mimo wspomnianych wyprowadzek – powtórzmy: zupełnie naturalnych w zglobalizowanym biznesie – Polska jawi się jako kraj wyjątkowo atrakcyjny dla inwestorów i nadal przyciąga więcej firm niż odpycha. Ma też duży potencjał dalszych wzrostów – pod warunkiem, że upora się z problemami sygnalizowanymi od dłuższego czasu przez globalny i rodzimy kapitał.

Warto przy tym pamiętać (a nie wszyscy to wiedzą!), że najwięcej inwestycji przyciągają nie kraje z tanią siłą roboczą, tylko te najlepiej rozwinięte w kluczowych dla biznesu obszarach. W 2023 r. ponad połowa inwestycji bezpośrednich w Europie trafiła do trzech największych gospodarek kontynentu: Francji, Wielkiej Brytanii i Niemiec. Polska uszczknęła z tego tortu 4 proc. i jest to wynik dobry, zwłaszcza w odniesieniu do PKB (w tym ujęciu wyprzedzili nas tylko Węgrzy – a to za sprawą chińskich fabryk aut elektrycznych).

Jak to możliwe, że kraje, w których koszty pracy są wyższe niż u nas, przyciągają tyle inwestycji? Odpowiedź jest, jak to w gospodarce, mocno złożona, ale jeśli chcielibyśmy ją zasadniczo uprościć, to musielibyśmy zwrócić uwagę na trzy czynniki nabierające coraz większego znaczenia:

  • dostęp do zasobów intelektualnych o kompetencjach technologicznych, z naciskiem na ITC
  • poziom automatyzacji
  • dostęp do taniej siły roboczej z importu, czyli migrantów (bo rodzimi mieszkańcy nie chcą już pracować za miskę ziemniaków, a cudzoziemcom wciąż się to opłaca)

Zacznijmy od końca: wiele fabryk na Zachodzie, zwłaszcza w Niemczech, już od dawna pracuje w oparciu o importowaną tanią siłę roboczą – ze wschodu Europy, Azji oraz Afryki. Podobnie jest w innych sektorach gospodarki: w rolnictwie, budownictwie, handlu, licznych usługach (w tym domowych), opiece nad dziećmi i seniorami najniżej płatne stanowiska zajmują cudzoziemcy. Od około dekady (czyli rosyjskiej aneksji Krymu i napaści na Donbas) Polska wdraża podobny model: imigranci zajęli stanowiska, na które nie było chętnych Polaków. Możemy – wzorem Zachodu – rozwijać się w tym kierunku, co oznacza dalszy wzrost udziału migrantów w populacji, albo – jak chcą ugrupowania antyimigracyjne – zahamować ten proces. Warto znać konsekwencje obu wyborów. I umieć odpowiedzieć na konkretne pytania, np. kto wykona pracę miliona cudzoziemców zatrudnionych legalnie i kolejnego miliona pracujących na czarno oraz kto zastąpi 600 tys. pracowników odchodzących co roku na emerytury, skoro na rynek pracy w tym samym czasie wchodzi jedynie 400 tys. młodych?

W skali mikro, z punktu widzenia niskokosztowego pracodawcy, wygląda to tak:

Sprawny Ukrainiec zbiera od 15 do nawet 20 łubianek truskawek na godzinę. Za każdą łubiankę dostaje 3 zł. Polaków chętnych do tej pracy nie ma. Podobnie – nikt nie chce pracować przy uprawie. Oczywiście, można podbić stawki, ale to się mocno przełoży na ceny detaliczne – kilogram polskich truskawek w sezonie musiałby kosztować ponad 20 zł za kg. A polscy producenci konkurują tu z importowanymi truskawkami z krajów rozwijających się, gdzie zbieracz dostaje 50 groszy za łubiankę.

Pytanie do walczącego z imigrantami narodowca: zapłacisz za polską truskawkę dwa razy więcej niż za afrykańską?

Ponieważ Ukraińcy znikają z polskiego rynku pracy, a w ich miejsce nie pojawia się na masową skalę nikt, kto pracowałby równie rzetelnie i wydajnie, wielu przedsiębiorców i producentów rolnych wrażliwych na wzrost kosztów pracy ma coraz większy problem. Tym bardziej, że młodzi z Ukrainy, podobnie jak nasi, nie chcą wykonywać niewdzięcznych i uciążliwych prac fizycznych. Średnia wieku zbieraczy owoców miękkich przebija 50 lat.

Alternatywnym wyjściem jest robotyzacja, ale w wielu wypadkach jest ona niebywale skomplikowana i kosztowna. Skoro już jesteśmy przy truskawkach, to polski plantator wymyślił jeden z najbardziej innowacyjnych modeli upraw na świecie: na grządkach podwieszanych w specjalnych tunelach sterowanych cyfrowo przy wsparciu algorytmów, stacji pogodowych, satelitów i dronów. Efekt jest fenomenalny: radykalnie wyższa wydajność z hektara przy niższym zużyciu nawozów (bo są stosowane w punkt, a nie na oko) i wyeliminowaniu pestycydów (do ochrony owoców przed chorobami i gniciem wystarczy… powietrze i deszczówka). Plantator ma zatem większe zbiory poszukiwanych na rynku – bardzo zdrowych i nie skażonych chemią – owoców. Ale nadal ktoś je musi zebrać. Ponieważ nie chcą tego już robić Ukraińcy i na razie nie ma dla nich alternatywy (w Niemczech i Skandynawii pracują zbieracze z Azji wschodniej i południowej), przedsiębiorca wraz z naukowcami z polskiej uczelni pracuje nad… robotem do zbierania owoców miękkich.

To nie lada wyzwanie: robot musi nie tylko zidentyfikować wszystkie truskawki na wszystkich krzaczkach (a one nie rosną przecież wedle jakiegoś wzoru), a następnie zebrać tylko te dojrzałe. I to zebrać tak, by niczego – i nikogo – nie uszkodzić. Mamy tu do czynienia ze specyficzną czynnością: powtarzalną, a jednak niepowtarzalną. Robot zgrzewający karoserię samochodu stawia spawy zawsze w tym samym punkcie, a robot zbierający truskawki działa w realiach wielu zmiennych. W dodatku – ma w założeniu pracować w towarzystwie innych robotów oraz ludzi, więc priorytetem jest bezpieczeństwo.

Na razie polski jagobot potrafi zebrać jeden owoc w niecałe cztery sekundy. To cztery razy wolniej od sprawnego Ukraińca. Ale ten robot może pracować po 16 godzin dziennie (woli nocą, bo jest mniej mylących refleksów świetlnych), z przerwą na ładowanie baterii. Zaś jeśli baterie będą wymienne – to 24/7. Prace trwają. I to jest jedyny możliwy kierunek.

Chyba że w ciągu najbliższych pięciu laty importujemy do podobnych prac około miliona ludzi gotowych zasuwać ciężko za ustawowe minimum. I to minimum nie będzie już rosło tak skokowo, jak w ostatnich latach. Co – wedle efektownych zapowiedzi ministry pracy – wcale nie jest pewne.

Natomiast w polskim przemyśle mamy nadal mnóstwo stanowisk, gdzie pracę wykonuje się w zasadzie ręcznie. I tu jest największy potencjał rewolucyjnej, wręcz epokowej zmiany. Ostatnie dane Międzynarodowej Federacji Robotyki (IFR) mówią, że wskaźnik gęstości robotyzacji, pokazujący liczbę robotów na 10 tys. zatrudnionych w przemyśle, przekroczył w Polsce 71 i jest ponad dwa razy wyższy niż przed dekadą. Ale średnia światowa przebija 150. Oto nasze punkty odniesienia i zarazem nasi konkurenci:

  • Korea Południowa – ponad 1000 robotów na 10 tys. pracowników przemysłu
  • Singapur – 730
  • Niemcy – 415

Kolejne miejsca: Japonia (397), Chiny (392), Szwecja (343) i Hongkong (333). Pierwszą dziesiątkę uzupełniają: Szwajcaria (296), Tajwan (292) i Stany Zjednoczone (285), które nieznacznie wyprzedziły Słowenię (284). W drugiej dziesiątce, ze wskaźnikiem między 169 a 248, znalazły się Holandia, Włochy, Austria, Belgia, Czechy, Francja, Hiszpania i Kanada.

Rząd PiS wiele mówił o konieczności dokonania przez Polskę technologicznego skoku. Ale czy my faktycznie goniliśmy świat? Porównajmy: w jednym tylko roku 2022, gdy we wszystkich fabrykach w Polsce zamontowano niespełna 3,1 tys. nowych robotów, Niemcy zainstalowali… 25,6 tys., czyli tyle, ile Polska wtedy miała w ogóle; Włosi dołożyli w rok 11,5 tys. nowych robotów, Francuzi 7,4 tys., Hiszpanie – 3,8 tys., mniejsi Czesi – 2,8 tys. , Holendrzy – 2,7 tys., Austriacy – 2,5 tys. Chińczycy zamontowali w tymże roku… 290 tys. nowych robotów, czyli ponad połowę wszystkich na świecie. A produkują ich już około 400 tys. rocznie.

Wniosek: robotyzacja i automatyzacja w Polsce musi skokowo przyspieszyć. Wedle zeszłorocznej analizy Polskiego Instytutu Ekonomicznego – mamy tutaj ogromne rezerwy i możliwości. Niestety, wielu przedsiębiorców wychodzi wciąż z założenia, że skoro ich model pracy oparty na niskopłatnej sile roboczej sprawdzał się przez tyle lat, to nie ma potrzeby zmiany. Brakowało też dotąd stabilnego, szeroko dostępnego finansowania, zarówno w postaci kredytów, jak i dotacji na innowacje. To się musi pilnie zmienić.

W skali mikro odnosimy tu już niemałe sukcesy. W ramach jednego z unijnych programów odwiedzam w ostatnich miesiącach innowacyjne firmy w Małopolsce – tak poznałem wspomnianego wizjonera od truskawek i twórców jagobota, teraz jedziemy do rodzinnego biznesu w Zatorze, który dekadę temu słynął z kotłów na węgiel, ale widząc, że rynek na ten produkt niebawem się skończy, całkowicie zmienił profil produkcji. Dziś, po udanej sukcesji, rodzina dysponuje supernowoczesnym zakładem wszechstronnej obróbki blach, współpracującym m.in. z potentatami sektora automotive. Wskaźnik gęstości robotyzacji fabryki w Zatorze: 571! (przypomnijmy: polski wynosi 71).

Coś takiego musi się w Polsce wydarzyć w skali makro. I to już – jeśli chcemy się liczyć w tym wyścigu. Jeśli nie weźmiemy w nim udziału, zastąpimy miskę ziemniaków – pustą miską.