"Obni�anie podatk�w teraz to skrajna g�upota. Brakuje mi dyplomatycznych s��w" [WYWIADY SROCZY�SKIEGO]

Grzegorz Sroczy�ski
Rz�d musi sko�czy� z "niedasizmem", "niestacizmem", prowincjonalnym minimalizmem i z my�leniem kategoriami drugoligowca, �e nas nie sta�, nie mo�na, nie da si�, �e wystarczy zbudowa� sze�� kilometr�w kolejowego po��czenia z Modlinem, �eby by� Singapurem. To jest przekle�stwo. Polski nie sta� na "niedasizm" - z ekonomist� prof. Marcinem Pi�tkowskim rozmawia Grzegorz Sroczy�ski.

Grzegorz Sroczyński: Dobrze robią, źle robią? Da się jednym zdaniem podsumować politykę gospodarczą rządu Tuska?

Marcin Piątkowski: Rząd robi swoje, ale bez rozmachu. Odblokowali KPO, odblokowali fundusze strukturalne, odwracają pisowskie pseudoreformy sądownicze, czyli swoje robią. A bez rozmachu, bo nie widać, żeby woda w kranie była dużo cieplejsza.

Zobacz wideo

Powinna być dużo cieplejsza?

Rząd wysyła złe sygnały w odniesieniu do dużych ambitnych inwestycji publicznych, takich jak na przykład CPK. Politycy koalicji nieustannie sugerują, że takie duże projekty to gigantomania, że nas nie stać, że nie ma "przestrzeni fiskalnej", że trzeba sprawdzić, zanalizować i audytować do końca świata. I to mnie martwi.

Dlaczego?

Polska nie będzie się rozwijać na dotychczasowych zasadach w nieskończoność. To prawda, że wciąż jesteśmy mocno konkurencyjną gospodarką, sam od 20 lat powtarzam, że nie stoimy nad żadną przepaścią, nasz sukces z dnia na dzień się nie skończy. Ale jednak jest różnica, czy za dziesięć lat czeka nas scenariusz hiszpański, czyli relatywna gospodarcza stagnacja, czy scenariusz holenderski, a więc wyjście ponad unijną średnią dochodów. Wygląda na to, że do końca dekady dogonimy poziom życia Hiszpanów -  całkiem zresztą niezły – ale potem, tak jak oni, uderzymy głową w sufit. Żeby natomiast iść śladem holenderskim, musimy teraz w siebie porządnie zainwestować, a do tego potrzebna jest aktywna polityka państwa. Inwestycje publiczne oczywiście kosztują. Dlatego w rządzie Tuska najbardziej mnie denerwują wszelkie pomysły obniżania dochodów budżetowych, szczególnie obniżki podatków dla bogatych, bo to najgorszy czas na taki populizm.

Czyli które pomysły są złe?

Dziwne jest obniżanie VAT-u dla sektora beauty, czyli tańszy manicure i pedicure. Odbywa się dyskusja o CPK, słychać argumenty, że państwa na taki wydatek nie stać, a tymczasem nawet w wariancie maksymalnym budżet musiałby wydawać na tę inwestycję mniej niż dwa miliardy złotych rocznie, bo większość chce wyłożyć sektor prywatny. Dwa miliardy złotych to tyle samo, co utrata dochodów rocznych z powodu tańszych paznokci, rzęs i depilacji.

Nie jestem też zwolennikiem zmian w podatku Belki. Nie ma żadnych badań, które by pokazywały, że te marginesowe zmiany proponowane przez rząd zwiększą poziom oszczędności w Polsce. Zresztą tych oszczędności wcale w Polsce aż tak nie brakuje, co widać choćby po nadwyżce na rachunku bieżącym. Efektem będzie tylko większe skomplikowanie systemu i dalsze zwiększenie nierówności dochodowych, bo najbogatsi założą po 150 mniejszych depozytów, żeby już nic nie płacić. Koszt dla budżetu to jakieś 1,5 mld złotych rocznie, uzasadnienie ekonomiczne niewiadome. 

Najbardziej kosztowny i głupi pomysł to podniesienie kwoty wolnej od podatku do 60 tysięcy. Cieszę się, że minister Domański próbuje to odwlec. Szacowane koszty to ponad 50 mld złotych rocznie. Skorzystają milionerzy, ale straci państwo, społeczeństwo i gospodarka. Według badań szczecińskiego instytutu CenEA większość uzysku z takiej zmiany podatkowej poszłaby w kierunku zamożnych z Wilanowa. To byłoby takie 500 plus dla bogatych. Nie widzę ani powodu ekonomicznego, ani społecznego, żeby podwyższać kwotę wolną od podatku, tym bardziej że przecież niedawno już ją zwiększono z 3 tysięcy do 30 tysięcy złotych. I teraz znowu ktoś chce uszczuplać budżet państwa, które przecież musi jednocześnie przygotować się na wojnę? Trudno znaleźć dyplomatyczne słowa, aby to skomentować.

Hołownia z Kosiniakiem domagają się obniżki składki zdrowotnej dla jednoosobowych firm. "To nasze być albo nie być w koalicji" - ogłosili. Platforma weszła z nimi w licytację i przedstawiła własne założenia: osoby na jednoosobowej działalności płaciłyby 286 zł składki na NFZ, dużo mniej niż etatowcy. Dobry pomysł? 

Zły i dziwny. Przedsiębiorcy na JDG nie mają innych rąk, nóg i serc niż etatowa reszta. Jeśli idą do lekarza, to koszt ich leczenia jest taki sam, jak innych Polaków, którzy płacą normalną 9-procentową składkę połączoną z dochodami. Składki powinny być liczone od dochodów, a te  wszystkie dziwne ryczałty prowadzą do absurdów, że warszawski informatyk zarabiaj�cy 20 tysięcy miesięcznie zapłaci mniejszą składkę zdrowotną niż nauczyciel czy ekspedientka z Biedronki. Nie ma to żadnego uzasadnienia. Składki mogłyby być progresywne, czyli dawać preferencje słabiej zarabiającym, raczej fryzjerkom, a nie prawnikom i programistom.

Przedsiębiorcy mają pieniądze, więc mają też polityków, którzy ich reprezentują. I zbyt często uważają, że tylko oni w Polsce ciężko pracują, a pielęgniarki, przedszkolanki i policjanci są "darmozjadami", którzy ich podatkową krwawicę wykorzystują. Dla mnie wkład przedszkolanki do polskiego dobrobytu jest tak samo ważny jak przedsiębiorcy, a jednak to właśnie przedsiębiorcy od dawna są uprzywilejowani, szczególnie ci na jednoosobowej działalności. Można powiedzieć, że to tacy podatkowi górnicy, którzy dostają od państwa prezenty, swoiste podatkowe barbórki, niskie składki, zwolnienia, ryczałty. Reszta społeczeństwa się zrzuca na ich składki, bo ludzi przekonano, że to przedsiębiorcy są solą tej ziemi, to oni nas karmią. Patrząc na dane, trudno twierdzić, że przedsiębiorcy to grupa społeczna, która w Polsce jest uciemiężona. Jest dokładnie odwrotnie: przedsiębiorcy stanowią większość najbogatszej warstwy społeczeństwa. Reszta nie powinna ich ponad miarę uprzywilejowywać, bo już za swój wysiłek, talent, chęć do podejmowania ryzyka i ciężką pracę są świetnie wynagradzani, bardziej niż inni.

Co się teraz dzieje z naszą gospodarką? Rośnie? Spada? Siły ekonomiczne sprzyjają rządowi Tuska, czy bardziej działają na rzecz pisowskiej opozycji?

Sprzyjają rządowi. Zdecydowanie. Wychodzimy z dołka koniunkturalnego, wstępne dane pokazały 0,2 procent wzrostu PKB w zeszłym roku, teraz wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że w 2024 roku będzie grubo powyżej 3 procent wzrostu. Indeksy zaufania wśród przedsiębiorców i konsumentów pną się do góry, kapitał do nas napływa, co widać po mocnym, a za chwilę może już nawet zbyt mocnym kursie złotego. Rząd miał szczęście. Przejął władzę dokładnie w chwili, kiedy koniunktura gospodarcza zaczęła się odbudowywać, nawet strefa euro, która jest dla nas najważniejsza, powoli wychodzi z marazmu.

Ale co się stało, że było tak słabo - 0,2 procenta wzrostu PKB w 2023 roku - i nagle, wiuuu, trzy procent? Skąd ten wiatr tak mocno wieje?

Główny silnik tego przyspieszenia to krajowa konsumpcja. Dlaczego ruszyła? Bo wynagrodzenia Polaków wreszcie skoczyły. Tak jak przez ostatnie dwa lata z powodu wysokiej inflacji nasze realne wynagrodzenia spadały, a w najlepszym razie trwały w stagnacji, to teraz przy inflacji trzy procent, nasze wynagrodzenia rosną realnie prawie w dwucyfrowym tempie, najszybszym od 25 lat. W lutym realne p�ace - czyli po uwzględnieniu inflacji - wzrosły niemal 10 procent. Ludzie czują, że mają więcej pieniędzy w portfelach i zaczynają kupować.

Drugi silnik, który działa coraz mocniej to inwestycje przedsiębiorców. Urosły w zeszłym roku bardziej, niż się początkowo wydawało, w tym roku rosną jeszcze mocniej, bo poprawia się koniunktura, odbudowuje się też powoli eksport, pod wieloma względami nasze przedsiębiorstwa doszły do limitu swojego potencjału.

Doszły do limitu? Czyli?

Tę kalkulację w�a�ciciela firmy można streścić tak: mam stare maszyny, dotąd wystarczały, ale już więcej z nich nie wycisnę, a w dodatku ludzie już nie stoją pod bramą i nie błagają o pracę, przeciwnie, trzeba za nimi ganiać i jeszcze dawać im podwyżki, no to lepiej wymienię maszyny na nowocześniejsze i w ten sposób zwiększę produktywność.

No i jest też trzeci silnik gospodarki, a w zasadzie dopalacz. Polskie przedsiębiorstwa - wbrew powszechnemu narzekaniu, że są uciemiężone przez podatki, składki i przepisy - po pandemii miały najwyższe w historii marże rentowności. Mają niezły tłuszczyk odłożony przez ostatnie trzy lata, również dzięki pieniądzom reszty podatników. Przecież myśmy w ciągu sześciu tygodni 2020 roku wyciągnęli prawie 200 mld złotych w formie tarcz antycovidowych, żeby przedsiębiorcom pomóc. Mają tłuszczyk na tyle duży, że stać ich na poważne inwestycje, więc można się spodziewać, że motor inwestycji będzie przyspieszał. Poprawiająca się globalna koniunktura napędza nasz eksport - w styczniu Międzynarodowy Fundusz Walutowy poprawił prognozy rozwoju gospodarki światowej - więc właściwie wszystkie silniki nabierają rozpędu.

I to jest kompletnie pozapolityczne?

W jakim sensie?

W takim, że nieważne, kto by rządził, koniunktura i tak by się odbiła?

Tak i nie. Tak, bo poprawia się globalna koniunktura, ale nie, bo działania nowego rządu też pomogły. Platforma nauczyła się na swoich błędach sprzed 2015 roku i wbrew temu, co wielu jej akolitów i popleczników mówiło, że stoimy nad fiskalną przepaścią i musimy zbić deficyt budżetowy, żeby nie zostać "drugą Grecją", rząd nie poszedł drogą "zaciskania pasa" i nie dał się namówić na ekonomicznie niezrównoważony pomysł stopniowego dążenia do "zrównoważonego budżetu". Ani nie mieliśmy "dziury Morawieckiego" w zeszłym roku, ani w tym roku nie mamy "dziury Domańskiego", deficyt rzeczywiście będzie solidny, ale sobie spokojnie z nim poradzimy. Wyciągając na moment poza nawias nieszczęsne pomysły podatkowego rozdawnictwa dla zamożnych, rząd prowadzi keynesowską politykę fiskalną, która wspiera gospodarkę. Zmiana percepcji na Zachodzie też nam pomogła, co widać choćby po kosztach długu. No i oczywiście nie byłoby ekspresowego odblokowania KPO i unijnych funduszy strukturalnych bez nowej władzy, czyli jest kilka powodów, żeby premier Tusk mały znaczek gospodarczego zucha mógł sobie przypiąć.

Najciekawszy obecnie wskaźnik gospodarczy w Polsce to jaki?

Krzywa realnych wynagrodzeń. I świetnie, bo przecież wzrost gospodarczy jest po to, żeby ludzie więcej konsumowali, żeby żyło im się lepiej, a nie po to, żeby produkować więcej lokomotyw. Zżymam się, jak niektórzy ekonomiści z grymasem na twarzy mówią, że wzrost gospodarczy jest napędzany przez konsumpcję, jakby w rozwoju chodziło o coś innego! Co oczywiście nie oznacza, że nie mają rosnąć inwestycje. Ma rosnąć jedno i drugie. Szybki wzrost realnych wynagrodzeń nie zagraża na razie naszej konkurencyjności, bo po pandemii wynagrodzenia Polaków rosły wolniej niż wydajność pracy, więc to nie jest tak, że z dnia na dzień koszty pracownicze tak mocno wzrosną przedsiębiorcom, że nie będą w stanie konkurować na rynkach. Mamy jeszcze dużo miejsca na wyższe płace.

Ten wzrost płac jak bardzo jest szybki?

W ciągu całego roku może to być ponad 5 procent w ujęciu realnym.

I to ma być dużo?

Bardzo dużo. W Niemczech realne wynagrodzenia spadają, a wcześniej tkwiły prawie w stagnacji przez dwie dekady, w większości krajów europejskich też spadają, wynagrodzenia Włochów w tym roku są takie same, jak mieli 25 lat temu, więc jakbyśmy powiedzieli przeciętnemu Włochowi, że jest taki kraj, gdzie wynagrodzenia rosną ponad 5 procent rocznie - realne wynagrodzenia! - to by westchnął, że w Polsce trwa dolce vita.

Na jakiej światowej fali my teraz płyniemy? "Friendshoring", "nearshoring", "reshoring"?

Tak. I jest szansa, że ta fala może nas unieść jeszcze wyżej. Widzę to zarówno pracując w Waszyngtonie, jak i z Pekinu, że nastąpiła strukturalna zmiana w globalnych strumieniach przepływu kapitału zagranicznego. Co roku wartość inwestycji zagranicznych na świecie wynosi 1,3-1,5 biliona dolarów. Niebotyczna kwota. Ten strumień zaczął zmieniać kierunek, a spowodowały to cztery czynniki: pandemia, agresja Putina na Ukrainę, geopolityczne napięcia między Chinami i resztą świata oraz zmiany klimatu. Globalni inwestorzy szukają teraz nowych miejsc, żeby ulokować swoja produkcję. Zachodni najwięksi inwestorzy powoli wycofują się z Chin, a takie popularne kraje jak Wietnam czy Meksyk nie mogą zaabsorbować wszystkich inwestycji. Dobrze znam gospodarkę Wietnamu, i wiem, że nie jest ona gotowa na dużo większe porcje kapitału, bo wciąż znajduje się na niższym poziomie rozwoju niż nasza gospodarka. Polska ma szansę ściągnąć do siebie dodatkowe dziesiątki miliardów dolarów rocznie. Już teraz się to dzieje, bo po pandemii napływ kapitału zagranicznego do Polski w relacji do PKB się podwoił. Ale można ten wskaźnik jeszcze raz podwoić.

Jak?

Możemy kapitałowi zachodniemu zaoferować dobrą narrację: chodźcie tutaj, bo jesteśmy bezpieczną przystanią, możecie u nas ulokować produkcję, która wymaga lepiej wykształconej siły roboczej i lepszej infrastruktury niż Meksyk, ale też i niższych kosztów pracy niż Niemcy. Jednocześnie nie jesteśmy putinowską Rosją, nigdy żadnej fabryki wam nie znacjonalizujemy, zresztą mamy tu amerykańskie wojska, one już tego dopilnują. Nie "pożyczymy" sobie również waszych technologii, jak robią w innych krajach. Nikt też do waszych dzieci nie będzie strzelał w szkołach, jak w Ameryce.

Polska jest atrakcyjnym miejscem, gdzie warto inwestować nie w produkcję tekstyliów, bo Bangladeszu w tej konkurencji nie pokonamy i zresztą bardzo dobrze, tylko w bardziej zaawansowane elementy globalnego łańcucha dostaw. W tym możemy się specjalizować.

Ale jakiego rodzaju to są inwestycje? Da się zrobić portret typowych inwestycji, jakie teraz ściągamy?

Mydło i powidło, ale wysokiej jakości. Bo naszą siłą jest też to, że zupełnie przypadkowo mamy całkowicie zdywersyfikowaną gospodarkę i eksport. Czesi i Słowacy stali się krajami Skody i Audi, teraz za to płacą wysoką cenę, Słowacja była liderem wzrostu, a od kilku lat tkwi w stagnacji, podobnie Czesi, którzy mają mniejsze PKB niż przed pandemią. A nasza gospodarka stoi i jachtami, i truskawkami, i AGD, i Wiedźminem. Bardzo dobrze, bo nie jesteśmy uzależnieni od jednego sektora i szoki zewnętrzne na nas słabiej działają. Szkoda jednak, że za tą dywersyfikacją nie stoją nasze własne globalne firmy, nasze narodowe Samsungi, Hyundaie czy BMW. Jesteśmy dość wysoko usytuowani w globalnym łańcuchu dostaw - coraz wyżej i to dobrze - ale wciąż jako poddostawcy. To my Niemcom dostarczamy opony i akumulatory, ale nie produkujemy ich pod własną marką. I to będzie wyzwanie na kolejną dekadę. Bo jeśli nie zbudujemy polskich marek, to Holandią nie zostajemy, tylko raczej Hiszpanią na wysokim, ale jednak ograniczonym poziomie rozwoju.

Gdyby ktoś z rządu pana zapytał: "No okej, czyli jest dobrze, mydło-powidło wysokiej jakości, zdywersyfikowana gospodarka i tak dalej, to co teraz powinniśmy robić?".

To bym mu powiedział, że państwo musi skończyć z "niedasizmem", "niestacizmem", prowincjonalnym minimalizmem i z myśleniem kategoriami drugoligowca, że nas nie stać, nie można, nie da się, że wystarczy zbudować sześć kilometrów kolejowego połączenia z Modlinem, żeby być Singapurem. To jest przekleństwo. Polski nie stać na "niedasizm". Cały czas za mało inwestujemy jako państwo w przyszłość, bo nawet licząc z odblokowanymi funduszami unijnymi nasz wskaźnik inwestycji publicznych to raptem między 4 a 5 procent PKB. Czyli z każdych stu złotych dochodu narodowego inwestujemy w najważniejszą dla przyszłości infrastrukturę niecałe pięć złotych. Powinniśmy to podwoić. Nie brakuje w Polsce pomysłów na miliardowe inwestycje, od portów, atomu, autostrad, poprzez warszawskie metro, aż po CPK. Dajmy też o wiele więcej pieniędzy samorządom, one wiedzą, co potrzebne. Rozmawiam teraz z panem, siedząc w hotelu w Nankin w Chinach, z miasta, o którym mało kto w Polsce cokolwiek słyszał, a które ma 13 linii metra o długości ponad 500 km. A w Warszawie mam tylko 40 km, a jedną stację budujemy co trzy lata. Z takim podejściem do inwestycji nigdy nie uda nam się uciec z gospodarczych peryferii.

Czyli co rząd powinien robić? Wybrać dziesięć dużych inwestycji i je sfinansować?

Nie chodzi tylko o listę inwestycji, ale o zmianę sposobu myślenia, bo nas stać na to, żeby inwestować dwa razy więcej niż teraz. Tego wymaga historyczna chwila, możemy sobie na to pozwolić i tego potrzebujemy, żeby dalej się rozwijać. A w co inwestować? Otóż we wszystko. Zielona gospodarka, energetyczne sieci przesyłowe, wiatraki, panele słoneczne, atom, autostrady, szybkie koleje, szybkie tramwaje, ale też inwestycje w edukację, naukę, innowacje. I w wykup ziemi przemysłowej.

Wykup ziemi?

Tak, bo chciałbym, aby CPK nie było tylko lotniskiem, ale stało się częścią nowego projektu cywilizacyjnego. Uważam, że państwo mogłoby wykupić całą ziemię wzdłuż autostrady między Łodzią a Warszawą, przekształcić ją w działki przemysłowe wraz z całą potrzebną infrastrukturą i stworzyć z tego obszaru nowe przemysłowe serce Zachodu, do którego ściągniemy dziesiątki miliardów rocznie kapitału zagranicznego z najbardziej technologicznie, środowiskowo i gospodarczo zaawansowanych branż. Ale nie zrobimy tego, jeśli będziemy minimalistyczni. Samorządy też mają miliony dobrych pomysłów na inwestycje. Nie może być tak, że w Warszawie nie buduje się oczywistych rzeczy, bo ciągle jest dziura w budżecie i kolejne bezsensowne obniżki PIT tę dziurę jeszcze pogłębiają. Zakumulowany majątek na głowę Polaka jest o wiele niższy niż na Zachodzie, mniej niż połowa tego, co mają w Niemczech i mniej niż 2/3 tego, co mają w Czechach. Więc nie jest tak, że myśmy przeinwestowali, odwrotnie, jesteśmy niedoinwestowani. Mamy jeszcze przed sobą dekady porządnego inwestowania, niemal we wszystko, zanim zacznie nam brakować dobrych pomysłów na inwestycje i zanim rentowność inwestycji znacząco spadnie. Nie ma się co obawiać, że przeinwestujemy.

Te pańskie 10 procent PKB na publiczne inwestycje to ile?

Prawie 400 mld zł rocznie.

Kosmiczne pieniądze.

Po pierwsze nie obniżajmy podatków. Przeciwnie, można dochody budżetu podwyższyć, zwiększając progresywność całego systemu podatkowego, w tym na przykład poprzez dodatkowe dochody z podatku od nieruchomości. Jestem właścicielem domu w Waszyngtonie i płacę za ten dom podatek od nieruchomości - w przeliczeniu  - prawie 4 tysiące złotych miesięcznie. Za niewiele mniejsze mieszkanie w Warszawie płacę tysiąc złotych, ale rocznie. To przepaść. Całość dochodów podatkowych i składkowych to w Polsce 35 proc PKB, kraje, do których aspirujemy - Niemcy, Szwecja, Francja - mają dochody przekraczające 40 procent PKB. Te 5 punktów procentowych rezerwy to 200 mld złotych rocznie. Nie twierdzę, że mamy od razu i na chybił trafił podwyższać podatki i ściągać dodatkowo 200 mld, ale chcę pokazać, że jest dużo miejsca na zwiększenie dochodów.

Jeśli mamy dużo dobrych pomysłów na wysoko rentowne inwestycje, to możemy się na to też tymczasowo zadłużyć. Przecież dzisiejszy poziom długu publicznego w Polsce jest praktycznie taki sam jak 20 lat temu, mimo rosnących wydatków, mimo pandemii. Mimo że większą część dotychczasowych deficytów wydaliśmy na konsumpcję, a tylko małą część na inwestycje, to te drugie były na tyle rentowne, że pozwoliły nam spłacać dług i utrzymać go na bezpiecznym poziomie. Proszę mi powiedzieć, czy w Polsce przez stulecia niedoinwestowanej, dodatkowo zniszczonej przez wszystkie wojny od Potopu po Hitlera i Stalina, nie można wymyślić inwestycji, które będą miały większą stopę zwrotu niż praktycznie zerowy realny koszt kredytu?

"Nasza gospodarka radzi sobie dramatycznie źle" - mówi nimiecki minister gospodarki Robert Habeck. Niemcy mają kłopoty. W ubiegłym roku odnotowali najgorsze wyniki spośród wszystkich bogatych gospodarek świata, a w tym roku spodziewany jest wzrost na poziomie ledwie 0,2 proc. PKB.

Stagnacja.

Ale jak to jest, że nasz największy partner handlowy ma takie kłopoty, a my przyspieszamy i kwitniemy. Wyjaśni pan ten cud?

Najpierw o Niemcach. Oni popełnili ideologiczne i strategiczne harakiri. Budowali swoją przewagę przemysłową na fundamencie tanich rosyjskich surowców, źle to się skończyło, ale Niemcom nie wyszły też na zdrowie zaniechania w przechodzeniu na produkcję samochodów elektrycznych. W konsekwencji chińskie elektryki, których powstaje już 10 milionów rocznie, są dużo lepsze niż niemieckie. Jak w chińskiej galerii handlowej wsiadam do samochodu elektrycznego jednej z dziesiątek chińskich marek, które wyglądają prawie jak ferrari, a kosztują tyle co fiat, to wręcz nie mogę uwierzyć, że oni do tego doszli.

Niemcy cierpią na fiskalną anoreksję, która sprawia, że z powodu bezsensownych limitów długu, które sami sobie narzucili, od dwóch dekad praktycznie przestali finansować inwestycje publiczne. Wydają na nie tylko dwa procent PKB! Trudno się potem dziwić, że mają sypiące się drogi, mosty, słabą sieć internetową, że dalej tam trzeba płacić gotówką. Przez swoje ścibolenie i niedoinwestowanie zaczęli się gospodarczo cofać. Chińskie państwo inwestuje 20 procent PKB, dziesięć razy więcej. Jak mają Niemcy skutecznie konkurować z Chinami, jeśli chińscy przedsiębiorcy są nie tylko subsydiowani od A do Z, ale dodatkowo dostają najlepszą na świecie infrastrukturę, do której ta niemiecka się nie umywa? Niemieckie strategiczne błędy i fiskalna anoreksja zaszkodziły również Polsce i Europie. Kiedy dzięki stymulacji fiskalnej i dodatkowym inwestycjom amerykańska gospodarka po pandemii wystrzeliła i dzisiaj jest ponad 8 procent większą niż przed pandemią, to w tym samym czasie Europa wpadła w stagnację, w dużym stopniu z winy Niemców.

My nie wpadliśmy w stagnację razem z Niemcami. Dlaczego?

Polsce udało się z tej stagnacji uciec, bo myśmy się zdywersyfikowali - mówiłem już, że nasza gospodarka jest bardzo zróżnicowana i odporna na zewnętrzne szoki - ale też dlatego, że cały czas mamy agresywne i elastyczne firmy oraz mamy mocną wewnętrzną konsumpcję. Nawet jeśli eksport nam trochę siadł z powodu niemieckiego kryzysu, to kraje tak duże jak Polska rozwijają się w dużym stopniu rozpędem własnego rynku wewnętrznego, konsumpcji i inwestycji, wspomaganych przez aktywną politykę fiskalną. To w dużym stopniu dzięki zeszłorocznemu znaczącemu deficytowi budżetowemu udało nam się pozostać "zieloną wyspą" i uniknąć recesji.

I co dalej z Niemcami? Wyjdą z tego marazmu?

Niemcy mają wciąż bardzo dużo atutów - to przecież nadal światowy eksportowy czempion i największa gospodarka w Europie - ale muszą otrząsnąć się z własnej wersji "ciepłej wody w kranie" i zainwestować w przyszłość. Warto, żeby Polska wzięła naszych sąsiadów na antyanorektyczną terapię i przekonała ich, że zwiększone inwestycje to nie tylko kwestia być albo nie być dla nich samych, ale również dla przyszłości Europy.

Nadchodzi koniec globalizacji? Rozpad świata na bloki, które wyznaczają sobie cła zaporowe i niemal ze sobą nie handlują?

Jako ekonomista chciałbym, żeby nadal trwały otwarte rynki i wolny handel, ale obawiam się, że tego będzie coraz mniej. Chiny w ramach walki z własną stagnacją gospodarczą przerzuciły ogromne fundusze na dodatkowe wsparcie dla eksportu, w tym na panele słoneczne, baterie do samochodów, samochody elektryczne. Już dzisiaj Chiny mają ponad bilion dolarów nadwyżki w eksporcie towarów przemysłowych, a żeby wyjść ze spowolnienia, muszą wyeksportować setki miliardów więcej. Zachód widzi tę górę towarów i jest nią coraz bardziej przerażony, coraz częściej staje się protekcjonistyczny i pewnie mocniej będzie blokował wielki chiński eksport. Jeśli Zachód zacznie zwijać wolny handel - w Unii o tym mówi się coraz głośniej, a Trump tym bardziej będzie to robił, jeśli wygra wybory - to Chiny się zatkają własną produkcją. Inne kraje - nawet cały blok BRICS - nie wchłoną tyle od Chińczyków, nie będzie miał kto przejąć tak ogromnego nawisu eksportu. Chiny nie będą miały gdzie tego wszystkiego sprzedać, bo przecież Zimbabwe nie kupi. Zachód pierwszy może zacząć się zamykać, a potem kraje rozwijające się zrobią to samo, bo będą miały przed oczami tsunami chińskich towarów, maszyn, samochodów, które nie trafiły do USA i Europy, więc powiedzą: no, halo, my też ich nie chcemy, bo nigdy żadnego swojego biznesu nie rozwiniemy, jak Chińczycy nas zalewają swoimi dotowanymi towarami.

I jak to się skończy? Dobrze?

Polska powinna sobie mimo wszystko w miarę dobrze poradzić, przynajmniej do końca dekady. Gorzej będą mieli jednak ci słabsi, na przykład Afryka. Na pewno jednak globalna gospodarka stanie się o wiele bardziej zagmatwana. To jak do tej pora była to swego rodzaju Amazonka, szeroka rzeka z mocnym głównym nurtem, która wiele gospodarek, w tym polską, pchała do przodu, tak teraz to coraz bardziej będzie wielonurtowa rzeka z wieloma zakolami, wirami i prądami wstecznymi. Część światowej gospodarki nadal będzie się integrować, region Azji na przykład, z drugiej strony Zachód - w ramach coraz bardziej osobnego nurtu - będzie się bardziej jednoczyć, ale duża część rzeki się rozleje po zakolach i nie będzie już jednego oczywistego głównego nurtu. Trzeba więc będzie na nowo nauczyć się pływać.

***

Marcin Piątkowski (1975) jest ekonomistą pracującym w Waszyngtonie, profesorem Akademii Leona Koźmińskiego w Warszawie oraz autorem książki "Złoty wiek. Jak Polska została europejskim liderem wzrostu i jaka czeka ją przyszłość". Wcześniej wizytujący naukowiec m.in. na Uniwersytecie Harvarda.

Wi�cej o: