Kup subskrypcję
Zaloguj się

Uśmiechnięta Polska zaśmiała się mediom w twarz. Dlaczego władza woli Big Techy [KOMENTARZ]

Od lat wielkie cyfrowe korporacje, takie jak Google czy Meta, niszczą niezależne media na całym świecie. Ściskają je z dwóch stron jak w imadle, pozbawiając finansowania. Z jednej strony przejęły rynek reklam, zabierając wydawcom duży kawałek tortu, z drugiej manipulują zasięgami, co też uderza w przychody. Do Big Techów dołączyła uśmiechnięta Polska. Ze śmiechem na ustach odrzuciła poprawki w obronie wolnych mediów, bo woli słabe albo przychylne.

Daria Gosek-Popiołek z Lewicy Razem zawalczyła o wolne media. Teraz decyzja należy do premiera Donalda Tuska
Daria Gosek-Popiołek z Lewicy Razem zawalczyła o wolne media. Teraz decyzja należy do premiera Donalda Tuska | Foto: Filip Naumienko/REPORTER, Thierry Monasse/REPORTER / East News

Parafrazując Joannę Szczepkowską, można powiedzieć, że 28 czerwca 2024 r. skończyły się w Polsce wolne media. Tym razem to efekt głosowania w Sejmie. Posłowie Koalicji Obywatelskiej, Polski 2050, PSL, ale też Konfederacji nie poparli poprawek do ustawy o prawie autorskim, które pomogłyby portalom internetowym odzyskać ekonomiczną siłę, którą tracą przez Big Techy (wielkie zagraniczne korporacje technologiczne, jak Alphabet czy Meta). W przeciwieństwie do wydarzeń z 4 czerwca 1989 r. nie ma się z czego cieszyć i nie ma czego zazdrościć dziennikarzom piszącym do gazet i portali, czy prowadzącym dla nich podcasty. Wkrótce może się okazać, że wielu z nich musi poszukać nowego zawodu. Wydawców nie będzie stać na to, by płacić za pracę nad ważnym tematem: gospodarczym, prawnym, politycznym, sportowym, zdrowotnym, kulturalnym czy śledczym. Przez ich brak straci też społeczeństwo. Przed oczami warto mieć te media i tych dziennikarzy, których się lubi, czyta dla przyjemności i sprawdzonych informacji.

Jak widać bowiem po piątkowym głosowaniu w Sejmie, wolne media potrzebne są politykom, gdy są w opozycji. PiS co prawda zagłosował za poprawkami, ale gdy rządził, przez pięć lat nie uchwalił tej ustawy, bo, jak mówi Piotr Gliński, były minister kultury, materia zbyt skomplikowana, budząca emocje i lepiej jej nie tykać w kampanii wyborczej. Na szczęście bitwa nie jest jeszcze przegrana. Ustawą zajmie się jeszcze Senat. O co więc chodzi w sporze wydawców prasy z Big Techami?

Jedni zarabiają, drudzy zwalniają lub znikają

O ogromne pieniądze i władzę. W 2017 r. Alphabet, do którego należy Google, na reklamie zarobił 95 mld dol., a w 2023 r. już… 234 mld (całe przychody grupy to 307 mld!). Z kolei Facebook na reklamach w 2023 r. zarobił 132 mld, to 97,5 proc. ich przychodów. Problem w tym, że jak pisze Sylwia Czubkowska, dziennikarka technologiczna, współautorka podcastu Techstorie w radiu TOK FM, Google i Meta zdominowały ekosystem reklamy cyfrowej i globalnie przechwytują ponad 60 proc. przychodów z reklam cyfrowych. "Te dwie firmy pośredniczą między wydawcami a reklamodawcami, tworząc złożony i bardzo nieprzejrzysty system reklamy cyfrowej. Dochody z reklam, które kiedyś trafiały bezpośrednio do wydawców i opłacały dziennikarzy, teraz trafiają do Big Techów" — pisze Sylwia Czubkowska na portalu X w długim wątku tłumaczącym, jak działają wielkie korporacje cyfrowe, o czym też pisze książkę.

Niestety nie wiemy, o jaką stawkę idzie gra w Polsce, bo nie mamy danych. Mamy za to szacunki z USA. Badacze z Initiative for Policy Dialogue wyliczyli, że Google jest winien amerykańskim wydawcom 50 proc. wartości stworzonej przez nich wiadomości, co wynosi od 10 do 12 mld dol. rocznie, a Facebook — jego użytkownicy spędzają ok. 13 proc. czasu na czytaniu wiadomości — 1,9 mld dol. "Rocznie!" — podkreśla Sylwia Czubkowska. To jest jednak tylko jedna część imadła, które niszczy media.

Na początku Google i Facebook były tylko platformami do wyszukiwania informacji, tworzenia swoich profili i poznawania znajomych. Potem platformy stały się cenzorami wiadomości, z ang. gatekeeper, bramkarz. Decydują o tym, kto, jaką informację dostanie.

"Potrzebują ich do zarabiania i wybierają takie, które są najbardziej opłacalne, czyli generują emocje i zaangażowanie" — wyjaśnia Czubkowska.

Od ich algorytmów zależy więc, jak dużo osób pozna dany artykuł. Nikt z wydawców nie wie jednak, jak te algorytmy działają, kiedy utną, a kiedy zwiększą zasięgi. Można jednak powiedzieć, że najlepiej czytają się teksty o pieskach, kotkach i celebrytach, a przy nich sprzedają reklamy. Znacznie gorzej radzą sobie eksperckie, pogłębione artykuły, których nie napisze się w pół godziny. Portale, także należące do wydawców mających w swoim portfolio tradycyjne, papierowe gazety, uprawiają więc ekwilibrystykę, łączą poważne tematy z lekkimi, przy których reklamy Googla lepiej się klikają. Chcąc utrzymać przychody, muszą tańczyć, jak im zagrają Big Techy i to na cienkiej linie. Nawet te najbardziej zwinne i nowoczesne portale tracą równowagę, choć częściej te mniejsze (lokalne, tematyczne), o czym z kolei świetnie napisał Przemysław Pająk, redaktor naczelny Spider’s Web. Te duże zwalniają dziennikarzy, te mniejsze znikają. W latach 2004-2019 w USA zamknięto 1 800 lokalnych gazet, to 20 proc. rynku.

Na szczęście rządy na całym świecie dostrzegły, że to problem systemowy i myślą, jak zmusić gigantów technologicznych, takich jak Google, Meta, ale też Microsoft, do podzielenia się przychodami z wydawcami prasy i właścicielami portali informacyjnych. Tylko nie Polska, co może się skończyć tak:

Zagłosowali przeciwko mediom

Tu przechodzimy do piątkowego głosowania w Sejmie. Pisząc w skrócie, uchwalona nowelizacja prawa autorskiego wdraża unijną dyrektywę dotyczącą wynagrodzenia za wykorzystywanie utworów, w tym publikacji, przez należące do gigantów cyfrowych wyszukiwarki, media społecznościowe, platformy streamingowe i VOD.

Rzecz w tym, że polski rząd zdecydował, że w przypadku wynagrodzenia za publikacje, wydawcy i światowe korporacje mają same między sobą ustalić jego wysokość. A tu jest typowy klincz. Wydawcy chcieliby dostać jak najwięcej, giganci cyfrowi zapłacić jak najmniej, a najlepiej nic. Dlatego jak tylko mogą, starają się opóźnić realizację prawa do wynagrodzenia lub tak manipulować danymi, żeby było niższe. Przekonały się o tym Australia, Kanada, Francja czy Niemcy. Władzy powinno więc zależeć na wzmocnieniu mediów i przygotowaniu takiego prawa, które zmobilizuje gigantyczne korporacje do szybkiego finalizowania umów. Niestety obecnej władzy nie zależy.

Za mediami ujęła się Lewica. O ich niezależność zawalczyła posłanka Daria Gosek-Popiołek z Partii Razem, która zgłosiła trzy kluczowe poprawki. Jedna precyzuje, kiedy wydawcy mają prawo do wynagrodzenia od Big Techów, tak by te nie mogły omijać prawa. Druga nakazuje Big Techom udostępnianie wydawcom danych ważnych dla określenia wysokości wynagrodzenia. To ważne, bo np. w Kanadzie, jak zauważa Sylwia Czubkowska, Google twierdził, że mniej niż 2 proc. zapytań wyszukiwania dotyczy newsów od mediów, ale badanie przeprowadzone przez naukowców wykazało, że dotyczy ok. 35 proc. wyszukiwań.

I trzecia, najważniejsza poprawka, pozwala interweniować Urzędowi Ochrony Konkurencji i Konsumentów już po trzech miesiącach negocjacji. UOKiK byłby takim gwarantem, który zadbałby o to, aby wydawcy szybko zobaczyli na swoich kontach odpowiednio duże sumy, na które czekają od ponad pięciu lat. To jest ważne, bo w tym czasie rozwinęła się sztuczna inteligencja, która jeszcze bardziej pogarsza sytuację negocjacyjną i ekonomiczną mediów. Big Techy mogą grać na przeczekanie, media nie mają już czasu.

Wszystkie trzy poprawki zostały odrzucone. Uśmiechnięta Polska zaśmiała się mediom w twarz. I to dosłownie. Daria Gosek-Popiołek przejęzyczyła się i zamiast "w tej izbie mówi się bardzo dużo o wolności mediów" powiedziała "o wolności władzy". I wywołała salwy śmiechu na sali plenarnej. — Tak pomyliłam się, to się zdarza najlepszym — dodała, ale posłowie i tak się śmiali mediom w twarz, bo wybrali właśnie wolność władzy, zamiast wolności mediów. — Nie dali mediom narzędzi do negocjacji z korporacjami typu Google czy Meta, które obecnie bezpłatnie wykorzystują publikacje prasowe — skomentowała potem na platformie X Daria Gosek-Popiołek. Nie dali, bo nie chcą czwartej władzy, która patrzy na ręce każdej władzy. Uśmiechnięta Polska nawet w wystąpieniach nie wspomniała o dziennikarzach, tylko o twórcach. Nie zadeklarowała, że mimo braku poparcia dla poprawek, wesprze wolne media w walce Dawida z Goliatem i da im procę.

Zachowanie polityków nie zaskakuje. Zawsze woleli albo słabe media, albo posłuszne. Nie chcą takich, które ich kontrolują, zgodnie z zasadą kto nie z nami, ten przeciwko nam. I niezależne media właśnie mogą zniknąć, bo wydawcom zabraknie pieniędzy na dziennikarzy piszących o ekonomii, gospodarce, prawie, klimacie, energetyce, nieruchomościach, podatkach, komunikacji, zdrowiu, edukacji. O tym wszystkim, czym zajmuje się rząd, ale nie tylko. Być może o sporcie wkrótce też nie będzie miał, kto pisać.

Ostatnia szansa na przekonanie rządzących

Koniec końców zostaniemy zapewne z informacjami stworzonymi przez sztuczną inteligencję na bazie dostępnych w internecie danych, często skrajnych opinii, bez wyjaśnienia kontekstu. Tego AI jeszcze nie potrafi, o czym świetnie opowiada prof. Włodzisław Duch w rozmowie z Karoliną Głowacką w Radiu Naukowym. Jeśli wydawców nie wesprze rząd, pozostanie im zrzutka przez społeczeństwo, czyli wprowadzenie subskrypcji lub liczenie na wpłaty przez np. Patronite. Jak widać, politycy wolą, aby to Polacy z własnej kieszeni zapłacili za to, że giganci technologiczni zarabiają na ich danych. Czy społeczeństwo stać na utrzymanie różnorodnych, niezależnych mediów?

W tej historii jednak najsmutniejsze nie jest to, jak zachowali się obrońcy wolnych mediów za rządów PiS, jak wykorzystali je i teraz rzucili na pożarcie lwom. Najsmutniejsze jest to, że wielu dziennikarzy, w przeciwieństwie do filmowców, scenarzystów i muzyków, nie walczyło o wynagrodzenie dla siebie, bo zapewne wciąż nie wie, co się wydarzyło, a wydawcy nie potrafili zorganizować kampanii informacyjnej o tym, jak działa rynek cyfrowy, jak działają algorytmy, jak zarządzają treścią i jak policzyć, ile który wydawca powinien dostać, z czego 50 proc. ma pójść do kieszeni dziennikarzy.

Senat zbiera się jednak dopiero 4 lipca. Jest więc jeszcze czas, by wzorem ludzi filmu zorganizować się i zawalczyć o swoje prawa. Warto tam być, by móc powiedzieć, że 4 lipca media w Polsce odzyskały wolność.