Zatrucie galaretą garmażeryjną w Nowej Dębie zakończyło się tragicznie dla jednej z trzech osób, które trafiły do szpitala. Według doniesień "Super Expressu" był to 54-latek, który osierocił dwójkę dzieci i pozostawił w żałobie swoich bliskich. Komunikat w tej sprawie wydał również Szpital Powiatowy w Nowej Dębie, w którym mężczyzna miał pracować.
"Z głębokim smutkiem informujemy, że w dniu 17 lutego 2024 roku, zmarł nagle i niespodziewanie Iurii (...), pracownik Działu Techniczno-Gospodarczego Szpitala Powiatowego w Nowej Dębie. Dla nowodębskiego Szpitala jest to niepowetowana strata, bowiem z jego odejściem szpital stracił sumiennego i pełnego poświęcenia w wykonywaniu swoich obowiązków pracownika" - napisał SPZ ZOZ w Nowej Dębie i złożył wyrazy głębokiego współczucia rodzinie i bliskim mężczyzny.
"Fakty" TVN ustaliły, że sprzedawcy z targowiska sprzedali łącznie sześć galaret, które "ponoć smakowały fatalnie". Przekonała się o tym jedna z kobiet, która trafiła do szpitala z zatruciem. - Zjadła tego najmniej, ponieważ poczuła smakowo, że coś jest nie tak - powiedział Tomasz Białek, pełniący obowiązki zastępcy dyrektora ze szpitala w Nowym Targu. Dziennikarze podali, że 54-latek miał zjeść największą ilość galarety, prawdopodobnie przez utratę smaku po COVID.
Do zdarzenia doszło w sobotę 17 lutego. Na jednym z targowisk sprzedawano "swojskie" wyroby mięsne, wśród których oferowano galaretę garmażeryjną. Troje klientów trafiło do szpitala z objawami zatrucia pokarmowego. Policja zatrzymała 56-latka i 55-latkę, którzy sprzedawali własnoręcznie wyprodukowane wyroby, aby "podreperować budżet domowy". - Warunki sanitarne, w których były wykonywane, pozostawiały wiele do życzenia - przekazał rzecznik Prokuratury Okręgowej w Tarnobrzegu Andrzej Dubiel w rozmowie z TVN24.