Andrzej Szwan: Mów do mnie tak, jak jest ci wygodnie. Staram się nigdy nie narzucać, że ktoś ma zwracać się do mnie wyłącznie Andrzej albo wyłącznie Lulla. Te dwa imiona funkcjonują w moim życiu wymiennie. Są momenty, kiedy bardziej czuję się Lullą, a są chwile, kiedy na pierwszy plan wyłania się Andrzej.
Można oczywiście, tyle że sam się z tego śmiejesz, czyli brzmi to pretensjonalnie. Uważam, że takie podejście jak na Zachodzie, że od razu przechodzi się na ty, jest milsze. Jestem bardzo za tym, żeby zwracać się do mnie po imieniu lub używając pseudonimu.
Lulla potrzebuje ludzi dookoła, widowni, sceny, chwili, kiedy oczy wszystkich skierowane są w jej stronę. Publiczność jest dla istnienia Lulli kluczowa, ona czuje się wtedy pewniejsza siebie, swobodniejsza. Karmi się energią innych, ale nie polega to na wysysaniu energii, a na wzajemnej wymianie. Ja daję zebranym wokół ludziom coś od siebie, oni dają coś mnie. Lulla La Polaca nie lubi być sama ze sobą, w ciszy, w domowych pieleszach, z dala od świata. To lubi Andrzej Szwan. On odnajduje się też znacznie lepiej w sytuacjach dnia codziennego, gdy trzeba coś załatwić, pójść do sklepu, opłacić rachunki. Nie powiem przecież do urzędniczki w okienku: „Kochanieńka, masz przed sobą najstarszą drag queen w Polsce, więc zwracaj się do mnie z łaski swojej Lulla La Polaca, bo takie noszę sceniczne imię!". Byłoby to groteskowe i wiem, że niektóre osoby mogłoby wprawić w dyskomfort.
W oficjalnych sytuacjach jestem więc Andrzejem Szwanem, a na scenie wcielam się w Lullę La Polacę. Proza życia to świat Andrzeja, a blichtr, cekiny i brokat – świat Lulli.
Raczej płaszczyk czy pancerzyk, który wkładam, żeby ubarwić tę codzienność, dodać jej żywszych barw, pewnego rodzaju odwagi czy brawury. Bo jeśli popatrzymy na życie, to nie ma co ukrywać: w przypadku większości z nas jest ono nudne. I to od nas zależy, czy podkręcimy je, dodamy mu jakiegoś pazura. Wystarczy kilka prostych składników – ludzie, rozmowy, spotkania, sztuka – i nagle to nudne życie nabiera smaku, a my chcemy się nim napychać łyżkami.
Ale wracając do Lulli – nie jest tak, że ta postać zawsze wiedzie prym. Sam traktuję Lullę i Andrzeja bardzo fair. W Teatrze Powszechnym na próbach do spektaklu „Orlando. Biografie" cały zespół, poza dyrektorami Pawłem Łysakiem i Pawłem Sztarbowskim, zwracał się do mnie Lulla. Z kolei reżyserka Agnieszka Błońska raz mówiła: „Lulla, dzisiaj próbujemy tak", a czasami, że trzeba w postaci Andrzeja coś zrobić. To jest fajne, bo niby zwracała się do dwóch osób, a przecież mówiła do tej samej.
Każdy z nas ma do pewnego stopnia dwoistą naturę i w zależności od okazji na wierzch wychodzi jedna strona, a druga znika. Andrzej nie funkcjonuje bez Lulli, a Lulla bez Andrzeja. To są naczynia połączone. Dwa byty zamknięte w jednym ciele niczym bliźniaczki syjamskie. Bo nie da się nas rozdzielić i traktować osobno. Wzajemnie dodajemy sobie siły, animuszu, dajemy kopniaka do tego, żeby nie zapaść się i działać.
Pan Andrzej po siedemdziesiątce został drag queen. 'W życiu na nic nie jest za późno' Wydawnictwo ZNAK
Domorosły psycholog z redaktora, widzę.
Siedzimy w moim mieszkaniu na Targówku, na trzynastym piętrze. Widzisz mnie w T-shircie i kapciach. Nie mam na sobie grama makijażu. Nie mam peruki. Nie ma tiulów, nie ma boa, nie ma futer, nie ma piór. Nie mam nawet kolczyczka w uchu. A mógłbym mieć! Chyba bardziej prawdziwego Andrzeja czy Lulli zobaczyć nie można. Jestem w wersji sauté.
I Lulla, i Andrzej próbują sobie właśnie przypomnieć, kiedy byli ostatnio sauté. Ale to jeszcze nie pora na takie zwierzenia. Na wszystko przyjdzie czas. (…)
Mike Urbaniak w podcaście dla „Vogue Polska", do którego mnie zaproszono, powiedział bardzo piękne zdanie: „Prawdziwa kariera zaczyna się po siedemdziesiątce". A mnie nie pozostało nic innego, jak podpisać się pod tym stwierdzeniem obiema rękami. Nogami też bym się podpisał, tylko nie wiem, czy jeszcze dałbym radę zadrzeć je tak wysoko.
Lulla jako postać sceniczna urodziła się z mojej wielkiej mi�o�ci do sztuki i z marzeń, które drzemały we mnie uśpione, odkąd byłam młodą dziewczyną, dzierlatką niezdającą sobie jeszcze sprawy z tego, że istnieje taki termin jak „drag queen". Na szczęście te marzenia stały się rzeczywistością, która nadała mojemu życiu nowy rytm. Udało mi się na starość! Uważam, że na spełnienie niektórych marzeń warto poczekać – one są wtedy takie wychuchane, dopieszczone.
Był 2008 rok. Wybrałam się na występ drag queen Kim Lee w warszawskim klubie Galeria w Hali Mirowskiej. Byłam oczarowana jej talentem, więc po skończonym show zagadałam do niej przy barze. Opowiedziałam jej o tym, że czasem urządzamy przebieranki w gronie znajomych, zakładamy babskie fatałaszki i zwracamy się do siebie żeńskimi imionami. Wymieniłyśmy się numerami telefonów i za kilka dni Kim zadzwoniła do mnie z propozycją, abym odwiedziła ją w jej garderobie na Grochowie. Pojechałam, a tam dosłownie hangar wypełniony szpilkami, sukienkami, perukami, biżuterią... Raj! Prawdziwy kostiumowy raj na ziemi! Od tego czasu bywałam u niej często, a Kim zdradziła mi tajniki scenicznego wizerunku. To ona przyczyniła się do tego, że zadebiutowałam na scenie jako Lulla La Polaca.
Pan Andrzej po siedemdziesiątce został drag queen. 'W życiu na nic nie jest za późno' Pan Andrzej po siedemdziesiątce został drag queen. 'W życiu na nic nie jest za późno'//FOT. MAREK ZIMAKIEWICZ
Wystąpiłam wtedy u boku Kim. Był to 2012 rok, a więc minęło już kilka dobrych lat od naszego pierwszego spotkania. Urządzałam przyjęcie imieninowe u Magdy i Marka Rytychów. Magda jest redaktorką telewizyjną, a Marek architektem. W ich mieszkaniu są kręcone schody, prowadzące na drugi poziom. Postanowiłyśmy je wykorzystać do występu i schodziłyśmy po nich niczym gwiazdy paryskiej rewii. W duecie zaśpiewałyśmy szlagier z repertuaru Marii Koterbskiej „Do grającej szafy grosik wrzuć". Nasza widownia, czyli przyjaciele Rytychów i moi imieninowi goście, bawiła się wybornie. W pewnym momencie Kim porwała do tańca moją przyjaciółkę Ikę. I tak się dziewczyny bawiły, że Ika skręciła kostkę.
Jak prawdziwa diwa. Do dziś mam oprawione w ramkę nasze wspólne zdjęcie z tamtego wieczoru.
Kim niosła mi ogromne wsparcie w początkach mojej estradowej przygody. Była zawsze obok. W kuluarach. Za kurtyną. Czekała za kulisami i trzymała za mnie kciuki, bo początkowo przed wyjściem czułam ogromny stres, który mieszał się ze szczęściem i spełnieniem. Świadomość, że Kim jest moją dobrą wróżką, na którą zawsze mogę liczyć, dodawała mi otuchy.
W Kalinowym Sercu na Żoliborzu. Kim ściągnęła na scenę parę zaprzyjaźnionych drag queens. Kilka razy wystawiłyśmy tam Lulla Show. Ostatni musiałyśmy odwołać z powodu pandemii. A później Kim zachorowała na covid i zmarła... Poczułam wtedy, że straciłam prawdziwą przyjaciółkę, a świat dragu będzie – przynajmniej na jakiś czas – bardzo pusty bez jej uśmiechu i dobrego serca.
Wciąż, gdy występuję, odruchowo zerkam za kulisy i łapię się na tym, że przecież Kim już z nami nie ma. Pewnie nawet nie spodziewała się, ile osób – a wśród nich ja – będzie za nią tęsknić, myśleć o niej, wspominać ją. Kim dla środowiska drag wykonała ogrom pracy, włożyła w to całą swoją energię i poświęciła mnóstwo czasu, choć nie musiała. Miała w sobie pierwiastek społecznicy. Idąc za jej przykładem, staram się okazywać życzliwość koleżankom po fachu i mam nadzieję, że mi się to udaje. Przed występem wspieram je jakąś anegdotką, dobrym słowem. Przytulenie i powiedzenie: „Nie tremuj się", nic mnie nie kosztuje, a komuś może dodać odwagi i pewności siebie. Trzeba pomagać innym rozładowywać stres. Sama doskonale wiem, ile nerwów to wszystko kosztuje.