Kup subskrypcję
Zaloguj się

Komuniści przejmą władzę we Francji? Pomysły Mélenchona oznaczają rewolucję

Niespodziewanie to lider radykalnej lewicy Jean-Luc Mélenchon zamiast Marine Le Pen stał się największym wygranym przedterminowych wyborów parlamentarnych we Francji. Co dla drugiej gospodarki Unii Europejskiej oznacza sukces fana Fidela Castro i Hugo Chaveza obiecującego niegdyś powstrzymanie kapitalizmu? Jeśli miałby wprowadzać w życie wszystkie swoje pomysły, Paryż czekałaby prawdziwa lewicowa rewolucja.

Emmanuel Macron i Jean-Luc Mélenchon będą musieli się porozumieć
Emmanuel Macron i Jean-Luc Mélenchon będą musieli się porozumieć | Foto: EPA/MOHAMMED BADRA/ EPA/ANDRE PAIN / PAP

Choć jest zdecydowanym krytykiem NATO, Unii Europejskiej i kapitalizmu, to europejski mainstream po informacji o jego zwycięstwie odetchnął z ulgą. Wyłącznie dlatego, że pokonał Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen. Jeśli jednak sam wdrożyłby założenia swojego programu, można byłoby powiedzieć o prawdziwym gospodarczym trzęsieniu ziemi nad Sekwaną.

Lewica triumfuje

— Liberałowie zawiązali taktyczny sojusz z Lewicą w myśl zasady "wszystkie ręce na pokład", by nie dopuścić do władzy prawicowych radykałów. W efekcie sukces odniosła lewica, w skład której wchodzi partia Mélenchona, którą faktycznie można nazwać trockistowską – ocenia Bartłomiej Kot, ekspert Fundacji Pułaskiego.

Eurosceptyczne Zjednoczenie Narodowe przegrało wybory we Francji na ostatniej prostej. Choć po pierwszej turze wyborów wydawało się, że po raz pierwszy w historii zmierza pewnym krokiem do udziału w rządzie, ostatecznie poniosło porażkę. W drugiej turze to lewica okazała się najsilniejszą frakcją.

| Mateusz Krymski / PAP/zdjęcia

Łącznie zdobyła 182 mandaty w liczącym 577 miejsc parlamencie. Najsilniejszą formacją w bloku jest Francja Zbuntowana Jeana-Luca Mélenchona (74 miejsca), który już podczas wieczoru wyborczego wprost dał do zrozumienia, że teraz to on obejmie stery w państwie.

— NFP wdroży swój program — mówił w niedzielę lider ugrupowania. — Nic poza swoim programem. Całym swoim programem – obiecywał. Gdyby faktycznie miało się to ziścić, oznaczałoby rewolucję.

Plany rewolucji

Plan Mélenchona trudno nawet porównywać z lewicą, która w ubiegły weekend wygrała wybory po drugiej stronie La Manche. Brytyjska Partia Pracy szła do wyborów z obietnicami ograniczonych wydatków socjalnych i zapowiedzią niepodnoszenia podatków – wszystko, by nie wystawiać się na ataki konserwatystów.

Melénchon to jednak zupełnie inny typ polityka od technokraty Keira Stramera, który właśnie przeniósł się na Downing Street.

W kampanii wyborczej Francuz zapowiedział wycofanie się z rządowej reformy emerytalnej (zakładającej podniesienie wieku emerytalnego do 64 lat) i powrót do pułapu 60 lat. Obiecał również podniesienie płacy minimalnej do 1600 euro netto (obecnie ok. 1400 euro), a także wprowadzenie cen maksymalnych na podstawowe produkty spożywcze, energię elektryczną, gaz i benzynę. W programie lewicy znalazły się również podwyżki dla pracowników budżetówki i pakiet inwestycji proekologicznych.

Realizacja postulatów oznaczałaby znaczny wzrost wydatków. Francuski think tank Instytut Montaigne'a szacował, że obietnice wyborcze Nowego Frontu Ludowego wymagałyby prawie 179 mld euro dodatkowych funduszy rocznie. Przedstawiciele bloku bronili się, twierdząc, że pokryją je m.in. wprowadzeniem podatku od nadmiernych zysków największych firm czy podatkiem majątkowym. W ten sposób dochody publiczne miałyby regularnie wzrastać aż do poziomu 150 mld euro w 2026 r.

"Wydatki socjalne tworzą dobrobyt, który umożliwia konsumpcję, która generuje miejsca pracy i dochody podatkowe" – przekonywał Mélenchon w wywiadzie dla "Le Figaro".

A jego tegoroczne obietnice to i tak nic, przy jego wcześniejszych zapowiedziach. Sam jest bowiem politycznym weteranem – trzykrotnie, nieprzerwanie od 2012 r. ubiegał się o prezydenturę, a w Senacie pierwszy raz zasiadł w 1986 r.

Zasłynął dużo dalej idącymi deklaracjami. Przy okazji poprzednich elekcji zapowiadał m.in. powstrzymanie kapitalizmu, wycofanie Francji z NATO i blokadę zacieśniania współpracy handlowej w ramach Unii Europejskiej.

Wzbudzał kontrowersje chwaleniem latynoamerykańskich dyktatorów takich jak Fidel Castro czy Hugo Chavez. I wykazywał się zrozumieniem dla ekspansyjnej polityki Władimira Putina, który jego zdaniem miał prawo czuć się zagrożony przez aktywność NATO.

Tym razem było jednak dużo spokojniej. Dlaczego? — Radykalne postulaty skrajnej Lewicy w tej kampanii wyborczej zostały nieco wyciszone, słabiej wybrzmiewały już prorosyjskie czy antyunijne stanowiska. Starano się nie zrażać bardziej centrowych wyborców rozczarowanych polityką obozu Macrona i nie zachęcać tym samym do popierania stronnictwa Le Pen – uważa Bartłomiej Kot.

Dalsza część artykułu pod wideo:

Gra dopiero się rozpoczyna

Choć zdobycie tak wielkiego poparcia to niewątpliwie sukces francuskiej lewicy, to wcale nie jest powiedziane, że to właśnie ona będzie miała decydujący wpływ na kształt rządu.

Lewica potrzebuje koalicjanta. Sojusz z Marine Le Pen czy nawet centroprawicą to wykluczony scenariusz. Pozostaną więc liberałowie z obozu Macrona. Ich obecność w gabinecie i dość szerokie kompetencje prezydenta znacznie osłabią możliwości forsowania najbardziej spektakularnych socjalistycznych postulatów. A niewykluczone, że to właśnie Macron sformuje większość wraz z progresywną częścią bloku lewicowego, marginalizując w ten sposób radykałów z formacji Mélenchona. Z drugiej strony francuska scena polityczna ma już z tyłu głowy wybory prezydenckie, które odbędą się w 2027 r. Wejście do rządu i realizacja radykalnego programu rodzi ryzyko utraty popularności w czasie przyszłej kampanii. Nie oznacza to jednak, że teraz będzie spokojnie – wiele wskazuje na to, że czeka nas budowa bardzo chybotliwej większości parlamentarnej, co może mieć odbicie w niestabilnym rządzeniu. Bo choć ustrojowa pozycja prezydenta we Francji jest bardzo silna, to w przypadku paraliżu w parlamencie, może mieć poważne problemy z szybkim podejmowaniem decyzji – ocenia analityk Fundacji Pułaskiego.