Oto Tydzień Okiem Sokały – podsumowanie mijającego tygodnia w polityce i gospodarce.

Świat

W USA nie milkną echa debaty telewizyjnej, w której co prawda Joe Biden miał częściej rację, ale za to Donald Trump mówił i gestykulował z większym ożywieniem. To, że znacznie więcej kłamał i konfabulował jest bez znaczenia – i piszę to nawet bez ironii, co najwyżej z lekkim smutkiem, bo taka jest współczesna polityka.

Reklama

Przed Partią Demokratyczną trudna decyzja. Zostawić w wyborczych szrankach Bidena, to wysokie ryzyko porażki. Po prostu, o ostatecznym wyniku zdecyduje stosunkowo niewielka grupa ludzi w kilku tzw. swing states. Jeśli nawet skromna część owej grupy nabrała wskutek feralnej debaty przekonania, że obecny prezydent nie jest w stanie dźwignąć trudów kolejnej kadencji – to, proszę wybaczyć kolokwializm, przechlapane. Ci „bidenosceptyczni” wyborcy nawet nie muszą iść głosować na Trumpa (a precyzyjniej: na elektorów wystawionych przez Partię Republikańską). Wystarczy, że nie pójdą głosować w ogóle – a to jest dziś wysoce prawdopodobne.

Odsunąć Bidena? Jeśli sam nie zechce (a na to się nie zanosi), to nie będzie łatwo. W perspektywie jest więc żenujący spektakl, który pozostawi głębokie rany w demokratycznym elektoracie. Kandydaci „zamiast” nawet by się znaleźli, lepsi lub gorsi – ale żeby ich wylansować jako godnych prezydentury, zostało diablo mało czasu. I pieniędzy, co też nie bez znaczenia.

Tak źle, i tak niedobrze – dla tych wszystkich, którzy obawiają się Trumpa. Ale nawet jego zwolennicy powinni trzymać kciuki, aby niepewność dotycząca demokratycznej kandydatury została jak najszybciej zakończona. I to bez względu na to, w którą stronę pójdzie kierownictwo partii. Z prostego powodu: stan obecny nie służy autorytetowi i sile amerykańskiego prezydenta na arenie międzynarodowej, czyli w gruncie rzeczy wszystkim Amerykanom i całemu Zachodowi.

Kluczowe mogą się więc okazać nominacje wiceprezydenckie. Prawdopodobieństwo, że to ktoś z „wice” będzie musiał przejąć stery państwa w trakcie nadchodzącej kadencji, będzie wysokie jak nigdy dotąd. Nie tylko po stronie Demokratów; elektorat republikański też musi się liczyć z tym, że Trump (o ile to on wygra) może nie dotrwać do końca. I to nie tylko z powodów zdrowotnych. W listopadzie w USA odbędzie się więc de facto konkurs na lepszego zastępcę.

Europa

Po wyborach w Wielkiej Brytanii przez media tradycyjne i (zwłaszcza) społecznościowe przelewa się fala krytyki wobec systemu opartego o jednomandatowe okręgi wyborcze. Np. Adrian Zandberg raczył nawet nazwać go „kompletną patologią”. No bo jak to: w roku 2017 Labour pod przywództwem Jeremy’ego Corbyna zdobyła aż 40.3 proc. głosów i tylko 262 mandaty, lądując w opozycji (a sam Corbyn wkrótce poza partią). Teraz, pod wodzą Keira Starmera, Partia Pracy uzyskała niespełna 34 proc. głosów, ale przekłada się to na 412 mandatów – i przejęcie władzy.

Na oko faktycznie niesprawiedliwe, ale prawda jest taka, że we wszystkie gry (w politykę też) gra się wedle pewnych, znanych z góry reguł. Jeśli system jest taki, że zwycięzca w okręgu bierze wszystko – to wystawia się wtedy jak najsilniejszych kandydatów, z realnym poparciem społecznym, a więc zdolnych sięgać po różne grupy elektoratu i zdolnych do kompromisów. W futbol za to gra się na zdobyte bramki, a nie na czas, jaki dana drużyna utrzymała się przy piłce. Zandberg i jemu podobni mogliby więc równie dobrze narzekać, że przez 80 minut przepięknie dryblowali w środku pola i na własnej połowie, ale przez pozostałe 10 rywale wbili im trzy gole i ostatecznie (cóż za straszna niesprawiedliwość!) to tamci zostali ogłoszeni zwycięzcami.

Zauważmy, że mechanizm JOW prócz pewnych wad ma dwie oczywiste zalety. Pierwsza: zazwyczaj sprzyja tworzeniu stabilnego rządu, którego program jest znany przed wyborami, a nie po nich – bo tutaj najpierw zawiera się kompromisy, a dopiero potem idzie z nimi do elektoratu. Druga: sprzyja odcinaniu ekstremistów. Nawet jeśli jest ich w społeczeństwie sporo, to mandaty i tak zdobywają raczej przedstawiciele poglądów bliższych centrum. Dla pana Zandberga (i nie tylko) to oczywiście kiepska wiadomość, ale dla jakości polityki państwa – raczej dobra. Obecny sukces Starmera w Wielkiej Brytanii opiera się m.in. na tym, że ostro ściął w Labour lewicowych radykałów różnych maści (w tym miłośników Marksa, Engelsa i Che Guevary oraz zbyt zdeklarowanych przyjaciół Putina i Hamasu), jednocześnie odpowiednio zmodyfikował program, co pozwoliło sięgnąć po głosy centrum i zdobyć nowe okręgi dla siebie.

Notabene, ten mechanizm ma spore szanse zadziałać w niedzielę także we Francji – gdzie szerokie porozumienia „republikańskie” (tutaj: od skrajnej lewicy po centroprawicę), zmierzające do wystawiania przeciwko radykałom z prawa jednego, jak najsilniejszego kandydata, są w stanie zminimalizować skutki wysokiego procentowo poparcia dla partii madame Le Pen. Ekstremiści z lewa weszli do potencjalnie biorącej puli często tylko wtedy, gdy wyparli się znacznej części swego ekstremizmu, bo inaczej centrowy wyborca w ich okręgu mógłby „zagłosować nogami”. I znów – na tym mechanizmie już stracił Putin, zyskała Republika (i nieco szerzej: wartości Zachodu). Ile dokładnie, to się okaże, ale gdyby we Francji obowiązywała ordynacja proporcjonalna, bez wątpienia w Moskwie już strzelałyby korki od szampanów, bo większość parlamentu obsiedliby proputinowscy politycy, zarówno od Mélenchona, jak i Le Pen.

Byłoby „proporcjonalnie” i „sprawiedliwie”. Ale ja jednak wolę, gdy to nasi strzelają gole i wygrywają, nawet jeśli przeciwnik ma przewagę w czasie posiadania piłki, liczbie podań, rzutów rożnych i punktów za styl, przyznanych przez telewizyjne jury, złożone z celebrytów. Tym bardziej, gdy ów przeciwnik poza boiskiem fauluje na potęgę, dosypuje naszym nowiczoka do herbaty i korumpuje sędziów.

Polska

Jeśli już mamy całkowicie wyborczą edycję „Oka”, to nie sposób nie odnotować, że w małopolskim sejmiku Prawo i Sprawiedliwość wreszcie wygrało. Ze sobą. Tak, po wielu tygodniach autokompromitacji, obficie przelanej krwi braterskiej, udało się wybrać marszałka. Mimo posiadania cały czas większości – co prawda nie tego, którego pierwotnie chciał sam Prezes i inni liderzy, ale przynajmniej też ma na imię Łukasz.

Nie chodzi mi o to, by się znęcać i kopać (prawie) leżących, ale by zwrócić uwagę na mechanizm. Gdyby takie coś zafundowała wyborcom partia w systemie brytyjskim, opartym o JOW-y, to… od razu lokalni działacze, silni poparciem „dołów” a nie „góry”, po prostu dogadaliby się między sobą i pokazali centrali znanym, międzynarodowym gestem, że zamawiają u niej tylko jedno piwo. Dla regionu – byłoby to bez wątpienia dobre. Dla publicystów mniej, bo wierszówka uboższa. Ale dla liderów partii to już całkiem fatalne. I dlatego zrobią wiele w obronie systemów proporcjonalnych, bo te oznaczają ich niemal absolutną władzę nad partiami.