Recenzja filmu

MaXXXine (2024)
Ti West
Mia Goth
Elizabeth Debicki

Z archiwum "X”

O ile logiką poprzednich narracji spod znaku "iksa" rządził psychologizm, a sednem zabawy w ciągłe układanie i burzenie gatunkowych klocków była opowieść o ofierze opresyjnej kultury
Z archiwum "X”
źródło: Materiały prasowe
Nie zgodzę się na życie, na które nie zasługuję! – wykrzykuje gwiazda kina dla dorosłych Maxine Minx, dając nieco paradoksalne świadectwo swojej rebelii. To w końcu fraza wyjęta wprost z kazania jej ojca, który katolicki fanatyzm połączył z domową tyranią. W świetnym horrorze "X" Ti Westa słowa te niosły ze sobą całe spektrum znaczeń – były nie tylko metaforą egzystencjalnej walki z upływającym czasem, ale i manifestacją emancypacyjnego buntu. W rozczarowującym sequelu, "MaXXXine", cytując klasyka pulpowego kina, gówno znaczą.  

"MaXXXine" to finał imponującej achronologicznej układanki w reżyserii Westa i zarazem podsumowanie pierwszej filmowej serii w dorobku speców od tzw. "ambitnej komercji", czyli studia A24. Zaczęło się od wspomnianego "X", w którym Maxine walczyła o życie na włościach niejakiej Pearl Douglas – żyjącej wspomnieniem niezdobytej sławy staruszki o nienasyconym seksualnym apetycie. Później przyszła pora na samą "Pearl", czyli prequel utrzymany w konwencji pastiszu technikolorowych musicali - z tą różnicą, że w "Dźwiękach muzyki" bohaterka nie uprawiała seksu ze strachem na wróble i nie podduszała swojego sparaliżowanego ojca. Spoiwem wszystkich opowieści jest aktorka Mia Goth, która wciela się zarówno w Pearl (na obydwu etapach jej życia), jak i w spadkobierczynię jej ambicji i lęków, czyli w Maxine. To symboliczna, kluczowa strukturalnie decyzja. Głównie dzięki niej opowieść o determinacji graniczącej z obłędem zachowuje ciągłość, zaś bohaterki stanowią rewers i awers tej samej monety.  



Na przesłuchaniu do kontynuacji niskobudżetowego horroru "Purytanka" Maxine zjawia się już jako gwiazda – spada na ziemię z firmamentu kina porno. Interesuje ją jednak świat po drugiej stronie Doliny San Fernando, ciągnie ją na wzgórza Hollywood. Granie to granie - rzuca nonszalancko, a swoim monologiem kładzie na łopatki pretensjonalną reżyserkę w typie Liliany Cavani (Elizabeth Debicki w swojej naftalinowej roli góruje nad resztą obsady nie tylko sylwetką, ale i bombastycznym językiem). Oczywiście, przeszłość wkrótce się o dziewczynę upomni. Po planie będzie krążyć wymiętolony prywatny detektyw, po mieście zacznie ganiać morderca w skórzanych rękawiczkach, swoje śledztwo rozpoczną też lokalni gliniarze. Rzeczywistość splecie się z kinem, prawda z fikcją, a Maxine, chcąc nie chcąc, będzie musiała wkroczyć w cień, który rzucają jej dawne grzechy.   

O ile logiką poprzednich narracji spod znaku "iksa" rządził psychologizm, a sednem zabawy w ciągłe układanie i burzenie gatunkowych klocków była opowieść o ofierze opresyjnej kultury (reprezentowanej przez hardkorowy katolicki chów w "X" oraz imigrancką codzienność w czasach wielkiej wojny w "Pearl"), o tyle tutaj styl wydaje się i punktem wyjścia, i dojścia. Maxine wciąż jest ciekawą bohaterką, lecz wynika to raczej z poprzednich filmów. Zaś nasza frajda z seansu zależy od tego, jak szybko i sprawnie będziemy wychwytywać zaskakujące rymy, powtarzające się wersy i subtelne nawiązania. Bez nich to raczej kadłubkowa opowieść z dreszczykiem oraz przegląd filmowych fascynacji reżysera: od włoskiego giallo, przez trashowe kino grozy lat 80, po synth-popową prozę a’la wczesny Michael Mann. "MaXXXine" to także – a może przede wszystkim – kino noir. I jest to w moim przekonaniu karkołomny piwot. Bo o ile film sprawdza się jako pastisz, z całym tym korowodem wyliniałych detektywów i hollywoodzkich gwiazdeczek, podążających ścieżką "bycie ambitną – bycie ciekawską – bycie martwą", o tyle grozy i napięcia są tu śladowe ilości. 



Półprzezroczystą ramą trylogii jest historia kina pornograficznego - od prehistorycznego "Free Ride" z 1915 roku, które w "Pearl" ogląda bohaterka, przez "złotą erę" lat 70., gdy toczy się akcja "X", po połowę lat 80., kiedy ekspansja kaset VHS zakończyła piękny sen o flircie pornografii z mainstreamem. To lustro, w którym przegląda się zresztą sama Maxine, zaliczając kolejne etapy kariery i z czasem tracąc resztki naiwności. Goth jest fenomenalna na przestrzeni wszystkich produkcji i w "MaXXXine" wciąż trzyma fason. Więcej tu jednak przebieranek, gry sprowadzonej do efektownego chodu czy erotycznego tańca, a mniej surowych emocji i drapieżności, które - jeśli wierzyć ekranowej reżyserce - odróżniają Maxine od tysiąca innych dziewczyn.   

Kiedyś będziemy zbyt starzy, żeby się pieprzyć - lamentował w "X" jeden z bohaterów, co było nie tylko ponurym żartem, ale i całkiem poważną refleksją. To dzięki podobnym dialogom udawało się utrzymać w filmie podwójny kod: niezobowiązującej rozrywki oraz opowiedzianej z kamienną twarzą historii o przemijaniu. W "MaXXXine" roi się od intrygujących tematów: walka o sławę jako nieludzki wysiłek dla ciała i gehenna dla duszy, Hollywood jako wdzięczny cel satyrycznej połajanki, kult przemocy i seryjnych morderców jako opium dla mas. Ostatecznie jednak film broni się wyłącznie jako opowieść o relacji talentu i harówy. "MaXXXine" to oczywiście żaden "Amadeusz". Sprawdza się natomiast jako celna i zabawna narracja o małych, zawistnych ludziach, którzy, pogardzając magią kwitnącą na gruncie talentu i celebrując kult "ciężkiej pracy", trwają w "niezgodzie na życie, na które nie zasłużyli".  



W najlepszej albo najgorszej (trudno stwierdzić) scenie filmu Maxine widzi w oknie starej posiadłości zjawę Pearl. To nie byle rudera - jesteśmy w wytwórni Paramount Pictures, zaś w domu, o którym mowa, Norman Bates z "Psychozy" przebierał się za swoją matkę. Musztrowana przez reżyserkę dziewczyna wraca do rzeczywistości, a następnie obiecuje porzucić życie poza planem filmowym i dokonać samospalenia na ołtarzu sztuki. Primo – gdyby działało to w ten sposób, ani "Psychoza", ani "MaXXXine" nigdy by nie powstały. Secundo – rozciąganie paraleli pomiędzy trylogią o Maxine i arcydziełem Hitchcocka to wyraz asekuranctwa (bo o megalomanię reżysera nie posądzam) – jakby na finiszu tej historii twórca wstydził się, że skończyły mu się mądre rzeczy do powiedzenia. Marzy mi się kino klasy B z przesłaniem klasy A – słyszymy z ekranu. Okej, ale te filmy mamy już za sobą. "MaXXXine" to po prostu kino klasy B. I jeśli na czymś zyskuje, to wyłącznie na doborowym towarzystwie. 
1 10
Moja ocena:
5
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones