Rosyjska ofensywa w obwodzie charkowskim, która rozpoczęła się 10 maja, doprowadziła do katastrofy humanitarnej w regionie. Aby dokonać przełomu na linii frontu i wyjść poza przygraniczne wioski, rosyjska armia niszczy całą infrastrukturę na swojej drodze.
W rezultacie mieszkańcy regionu tracą dachy nad głową i są zmuszeni do uchodźstwa. Tylko w tym tygodniu tysiące ludzi straciło domy, a setki innych pozostają w strefie działań wojennych bez żywności, elektryczności, komunikacji i pomocy. Rząd i władze lokalne ogłosiły nadzwyczajną ewakuację.
"Wszystko spłonęło. Nienawidzę ich"
Od ponad tygodnia trwają wznowione zaciekłe walki w obwodzie charkowskim w Ukrainie. Wojskom rosyjskim udało się zdobyć kilka przygranicznych wiosek i szturmować obrzeża miasta Wołczańsk. W ciężkich walkach Rosjanie ponoszą duże straty, dlatego atakują wszystko na swojej drodze, nawet cywilów, relacjonują mieszkańcy, którym udało się uciec z regionu przed wrogiem.
— Jest tu wielu rannych ze wsi Łypci, których znam osobiście. Mój przyjaciel jest w szpitalu razem z żoną. Usunięto mu pięć fragmentów z głowy — mówi mieszkaniec wsi, Witalij.
— Zostałem zabrany o 5 rano, domy płonęły, wszystko płonęło — dodaje.
Jest jednym z mieszkańców obwodu charkowskiego, których udało się ewakuować spod rosyjskiego ostrzału. Według niego w wiosce, która znajduje się 10 km od rosyjskiej granicy, nie było ukraińskich żołnierzy, ponieważ tak bliskie Rosji położenie jest dla nich niekorzystne, jednak to nie powstrzymało najeźdźców. W wyniku ataku mężczyzna stracił wszystko, co zbudował przez całe życie. Zginęli również jego sąsiedzi.
— Spędziłem 25 lat, budując dom, garaż, stodołę i wszystko to zostało zniszczone. Zabijają wielu cywilów. Kiedy lecą GRAD-y (wielokrotne wyrzutnie rakiet) wybijają wszystko w okolicy. Całkowicie spalili naszą wioskę — mówi zrozpaczony Witalij.
Mężczyzna został przewieziony do tymczasowego ośrodka dla uchodźców w Charkowie. Przywożeni są tu Ukraińcy z całego regionu. Większość z nich to mieszkańcy przygranicznych wiosek, emeryci. Tutaj wolontariusze zapewniają im pomoc, a organizacje międzynarodowe dostarczają żywność i artykuły pierwszej potrzeby.
— Tutaj dali nam składane łóżko, koce, poduszkę, zestaw artykułów spożywczych i wszelkiego rodzaju lekarstwa, artykuły higieniczne, detergenty — mówi mieszkanka przygranicznej wsi, która również była ewakuowana, Tetiana Bilozerowa.
Gdy straciła dom, przeżyła, ukrywając się przez tydzień w piwnicy.
— Wszystko jest spalone. Wszystko zostało zniszczone przez GRAD-y i bomby. Po co? Zniszczą nasze wioski, chociaż tego nie potrzebują. Dranie. Nienawidzę ich z całego serca i duszy. Chcę, żeby spłonęli w piekle, tak jak nasze domy — dodaje kobieta.
Ataki na cywilów podczas ewakuacji
Wolontariusze ewakuujący mieszkańców mówią, że Rosjanie strzelają, nawet gdy widzą z drona, że to cywilny pojazd ewakuujący ludzi.
— Wsadziliśmy ludzi do samochodów, a Rosjanie nas bombardowali. Gdy zaczęliśmy wyciągać ich z samochodu i kłaść na trawę, nagle fala uderzeniowa odrzuciła nas do tyłu i zostaliśmy rozrzuceni po asfalcie. Najważniejsze jest to, że ewakuowani to przeżyli. Martwiliśmy się o nich — powiedział wolontariusz Oleksandr Pidhorny.
Jego syn, Wiaczesław, również jest wolontariuszem. Mówi, że w niektórych miastach, takich jak Wołczańsk, gdzie wciąż toczą się działania wojenne, bardzo trudno jest ewakuować ludzi. Często sami wolontariusze giną podczas udzielania pomocy mieszkańcom.
— Piętnaście kotów, dwie kobiety i ranny pies zostały ewakuowane przez mój zespół z centrum Wołczańska. Znaleźliśmy się pod ostrzałem. Razem z policją wyszliśmy ramię w ramię, trzymając się nawzajem. Strzelano do nas z moździerzy, a bomba trafiła w budynek obok nas. Ledwo się stamtąd wydostaliśmy — relacjonuje Wiaczesław Pidhorny.
Razem z wolontariuszami ewakuujemy mieszkańców. Jedziemy szybko, aby uniknąć rosyjskiego ostrzału. Drogi są tu praktycznie puste, a w oddali słychać wybuchy pocisków artyleryjskich. W wiosce niedaleko Wołczańska wolontariuszom pomaga policja. Starają się działać szybko, zabierając tych, których mogą znaleźć, podaje jeden z wolontariuszy, Artur Kowalew.
Ewakuacja jest coraz trudniejsza
— Mieszkańców jest trudno znaleźć. Starsi nie mają telefonów i siedzą w piwnicach lub schronach. Wcześniej były aplikacje i komunikacja, a ludzie wychodzili na drogi. Teraz siedzą w piwnicach i nie wiedzą o ewakuacji — mówi Kowalew.
Nina i jej sąsiadka zostały przywiezione przez wojsko z przygranicznej wioski dziś rano. Trzy torby to jedyne, co udało im się ze sobą zabrać. Mogły uciec tylko dzięki pomocy ukraińskich żołnierzy.
— Samoloty startują i strzelają do nas rosyjskimi bombami KAB. Potem startują śmigłowce i wystrzeliwują w nas pociski. To nierealne. Wszystko jest zniszczone. Wszystko płonie — mówi kobieta.
Szef policji w Wołczańsku, Ołeksij Charkowski, przygotowuje się do wyjścia na ulice miasta. Mówi, że praca staje się coraz trudniejsza.
— Rosyjskie wojsko stara się uderzyć we wszystko, co porusza się po mieście, więc helikoptery ciągle nad nami latają. Kilka razy byliśmy pod ostrzałem czołgu, ale na szczęście wszyscy przeżyli. Coraz trudniej jest nam ewakuować mieszkańców, ponieważ jest coraz mniej budynków, w których ukrywają się ludzie. Ewakuowaliśmy ok. 1,2 tys. osób. Nie wiemy, ilu jeszcze zostało — podaje Charkowski.
Według lokalnych władz w wyniku rosyjskiej ofensywy ponad 6 tys. Ukraińców w regionie zostało uchodźcami. Połowa z nich opuściła miasto na własną rękę, a reszta została zabrana przez ochotników, policję i wojsko, mówi szef administracji wojskowej miasta, Tamaz Gambaraszwili.
— Wróg atakuje artylerią, wyrzutnią rakiet MLRS, kierowanymi bombami lotniczymi, a miasto cierpi z powodu ogromnych zniszczeń. Teraz mieszkańcy są ewakuowani, ponieważ przebywanie tutaj jest po prostu niebezpieczne. Agresor niszczy wszystko na swojej drodze — dodaje.
Dzień po tej rozmowie Tamaz został ranny przez rosyjski pocisk kasetowy podczas ewakuacji ludzi.
Nikt nie wie, ile osób zostało zabitych i rannych, ponieważ trudno jest zbadać ruiny pod ostrzałem. Tatiana i Witalij mówią, że ich sąsiedzi zginęli w wyniku ostrzału, ale nie mogą udać się do ich domów, aby zabrać ciała.
"Tam jest piekło"
Do Charkowa przyjeżdżają wolontariusze z różnych wiosek. Kierowca autobusu z Wołczańska, Wołodymyr, mówi, że trzy razy znaleźli się pod ostrzałem.
Ludzie wychodzą z autobusów ze wstrząsami mózgu i brudni, ponieważ spędzili kilka dni w piwnicach pod ciężkim ostrzałem, ale nie opuścili swoich krewnych i nie porzucili swoich zwierząt.
— Tam jest piekło. Jest bardzo ciężko. Strzelają ze wszystkich rodzajów broni wszędzie tam, gdzie mogą nas dosięgnąć — mówi ewakuowany mężczyzna.
— Na mojej ulicy nie przetrwał ani jeden dom, a na sąsiedniej wszystko spłonęło — mówi kobieta, której udało się uratować kota.
Jak dotąd ukraińskiej armii udało się ustabilizować front. Jednak na terenach przygranicznych armia rosyjska wciąż szturmuje wioski, dlatego ewakuacja i pomoc mieszkańcom tych regionów są kontynuowane. Ukraina potrzebuje więcej rakiet i sprzętu obrony powietrznej, aby powstrzymać rosyjską armię.
— Rosjanie bombardują wszystko tak mocno, że żadna populacja nie może przetrwać. Ludzie po prostu zginą — powiedział wolontariusz Artur Kowalew.