Wied�min Sapkowskiego powraca w ksi��ce "Szpony i k�y". Tylko u nas pierwsze opowiadanie ze zbioru!

Wied�min pojawi� si� na �wiecie 30 lat temu. Wydawca SuperNOWA i magazyn "Nowa Fantastyka" postanowili uczci� taki jubileusz, wydaj�c szczeg�ln� ksi��k�.

Mowa o zbiorze opowiadań będącym owocem konkursu "Nowej Fantastyki". Na 30. urodziny Geralta znani i mniej znani pisarze mogli wrócić do świata stworzonego przez Andrzeja Sapkowskiego i wykreować własną wersję opowieści z wiedźminem w roli głównej.

Sam Andrzej Sapkowski, który wspierał ten oryginalny - trzeba przyznać - projekt, mówi o nim tak:

"No tak. Trzydzieści lat. Wiedźmin do wynajęcia za trzy tysiące orenów. Gdy pojawił się w Wyzimie, w karczmie «Pod Lisem» nie był młodzieniaszkiem. Pobielałe włosy, szrama na twarzy i ten charakterystyczny, paskudny uśmiech.

Zaczął od górnego C: trzech oprychów, potem strzyga i kolejne stwory – ludzkie bądź nieludzkie – niegodne żyć w świecie, który został nam dany.

A potem Biały Wilk poszedł własną drogą. Ciernistą, tak bym to ujął, ale cóż, każdy uczy się na błędach. Gdzieś w oddali łypie do mnie znacząco Hollywood, ale na razie cieszmy się tym, co wyłowiła z wiedźmińskiego konkursu «Nowa Fantastyka» i superNOWA: jedenaście opowieści zainspirowanych losami Geralta oraz jego przyjaciółek i kamratów. Czytałem je z uwagą, nie ingerując.

Są wśród uczestników konkursu na «trzydziestkę» wiedźmina ludzie bardzo utalentowani. Wkrótce stworzą własne światy bądź zanegują istniejące.
Nie straćmy ich z oczu!"

Z kolei redaktor cyklu Marcin Zwierzchowski dzieli się wrażeniami w następujący sposób:

"Zaczęło się od konkursu w „Nowej Fantastyce” (...) Wygrał Piotr Jedliński, ale tekstów bardzo dobrych było więcej, naturalnym krokiem była więc antologia.
Co znajdziecie w tym zbiorze? Teksty bardzo różne. Będzie kilka takich, gdzie powróci sam Geralt, będą opowieści o innych wiedźminach, pojawi się Triss, wpadnie Jaskier, będą i nowe postacie, wiele nowych postaci. Raz się wzruszycie, nieraz zaśmiejecie.
Ja, czytając te opowiadania, na chwilę powróciłem do wspaniałego świata wiedźminów i czarodziejek. Co też Wam gorąco polecam".

Poniżej specjalnie dla Was prezentujemy W CAŁOŚCI opowiadanie Piotra Jedlińskiego, który wygrał w konkursie "Nowej Fantastyki". A jeśli ono was nie zachęci do nowego zbioru opowiadań, to nic tego nie zrobi!

"Szpony i kły" i pozostałe części serii o wiedźminie w formie ebooków są dostępne w Publio.pl >>

Opowiadanie "Kres cudów", Piotr Jedliński

z tomu "Szpony i kły", wyd. SuperNOWA

I

Wiedźmin zatrzymał konia na szczycie wzgórza i pochylił się w kulbace. Przed sobą miał pejzaż zielonej doliny Cudowianki. Nie tyle jednak sycił oczy jej widokiem, co nadstawiał uszu.

– Dziwne – powiedział wreszcie.

Bo i było dziwnym, że nawet mimo wyczulonych wiedźmińskich zmysłów już od dwóch dni nie słyszał ptaków.

W dolinie na dobre rozgościła się wiosna. Puszcza oraz meandrujący przez nią trakt pełne były życia. Konie rżały, owady bzyczały, zmierzający do Cudowianki ludzie krzyczeli, gardłowali i śpiewali, i tylko ptactwo zawzięcie milczało.

– Dziwne – powtórzył Geralt pół godziny później, zatrzymawszy się na popas na maleńkiej polance. Siedział na zwalonym pniu i obserwował iście kuriozalny spektakl.

Wokół, wśród zagonów soczyście zielonej trawy, kicały właśnie trzy ptaki o ciemnobrunatnym upierzeniu. Rzekłbyś, że nic nadzwyczajnego; nie były to wszakże nieloty, ale gromadka myszołowów. Geralt wiedział, że owa dolina leżała na uboczu ubocza i za siedmioma ostępami, ale na podobnym zadupiu prędzej spodziewałby się przysłowiowych psów szczekających rzycią aniżeli drapieżnika, który by udawał bażanta. Zaciekawiony wiedźmin śledził je przez chwilę. Medalion nie drżał, nie dawał znaku, że w grę wchodzi magia. Ba, bardziej niż z jakowymś zaklęciem zachowanie ptaków kojarzyło się ze strachem. Czego się bały i dlaczego ów lęk nie rozciągał się na inne zwierzęta – Geralt pojęcia nie miał.

Do trzech razy dziwność – jadąc dalej przez gęstwę, zbliżając się do wioski w sercu doliny, Geralt natknął się na ożywioną krzewinę.

Wyrosłe zaraz obok gościńca okazałe krzaczysko zatrzęsło się, zakaszlało, zaklęło, zanuciło i z gęstwiny na trakt wyszedł mężczyzna. Czaple pióro sterczało na przekrzywionym śliwkowym kapelusiku, niebieski kaftan pozbawiony był jednego z bufiastych rękawów.

Akurat tym razem wiedźmin nawet nie pomyślał, że był to dziwny zbieg okoliczności. Świat, jak się przekonywał od lat, bywał naprawdę mały.

– Geralt! – zawołał potargany mężczyzna, gdy już otrzepał się z liści. – Tak właśnie sądziłem, że i ciebie skusi targ cudów!

– Hej, Jaskier. Tak właśnie sądziłem, że nim zacznie się sam targ, ty już zdążysz komuś podpaść.

– Aj tam, aj tam. – Poeta machnął obnażoną ręką. – Do samej Cudowianki nie zdążyłem dotrzeć, zmitrężyłem w sąsiedniej wioseczce. A tuziemcy jak to tuziemcy. Straszna dzicz, na poezji się nie znają, na manierach tym bardziej.

– Jest sens pytać?

– Co ty sugerujesz, Geralt? Nic zdrożnego nie uczyniłem, bom nie zdążył. To było tak, że ja, widzisz, polowałem na rusałki...

– Rusałki? O ile pamiętam, tutaj, mimo rzeki, nigdy rusałek nie było...

– Ech, Geralt, marudzisz. Nazwij dziewkę rusałką, a już nawet rzeki nie potrzebujesz! Gorzej, że tu rodziny dzietne są jak cholera i na jedną pannę przypada trzech braci. A wszyscy straszliwie zaborczy. Ci mnie przyłapali, wywiązała się bójka...

– Akurat. Bójkę przypłaciłbyś więcej niż urwanym rękawem.

– Zgoda, niech ci będzie. Zrobiła się szarpanina. Uciekłem im.

– Jakim cudem, jeśli można spytać?

– Chyżo. I przed siebie, bez oglądania się. Mam wprawę.

W to Geralt nie powątpiewał. Było prawdą powszechnie w Północnych Królestwach znaną, że dziewięciu na dziesięciu wędrownych poetów to nieudacznicy i beztalencia, liczące jeno na poklask żeńskiej części publiki. Jaskier należał do autentycznie uzdolnionej mniejszości, co tylko sprzyjało mu w nałogowym praktykowaniu bałamuctwa. A to wiązało się z doświadczeniem na polu błyskawicznych ewakuacji.

– No, Geralt! Co tak patrzysz? Daj no wskoczyć na konia...

– Jeśli chcesz wrócić w tamtą okolicę, to nie licz na ochronę.

– Przecież nie wymagam, żebyś obijał mordy wioskowym gburom. Starczy, że spojrzysz koso, uśmiechniesz się tak, jak to masz w zwyczaju, a zaraz zrobi im się ciężko w portkach. Mogę cię prosić chociaż o troszkę poświęcenia?

Geralt westchnął. A wyszczerzony poeta wziął to za kapitulację, którą westchnienie w istocie było.

– Więc i ty zmierzasz do Cudowianki, na targowisko. Kupujesz, Geralt? Czy sprzedajesz?

– Nie mam czego sprzedawać.

– No, a swoje usługi? Tam zawsze wali tłum takich, których trapią jakieś klątwy, zaklęcia i monstra wszelakie. Wiedźmin się tam nada.

– Sugerujesz, że wezmą mnie za jeszcze jednego cudaka? A siebie widziałeś?

– Smęcisz dzisiaj przeokrutnie – żachnął się Jaskier, ale zaraz powrócił do beznadziejnej próby wygładzenia odzienia. To go na chwilę uciszyło.

Jechali krętą ścieżyną przez młodniak, przez zawiesinę nagrzanego powietrza i kłębowisko leśnych aromatów, i w zapadłym nagle milczeniu Geralta znów przeszyła igła niepokoju.

– Smęcisz – powtórzył poeta. – Mam na to remedium. Wystaw sobie, że do Cudowianki dotarłem wraz z gromadą krasnoludów. Podsłuchałem co nieco, podłapałem kilka wiązanek, i tak siedząc w chruśniaku, kryjąc się przed furiatami, poprzerabiałem je twórczo. Mam teraz na podorędziu kuplet...

– Słyszysz?

– Co? Nic nie słyszę.

– Właśnie.

– Nie strasz mnie, Geralt! Wyczułeś coś?

– Masz muzykalne ucho. Jesteś w okolicy od wczoraj. I nie zauważyłeś niczego niezwyczajnego?

– Jesteśmy w dolinie Cudowianki, tutaj pełno jest cudów-wianków...

– Nie, nie. Posłuchaj. Teraz.

Jaskier pokręcił głową, skrzywił się, wzruszył ramionami. Zaskoczył jednak Geralta, rzucając niedbale:

– Idzie ci o ptaki? Ha, obrażasz mnie, wiedźminie. Ów fenomen zwrócił mą uwagę z miejsca, ledwiem wraz z krasnalami zjechał ze wzgórz i zagłębił się w las.

– I ?

– I co?

– Nikogo innego to nie dziwiło?

– Może i dziwiło. Ale insze sprawy pochłaniały mój czas, który, nadmienię, jest wcale cenny.

– A ptasie milczenie to nie jest dobry temat na balladę?

– Łatwo poznasz ignoranta! Nigdy, Geralt, nie ogarniesz poezji swoim cynicznym pomyślunkiem. Ballad, uważasz, nie pisze się o niezwykłościach, ale o banałach. Sztuka polega na tym, aby uczynić je niebanalnymi. Trywialne przekuj w egzotyczne, brzydkie w piękne, kłamstwa w prawdy...

– Rzeczywiście, masz rację.

– To akurat nie moje słowa. Cytowałem.

– Masz rację, że nigdy tej twojej poezji nie zrozumiem.

 

II

Wioskę poczuli wcześniej, niż zobaczyli.

– Szlag by trafił nowo przybyłych i cudzoziemców. Powąchaj tylko! – stęknął Jaskier. – Śmierdzi, jakby stacjonowały tu ze dwie dywizje!

Bard wyjątkowo nie przesadzał. Wilgotny las tchnął ku nim falą zwalającego z nóg smrodu, szczególnie dokuczliwego w ciężkim i parnym powietrzu.

Przez większą część roku było to odludzie, na czas targu zmieniało się jednak w cel rozmaitych pielgrzymek i peregrynacji, miejsce prawdziwie kosmopolityczne i witające każdego z otwartymi ramionami. Zwalająca się w okolicę kupa luda musiała wszakże radzić sobie z problemami fizjologicznymi i graniczący z wioską rąbek puszczy zmienił się kolektywnym wysiłkiem w jedną wielką latrynę. Chociaż Geraltowi zdarzały się boje z zeuglami i taplanie w ściekach, a nad mimiką panował doskonale, to nie powstrzymał się od skrzywienia. Jaskier zaś znalazł gdzieś w zakamarkach swego skromnego inwentarza perfumowaną chustkę, którą owinął sobie pół twarzy na zbójecką modłę. Tak wjechali w obręb Cudowianki.

Onegdaj była to jedna z wielu wiosek na pograniczu świata i dziczy. Dla mieszkańców wioska była wówczas bezimienna, inni zwali ją absolutnym wygwizdowem, a formalnie, wedle spisów w księgach feudalnych panów, wioska nosiła miano niewiele lepsze, bowiem było to Minogowo Górne. Nazwę Cudowianki zyskała sobie przed dekadą, kiedy to odbył się w niej pierwszy targ dziwów.

Stało się to za sprawą zrządzenia losu. Traf chciał, że na te wschodnie rubieże Północy, na skraj Lyrii, trafiły jednocześnie cztery wygnane z niej grupy o zszarganej reputacji. Pierwszą byli obwoźni sztukmistrze i cyrkowcy wraz z całą swą zdziwaczałą menażerią, wliczywszy w to brodate kobiety, dwugłowego karła czy nawet ludzko-zwierzęce hybrydy. Do drugiej należały wyrzutki z Kapituły, magowie nieudacznicy oraz renegaci. Trzecią byli poszukiwacze skarbów i artefaktów, banda samozwańczych archeologów, rabusi podziemi, którym dobra passa pozwoliła na odnalezienie pewnej liczby faktycznie zdatnych do użytku przedmiotów.

Ostatnią grupę zaś, kluczową dla zainicjowania rokrocznego targowego święta, stanowiła dwójka braci z niegdyś poważanej kupieckiej rodziny. Ci zwęszyli interes, dostarczyli kapitał i zadbali o rozgłos, pierwej upewniwszy się, że do doliny nie sięgają zwyczajowe normy i regulacje. Owszem, magowie z Kapituły sami stanowili dla siebie prawo, podobnie bogobojni kapłani wielu religii. Jak się jednak okazało, na pierwszy, dosyć jeszcze niemrawy targ nie zawitał żaden z magów czy kapłanów. Na późniejsze, już większe – oficjalnie również nikt. Nie sztuką było jednak rozpoznać ich wśród przybyszy. Czarodzieje i kapłani mieli bowiem nosa do interesów i gdy takie zwęszyli, inwestowali, wypatrywali okazji, sprzedawali i kupowali, zyskując wgląd w czarny rynek. I interes się kręcił, a Cudowianka prosperowała.

Wioska położona była nad jeziorem, z daleka łyskała do podróżnych bezlikiem barw i witała gości gwarem i hałasem, nie licząc smrodu z pasma krzewin. Na zarośniętym sitowiem brzegu rozkładali się przyjezdni, trwały tu już hulanki, znać było, że wielu kontrahentów zeszło się z wyprzedzeniem i nie próżnowało.

Po drugiej stronie jeziora wznosiła się stroma skalna ściana, wysoka na dobre sto stóp. Na jej szczycie stał zrujnowany kasztel, ledwie widoczny z tej odległości, zwłaszcza że zamaskowany oplatającą pokruszone mury zielenią. Kasztel był świadectwem upadku wzmiankowanych kupców założycieli. Nim zdołano go ukończyć, doszczętnie spłonął. Wraz z rezydentami, urządzającymi sobie we wnętrzu nieliche uczty i orgietki. Mówiono o spisku magów, o eksplozji smoczego ognia, o mściwych duchach. Cokolwiek stało za pożarem, nie wpłynęło na samo targowisko. Ono przeżyło swoich stwórców i właśnie ukazywało się przed Geraltem i Jaskrem w całej okazałości.

– Takie rubieże to ja rozumiem! – rzekł Jaskier, gdy przejechali przez opłotki i znaleźli pękającą w szwach karczmę. Zasiadłszy z piwem na ganku, obserwowali przepływ ludzkiej i nieludzkiej masy.

Kramy rozkładały się podług brukowanej alejki, dziwnie nieprzystającej do widniejących w tle chłopskich chat. Kupczono tu wszystkim. Mimo iż większość bibelotów była bez ochyby falsyfikatami, prawdziwej magii trafiało się na tyle dużo, że medalion Geralta co i rusz podrygiwał.

– To rozumiem! – powtórzył Jaskier, doszukując się w kuflu dna. – Nie ma to jak dolina Cudowianki, nie ma to jak niebrzydka gospoda, usłużny gospodarz i pełna kiesa, która może tę usłużność wykorzystać!

O tym, że pili na koszt Geralta, poeta nawet się nie zająknął. A wiedźmin milczał.

– A pamiętasz – podjął niezrażony Jaskier – naszą poprzednią wizytę na krańcu świata? Pełnia lata, jak tutaj. Cuda-niewidy, diaboły i Żywie... Przywiozło się stamtąd kilka pamiątek...

Głaskał przy tym lutnię i już-już zamiarował zrobić z niej użytek; katalizatorem tej chętki była przechodząca przed karczmą trójka urokliwych dziewcząt, na których widok Jaskrowi aż zaświeciły się oczy. Zapał poety zaraz jednak opadł.

– To oni! – syknął, nagle zdjęty strachem. – Geralt! To ci bracia idioci!

Wiedźmin obejrzał się. Przez tłum szła trójka wyrostków, ogorzałych i barczystych. Minęli koniowiąz przed gospodą, minęli ganek i kryjącego się pod stołem Jaskra, po czym przepadli gdzieś w tłuszczy.

– Ech, Jaskier, Jaskier – Geralt pokręcił głową. – Mówiłem. Nie jestem twoją ochroną.

– Dałbyś spokój. Za każdym razem to przerabiamy. Wiedźmin neutralny, wiedźmin obojętny, wiedźmini to nie wykidajło ni eskorta, bo nijak ich nie obchodzą ludzkie losy. Wiesz, co ja ci powiem? Że taka neutralność, gdy biją przyjaciela, to gówniana neutralność! I gówniany taki przyjaciel.

– Po prawdzie, to powinienem był umówić się z tobą i pilnować cię od samego początku. Nie poszedłbyś samopas na miłosne podboje. I nie miałbym teraz zmartwienia.

– Przecież nie masz. Widzisz, poszli sobie. Zresztą, jak już wspomniałem, te wypłosze przerażą się samej twej facjaty. Nie, żebyś był szkaradniejszy niż połowa tego zbiorowiska, ale... Zawracają! Geralt! Idą do gospody! Nie siedź tak!

– A posiedzę sobie – odparł wiedźmin. – Przekonam się, jaki szkaradny naprawdę jestem.

Zlitował się jednak i dał przekonać argumentacji trupio pobladłego poety. Niezauważeni przez trójcę braci, umknęli z ganku i poszli razem w największy tłum.

W labiryncie straganów, wozów, taborów i namiotów nie wiadomo było, na czym zawiesić oko. Od wrzasków przekupniów i przekupek bolały uszy, od mnogości zachwalanych towarów dostawało się oczopląsu. Geraltowi próbowano wcisnąć talizmany na choroby wszelakie, różnorakie fragmenty różnorakich bestii, większość pewnikiem spreparowaną, a także relikwie, rzekomo przynależące do ciał świętych, których liczba wszakże sugerowała, że owi święci mieli u rąk nie pięć, a dobrą setkę palców.

Wilczy medalion drżał bez ustanku, więc wśród całego tego bajzlu musiały się kryć czarodziejskie perełki. Na targu kręcili się również magowie. Geralt rozpoznał kilku. Sam też był rozpoznawany. O dziwo, nie psuło mu to spaceru. Nawet specjalnie nikt się na jego widok nie krzywił. To trochę poprawiło Geraltowi humor.

Ale nawet wcale niezłego piwa do spółki z brakiem antypatii nie starczyło, żeby zupełnie go rozweselić; w pewnym momencie podniósł głowę i obejrzał błękitne niebo. Było puściutkie. Ptasia domena pozbawiona gospodarzy.

Jaskier, oddaliwszy się od bezpośredniego zagrożenia, stał się ślepy również na nastrój towarzysza.

– Widziałeś, Geralt? – perorował, strzelając oczyma na wszystkie strony. – Szafirowe wino! Bimber z odnóży skolopendromorfa! Niech to, trzeba mi znaleźć jakiegoś mecenasa, bo trzos pusty, a kuszą te towary, oj, kuszą! Hej, hej, gdzie mnie z tymi szmatami... Że co? Barani kożuch, ale z nie byle jakiego barana, tylko ludożernej bestyji z Mag Turga? O-o-o, skoro o zbrojach mowa, spójrz no na to! Co to jest? Że zbroja z łusek morskiego suma? Teraz mogę rzec, że widziałem już wszystko, i bynajmniej nie przesadzić, o co tak często mnie oskarżasz, wiedźminie... Geralt? O bogowie, cóż tak drze dzioba?

– Ptaki – odrzekł wolno Geralt. – Cholernie dużo ptaków.

Akurat zobaczyli źródło hałasu. Tłumek przerzedził się, wszyscy umykali przed kakofonią skrzeków, krakań i wizgów. Przed bardem i wiedźminem stał kram, jeden z okazalszych. Prawdziwa forteca o murach i krenelażach zbudowanych z klatek i klateczek. Ptactwo wszelkiej maści nie przesiadywało jednak grzecznie za drutami i kratami, przeciwnie, rzucało się jak szalone, robiąc piekielny raban i dymiąc pierzem.

– Hola! – wołał jeden ze strażników festynu, co poznać można było po przypiętej do skórzni odznace. – Co tu się wyprawia? Natychmiast uspokoić eksponaty! Ty, dziewko, kto tutaj rządzi?

Wywołana dziewczyna, jasnowłosa i zgrzebnie odziana, nosiła znamiona pracy przy ptakach – podrapane przedramiona, zafajdany ubiór. Pod wzrokiem strażnika i gapiów cała się strwożyła.

– Panie... Same zaczęły, ot, naraz, znikąd...

– Ty się mi nie tłumacz, jeno wołaj pryncypała!

– Kiedy go nie ma! Zniknął przed trzema dzionkami, samą mnie zostawił...

– Prawda! – wtrącił się ktoś z przeczuwającego ciekawy spektakl audytorium. – Słyszałem, że przed paroma dniami Ptasznik popijał „Pod Mszystym Trollem” i gadał, że czeka go nie lada wyprawa!

– Prawda! – dodał ktoś inny. – I jajo miał! Jajo pokazywał!

– Zawsze z jajami chodził!

– Że jakieś magiczne!

– Się burda zrobiła, jak ludzie Łowczej chcieli zatrzymać Ptasznika!

– Cisza! – huknął strażnik, ale lawina głosów już go przysypała.

Przez tłum przepchnął się łysawy i tłustawy jegomość w kapłańskich szatach.

– Nie ptaki to, lecz pomioty demoniczne! – zawrzasnął. – Musowo je opętało! Ja się na tym znam, jam miewał z opętańcami do czynienia! Słuchajcie, ludkowie, co wam rzeknę!

– Mów, mów!

– Za wiele tu bezbożnictwa! Dzień cały przechadzam się między oznakami herezji i bluźnierstwa! Cudami je zwiecie, a wszak cuda przynależne są bogom! Toteż powiadam wam: cała owa Cudowianka to jeno łże-cud, a ja położę mu kres!

Tłum zagroził mu wygwizdaniem. Kapłan prędko skorygował treść swej perory i wrócił do tematu demonów, znacznie bezpieczniejszego i chwytliwszego:

– Bierta się za oręż, co kto ma, i ubijta tę przeklętą sforę! A pospieszajcie, nim demon wyjdzie z ptasiej formy i skrupi się w swe prawdziwe a przeraźliwe cielsko!

– Panie! – załkała dziewczyna. – Tak nie można...

– Jak nie można, jak można! Będzie mi tutaj dyktowała, co wolno, a co nie, jakby się równa bogom mianowała! Toż to podchodzi pod bluźnierstwo! Bierta się za ptaki, ludzie dobrzy, i to czym prędzej, a ty, dziewko, pójdziesz no ze mną na, ten-tego, boski sąd!

Strażnik zamierzał chyba stanąć po stronie dziewczyny, ale arytmetykę znał na tyle, by poddać się pod przewagą liczebną rozjuszonego tłumu. Ktoś tam jeszcze apelował o umiar, inny o rozsądek – bezskutecznie.

Geralt i Jaskier utkwili w ścisku, nie mogąc się wycofać. Poeta zerknął na wiedźmina. Geralt bił się z myślami, a myśli te dotyczyły bicia. Aż w końcu charakterystyczne dla tłumu podniecenie i ogłupienie sięgnęło zenitu i z ciżby wystąpiła czwórka dyrygowanych przez kapłana przodowników świętej pracy. Wyglądali na nieźle podpitych, może dlatego tak garnęli się do roboty. W dłoniach mieli noże.

Dziewczyna wskoczyła między nich a klatki, zasłoniła je własnym ciałem.

Ptactwo rzucało się, robiło wrzawę.

Geralt bywał już w podobnych sytuacjach. Oglądał samosądy. Zawsze towarzyszył im ten sam dylemat. W końcu podjął decyzję.

Przełokciował się przez tłum, przepchnął między gapiami, skoczył naprzód, ku czwórce nożowników. W ludzkiej gęstwie nie miał jak sięgnąć po przewieszony przez ramię miecz. Teraz też zeń zrezygnował. Pięści za bardzo go świerzbiły.

Stojący na uboczu kapłan zachował czujność.

– Czarci odmieniec! – zawył. – Kochanek wiedźm! Monstrum białowłose, wszeteczny krwiopijca! I jego brać, ludzie!

Z tym krwiopijcą to przesadził, przemknęło Geraltowi przez myśl. Potem wiedźmin przestał myśleć. Dylemat zmienił się w „bić albo nie być”. Czwórka rozochoconych mężczyzn zwróciła się ku niemu z bronią.

– Odstąpcie – powiedział wolno, rozciągnąwszy wargi w praktykowanym przez lata uśmiechu. – Rzućcie noże. I spieprzajcie, nim się zeźlę.

Ale tamtych nie przekonałaby nawet cała gama paskudnych uśmiechów. Także umieli liczyć. Czterech na jednego, plus dobre dwa tuziny widzów – zgodnie skonstatowali, że nadarza się okazja do zdobycia poklasku.

Ustawili się w półokręgu. Okamgnienie i Geralt już ocenił całą czwórkę. Kuternoga, pewnie eks-wojskowy. Dalej siłacz z wymalowaną na obliczu oskomą do bójki. Pretendent do miana fechtmistrza, trzymający nóż niby miecz. I kieszonkowiec, człeczek niski i szczurzy, przerzucający broń z dłoni do dłoni.

– Ostatnia szansa – ostrzegł wiedźmin.

– Bij czarta...! – wydarł się kapłan. – Bij, kto w bogów wierzy!

Widać wiara w narodzie pozostawała silna, bo zgraja runęła na Geralta bez zawahania.

Ziarenko prawdy tkwiło w słowach kapłana: w tym momencie Geralt przypominał czarta. Na czarno odziany i diablo szybki, bez problemu uniknął pierwszych, niewprawnych dźgnięć. Wymanewrował przeciwników, kuternogę kopnął w zdrowe kolano, upadającego trzasnął na odlew prosto w zęby. Siłacz zawarczał, cisnął nóż na ślepo i wybrał gołe pięści. Źle wybrał. Geralt nie dał się trafić sierpowym, wysmyknął z próby uchwytu i sam zdzielił osiłka w podgardle. Tamten zagulgotał, runął jak długi. Fechtmistrz wypełnił po nim lukę.

Gdyby Geralt miał refleks człowieka, cięcie by go dosięgło. Oczywista, nie dosięgło. Pchnięty fechtmistrz potknął się o kuternogę, zakołysał komicznie i wylądował ciężko na tyłku.

Kieszonkowiec miał więcej instynktu samozachowawczego, lecz nie mniej chęci do mordu. Nie ryzykował. Obskoczył Geralta i runął nań od tyłu. Nawet nieludzka zwinność wiedźmina, nawet sekundująca jej świadomość pola walki nie pozwoliłyby na unik.

Ale unik był niepotrzebny. Kieszonkowca trafił z rozmachem ceber pełen zeskrobanych ptasich odchodów. Rozpękł się od uderzenia i oblał niedoszłego zabójcę od stóp do głów, a ów rymnął z jękiem na ziemię.

Geralt odstąpił od pożałowania godnego widoku.

– Dzięki, Jaskier. W samą porę.

Bard, który gdzieś się zapodział na czas mordobicia, promieniał dumą, prężył wątłe ramiona i już-już miał się zacząć kłaniać widowni. Powstrzymał go apel pobielałego ze złości kapłana.

– Ludu! – zawołał świątobliwy mąż. – Pozwolita na panoszenie się parszywców w tym błogosławionym miastku...?

Geralt postąpił ku niemu dwa kroki. Twarz kapłana nabrała selerowej karnacji. Próbował się cofnąć, acz bez powodzenia, zbiegowisko blokowało drogę ucieczki.

– Jeszcze jedno słowo – ostrzegł wiedźmin. – Jeszcze jeden „plugawiec” albo „parszywiec”, a zrobi się naprawdę plugawie i parszywie. Bardziej niż dotychczas.

– Plugawcze! Parszywcze! Nie będziesz mi tu...

– Widzisz, co noszę na plecach? Widzisz. A widzisz, co sam masz za plecami?

Kapłan, mimochcąc, obrócił się na pięcie.

Geralt nie musiał uciekać się do postępu, aby wyprowadzić cios. Ale teraz zyskał okazję do kopniaka w zad. Huknięty z wielką wprawą kapłan poleciał szczupakiem w rozstępujący się tłum i zanurkował prosto w majestatyczną pryzmę gnoju.

– Dzięki wam, panie – odezwała się opiekunka kramu. – Dzięki, ale teraz to musicie...

Wtedy do gry wkroczyły siły prawa.

– Spokój! Nastąpić się! Nazad! – ryczał strażnik, wcześniej zepchnięty na ubocze. Ryknięcie nie podziałałoby, gdyby nie autorytet, spotęgowany nagle poprzez pojawienie się jego trzech towarzyszy. – Gdzie są prowodyry? Dawać mi ich tutaj!

– Zmykaj, Jaskier – mruknął półgębkiem Geralt. – Ja się jakoś wykręcę.

– Wypraszam sobie, to ja mam eksperiencję w wykręcaniu się!

– Idź, cholera!

Jaskier zdążyłby ulotnić się przed interwencją straży, ale wonczas, na domiar złego, na skraju ciżby zmaterializowali się trzej bracia.

– Mamy go! Łapać chędożeńca! Tera nie umkniesz, wywałaszymy cię na miejscu...

– Zostaję – powiedział blady Jaskier. – Hola! Panowie straż! Aresztujcie nas! Przyznajemy się! Do wszystkiego! Pójdziemy po dobrawoli! Zabierzcie nas!

Strażnicy postąpili gwoli jego życzenia.

 

III

Zamknęli ich – tego się spodziewali. Ale nie sądzili, że miejscem odosobnienia będzie alkierz na tyłach karczmy, tej samej, na której ganku popijali byli piwo przed całą awanturą.

Straż zachowywała się z rezerwą. Odebrali Geraltowi broń, odpowiadali zdawkowo, kazali czekać. Na kogo, na co – nie uściślili. Jaskier dał upust swej bogatej wyobraźni i jął roztaczać przed kompanem wizję sprawiedliwości wymierzanej przez stróżów z rogatek cywilizacji. Poecie nie zabrano lutni i wnet zaczął dopasowywać skoczne nuty do malującego słodziutki obraz pięknosłowia.

Na zewnątrz wyżarzało się rozpalone letnim słońcem niebo. Strażnik imieniem Kazmier, ten sam, który zawiadywał ich aresztowaniem, przyszedł na krótko przed zachodem słońca.

Jaskier zaatakował go od progu z iście hrabiowską manierą:

– Zaiste, panuje tutaj degrengolada obyczajów! Godzi się skazywać gości waszej Cudowianki na zamknięcie, ot, tak, bez słowa wyjaśnienia, z niepewnością w głowach i, co ważniejsze, o pustym brzuchu?

Kazmier skinął na kogoś dłonią. Wniesiono wcale wystawną kolację. Jaskier nadął się już ponad stan hrabiowski.

– Co waść? – spytał zaniepokojony strażnik. – Zabrać? Nie zje waść?

Z Jaskra uszło powietrze.

– No przecież, że zjem.

Geralt sam nie od razu skorzystał z poczęstunku. Bardziej cieszyło go, że pałaszowanie odebrało poecie okazję do zgubnego krasomówstwa.

– Wyliżą się – obwieścił strażnik, przeczuwając pytanie. – Dzięki niechaj będą bogom, że nikomu nie stała się większa krzywda. Co? Co się tak krzywicie?

– To na wzmiankę o bogach – wyjaśnił Geralt.

– Ha, mogłem się domyślić! Wiedzcie, że i świątobliwemu Karasiowi nie ujdą na sucho jego podjudzania. Tutaj ziemia neutralna i ta, no, świecka. Miał już z nami wcześniej na pieńku.

– Dobrze słyszeć.

– Mimo to muszę rzec, żeście przesadzili.

– Przesadziłem – przyznał Geralt. – Wszyscy przesadziliśmy. Moja wina, panie stróżu. Mam uczulenie.

– Na cóż, e?

– Na tępotę.

– Rozumiem, rozumiem, doskonale rozumiem. – Strażnik uśmiechnął się szelmowsko. – I widzę, że spodobacie się jej.

– Spodobamy się komu?

– Wyście są wiedźmin, dobrze utrafiłem?

– Dobrze. Zdradził mnie miecz, medalion czy parszywość?

– Ej tam, panie wiedźmin, nie bierzcie do serca słów świątobliwego Karasia. Nie dalej jak wczoraj parszywością nazwał gabinet luster, jako że niby wykrzywiają i oszpecają stworzony przez bogów obraz człowieka. A po prawdzie to wyrok wydał po napatrzeniu się w te akurat lustro, które nie wykrzywiało niczego...

– Dosyć o kapłanie, jeśli można. Komu się mamy spodobać?

– Wielkiej Łowczej. Niedługo wróci i ani chybi będzie chciała się z wami rozmówić, panie wiedźmin.

– Jakoby o czym? O incydencie na targu?

– Gdzie tam. Chociaż... Chociaż tak. Idzie bowiem o ptaki. Po posiłku zapraszam na zewnątrz i o zachowanie upraszam. Jest coś, co powinniście zobaczyć.

– Wielka Łowcza... – mruczał poeta, gdy strażnik wraz z kilkoma towarzyszami wiódł ich w kierunku jeziora. – Wielka Łowcza. Obiło mi się coś o uszy, jeno nie pamiętam... plotka, ballada czy wieść prawdziwa.

Cudowianka uspokajała się, przynajmniej z pozoru. Zmierzch kładł kres handlowi, otwierał zaś pole do popisu wszelkim biesiadom i rozpustom. Na ich mały orszak nikt nie zwracał uwagi; podchmielenie niczym choroba zakaźna szybko podporządkowało sobie wioskę i przyległe obozowiska.

– Wielka Łowcza... – powtórzył Jaskier. – Może to jakowaś czarodziejka? Dopiero by się nam pofarciło!

– Nie widzę w tym żadnego fartu.

– Jak to? Jam jest łamacz kobiecych serc, ty wszakże jesteś lodołamaczem, dobierzesz się nawet do zimnego jak sto diabłów serca czarownicy...

– Jaskier. Zamknij się, z łaski swojej.

– To tutaj – zakomunikował strażnik.

Stali na skarpie ponad rozkołysanym lasem sitowia.

– Na co czekamy?

– Zobaczycie. Lada chwila.

– Jezioro widzę – oznajmił Jaskier po kwadransie czekania. – I trzciny. I urwisko. Jestem poetą, nie byle wierszopiścą, ale w tym romantycznym krajobrazie nijak nie dostrzegam niczego nadzwyczajnego...

– O! I jest!

– Co? Gdzie?

– Ogień! Pojrzyjta, panowie. Tam, na szczycie.

– Na miłość boską i zawiść diablą, czyś po to nas tutaj ciągnął, człowieku, ażeby pokazywać ognie? Geralt! Poprzyj mnie! Nie dajmy się znieważać!

– Co tam jest? – zapytał spokojnie Geralt. – Czy to nie ten wasz kasztel?

– Ano – mruknął nieprzejęty wybuchem Jaskra strażnik. – Zara obaczycie, co tam się wyprawia już trzecią nockę.

– Ja – bard wypiął pierś – podejmę się rozwiązania waszmości problemu. Ten tu wiedźmin potwierdzi, że trudno o lepszy głos rozsądku. Otóż pewnikiem ktoś poszedł do ruin owego kasztelu. Z chrustem. Z krzesiwem i hubką. I rozpalił tam ognisko. Koniec pieśni.

– O nie! – Strażnik nie dał zepchnąć się do defensywy. – Nie koniec, ino ledwie początek. Zarzewie, że tak powiem.

Wtedy przekonali się, że Kazmier nie strzępił języka na darmo.

Samotny płomyczek, maleńka iskierka, pełgająca na granicy ciemnej ziemi i rozjaśnionego księżycem nieba, nagle strzeliła gejzerem ku firmamentowi, przeobraziła się w filar ognia, zmiennokształtny, roztętniony i podpalający sobą nieboskłon. Łuna wykwitła na całym horyzoncie, a w Cudowiance na moment zrobiło się jasno jak w środku dnia. Rozległo się kilka krzyków, raczej radosnych – cieszono się jak na pokaz magicznych fajerwerków.

– Niech mi wyrwą język i palce utną! – sapnął Jaskier, zamarłszy z dłonią na kapeluszu. – Co to było?!

– Tego – odparł strażnik – zapragnęła dowiedzieć się Wielka Łowcza. Poszła tam wczoraj, acz bez skutku. Poszła i dziś. Niedługo powinna wrócić. I z pewnością zażyczy sobie porady wiedźmina.

Geralt milczał, wpatrując się bez zmrużenia oka w infernalny spektakl.

– Taak... – Wielka Łowcza nachyliła się ku wiedźminowi, posłała mu porozumiewawczy uśmiech. – Właśnie tak żem sobie imaginowała słynnego Białego Wilka.

Bez wzajemności, pomyślał Geralt.

Merrinda Hewroth, honorowa członkini Ligi Myśliwych, poskromicielka goblinów spod Gór Pustulskich i zdobywczyni Siedmiu Trofeów, znana także jako Wielka Łowcza Północy, miała w zanadrzu wiele tytułów. Mimo to nie znała jej szersza publika, a ona sama nie zabiegała o sławę. Geralt nie wiedział, kogo oczekiwać.

Wątpił, by Łowcza okazała się czarodziejką. I słusznie. Bo Merrinda Hewroth różniła się od czarodziejek pod każdym niemal względem, przynajmniej z wyglądu. To była baba na schwał, szeroka w barach, upakowana w skórzany pancerz, obcięta krótko, ogorzała i poznaczona bliznami. Jej oczy, nie dość że małe, to ciągle zmrużone, ginęły gdzieś w pospolitej fizjonomii. Ale to właśnie te oczy, jedyna rzecz w całej Łowczej, przypominały Geraltowi czarodziejki. Oczy skrutatorskie, bezduszne, złośliwe. Złe. I bardzo inteligentne.

Mimo braku prawnej podstawy, Wielka Łowcza miała w Cudowiance mir. Posłuch wymuszali jej podwładni, już z daleka wyglądający na zbieraninę zbirów. Jak wyjaśnił Kazmier, dogadywali się ze strażą Cudowianki całkiem nieźle, a to dlatego, że Łowcza już nie raz, nie dwa zmagała się z grożącymi wiosce potworami. Nie była wszakże wiedźminem. Polowanie było jej pasją, nie wyuczonym fachem. Fanaberią kobiety z podupadłego rodu, która odkryła się na nowo.

Specjalnie dla niej opróżniono gospodę z gości. Tych, którzy oponowali, pogoniono siłą. Geraltowi i Jaskrowi towarzyszył jedynie Kazmier. Przed rychłym przybyciem Łowczej zdążyli uciąć sobie z nim krótką pogawędkę.

– Opowiedz o tym kasztelu – poprosił wiedźmin.

– A o czym tu gadać? Nic tam nie ma. Gołe ściany, puste komory, zgliszcza, zarośnięte wszystko. Dawnom tam nie był zresztą. Mało kto się tam przechadza.

– A to czemu? Ma reputację nawiedzonego?

– Gdzież tam. Po prostu jest za daleko, za wysoko. Komu by się chciało obijać dupę po tych górkach i krzakach. Jak już rozszabrowano, co się dało, to rudera stała sobie i gniła. Do czasu, aż zapłonęły tam ognie.

Gdy na zewnątrz zatupały buty, Geralt syknął:

– Nie otwieraj gęby. Ja będę mówił.

Jaskier, choć raz posłuszny, gęby nie otworzył, przynajmniej nie od razu.

Łowcza weszła wraz ze swą świtą do karczmy. Zapachniało ziemią, igliwiem, potem i spalenizną. Westchnąwszy i odpasawszy miecz, zasiadła na ławie naprzeciwko taktownie milczących Geralta i Jaskra.

– Oto oni, pani Hewroth – zakomunikował Kazmier. – Jaskier, poeta światowej sławy, oraz Geralt z Rivii, wiedźmin zwany Białym Wilkiem.

Wielka Łowcza wyszczerzyła się w nieco szczerbatym uśmiechu pękniętych warg.

– Taak... Właśnie tak żem sobie imaginowała słynnego Białego Wilka.

Bez wzajemności, pomyślał Geralt.

– Wybacz, pani – zaczął – moją obcesowość. Jak mniemam, oboje jesteśmy profesjonalistami. Zatem przejdę do konkretów, bo oboje zapewne je lubimy i cenimy...

– Pewno zapytasz, co tutaj robicie, e?

– Tak. I co robisz ty, pani.

– Żadna tam ze mnie pani, nie od czasu, kiedym owdowiała za sprawą własnej zbrojnej w nóż ręki! Łowcza jestem, tak jak tyś jest wiedźmin. Definiuje nas nasza profesja. A co do powodów, dla których tu przebywacie... Obecny tutaj Kazmier to człek rozsądny. Nie pokarał was za wszczynanie awantur, ba, spostrzegł, że możecie pomóc w rozwiązaniu naszego... problemu.

Mówiła to szybko, mówiła głośno i niechlujnie, ale spod fasady pospolitości wyzierały znamiona szlacheckiego pochodzenia. Akcent, słownictwo, poza kogoś, komu z racji urodzenia przynależy się cześć i sława.

– Nie wszczynaliśmy awantur naumyślnie – rzekł Geralt. – Poprosiłem grupę jegomościów o spokój i opamiętanie. Nie usłuchali. To była samoobrona.

– Wiedźmińska samoobrona to nieomalże atak – zauważyła Łowcza. – Bez obaw! Ów kapłan i mnie był niemiły. Nie miał poszanowania dla niewiast, którym odechciewa się pokory i cichości. Kazmier jako stróż porządku może twierdzić inaczej, ale kapłanowi wpiernicz i lanie należały się jak karłowi stołek. Tymczasem, nim przejdziemy do rzeczy, czy możesz, Kazmier, sprokurować jakąś strawę? Dla nas i dla moich ludzi też. Konamy z głodu. To był długi dzień.

Zakręcono się wokół jedzenia, służki zakrzątnęły się wokół stołu, zaraz między Łowczą a Geraltem i Jaskrem wylądowały zastęp półmisków i szpaler dzbanów.

– Skoro nie idzie o żadne kary – podjął Geralt cierpliwie – tedy pozostaje kwestia li tylko kasztelu i nocnych ogni.

– Kazmier, pokazałeś im?

– Tak jest. Widzieli.

– Widzieliście. Ja zaś, wiedzcie, wiedźminie, dopiero co stamtąd wróciłam. Z całodziennej próby dotarcia na szczyt, w pobliże kasztelu. Okropne fiasko. Brodzenie po krzaczyskach i stromiznach, błocko i trawska, i ta ptasia zaraza.

– Kazmier nie wspominał, by samo dojście do kasztelu graniczyło z niemożliwością.

– Bowiem nie graniczyło. Zanim nie zjawił się w nim ogień. Zanim ptaki z całej doliny nie wpadły w amok.

Geralt zawahał się. Nie lubił niewiedzy, zwłaszcza w sprawach, w których sam był ekspertem. A jakby nie patrzył, to nadal nie widział elementu wspólnego dla wszystkich tych wydarzeń, ich spoiwa.

– Jesteś Łowczą – rzekł. – Więc łowisz. Rozmawiasz z wiedźminem. Więc chcesz coś upolować. Coś, co nastraszyło całe ptactwo w okolicy. Coś, co nocą bucha ogniem w niebo jak wywalone na grzbiet smoczydło.

– Nie smok, lecz blisko. Zaczyna mnie bawić twoja rezerwa, wiedźminie. Tacyście obeznani z fauną pokoniunkcyjną, a niby nie wiesz, co czai się w starym kasztelu?

– Nie wiem. Naprawdę nie wiem.

Łowcza zasalutowała pełnym kuflem, aż polało się na stół.

– Raróg – powiedziała.

Jaskier uniósł brwi, ale nadal siedział cicho. Raczej z niewiedzy niż niechęci do mówienia.

– Raróg to mit – odparł stanowczo Geralt. Był zmęczony, znużony całym tym ambarasem. – Akurat jeden z tych, które nie mają przyziemnego odpowiednika, nie mają wyjaśnienia. Bo nie istnieją.

– Złote smoki – parsknęła Łowcza – też pono nie istnieją. A ja takowego widziałam.

– Doprawdy? – wtrącił się zaciekawiony Jaskier. – Gdzież niby?

– A na zerrikańskich granicach, na ziemiach smoczych wyznawców, gdzie kwitną ichnie kulty.

– Uwierzę, gdy sam zobaczę – rzekł Geralt. – Furda ze smokami, nie o nich miała być mowa. Rarogów, powtarzam, nie ma.

– Skądeś taki niezachwianie pewien, co, wiedźminie?

– Stąd, że żaden z wiedźminów nigdy nie napotkał raroga.

– Tak ufasz relacjom swych współbraci? Czekaj, czekaj. Jako że z wiedźminami łączy mnie misja zabijania potworów, tedy całkiem dobrze orientuję się w waszej zwichrowanej historii. I wiem, że ongi wiedźmińskie szkoły nie przepadały za sobą. Tyś jest wilk, zatem Kaer Morhen. Odgadłam?

– Tak.

– A widzisz! Poznajemy się! Jeszcze chwila i przyjdzie do licytacji bliznami, a uwierz, mam ich kilka tu i tam, ehe-he! Wracając do tematu... Wiedźmini z Kaer Morhen mogli nigdy nie spotkać raroga. Ale już wiedźmini z Poviss, ze szkoły Kota, mieli więcej szczęścia.

– Są jakiekolwiek udokumentowane przypadki?

– Są słowa naocznego świadka.

– Nie dowierzałbym Kotom. Wielu z nich skończyło na ścieżce płatnych morderców. Wielu pomieszało się we łbach. Gdybym sam porozmawiał z tym świadkiem, twarzą w twarz, jak jeden wiedźmin z drugim wiedźminem...

– Nie da się tego zrobić – skrzywiła się Łowcza. – Biedaczek skapiał w jakiejś podrzędnej pijatyce-bijatyce. Ale zaufałam jego słowom. Rarogi istnieją. Przynajmniej istniały. Kiedyś. I znów zaistnieją. Niedługo. To nie żadna mrzonka, trwała niby okruch lodu na dłoni. Jeden wykluwa się właśnie na szczycie wzgórza.

– Mity, bajki, cuda na kiju.

– Cuda, cuda, okrutne cuda, ale uwierz, Geralt, cuda się zdarzają. Zwykle wtedy, gdy ich nie oczekujemy. Teraz mamy przewagę. Wykorzystajmy ją. Zduśmy cud w zarodku, zanim narzuci się ludziom.

– Raróg! – nie wytrzymał Jaskier. – Pamiętam, przypominam sobie! Niech mnie, ale historia! Cuda, psiakrew, istne cuda! Wszak raróg to nic innego, jak żar-ptak!

– Żar-ptak, w rzeczy samej – potwierdziła Łowcza. – To jest entuzjazm! To jest zapał! Ale po wiedźminach, zimnych profesjonałach, cuda snadź spływają jak woda po kaczce...

– Kaczce? – prychnął Jaskier. – Sami są jak te kaczki. Nic, jeno kwaczą cięgiem tę samą śpiewkę: ten potwór taki, ten śmaki, tego nie tknę, tamten wymarły, ten niegroźny, ten nie istnieje. Geraltowi się nie dziw, pani. On zawsze tak. Nie uwierzy, póki nie zmaca. Ale skoro nie chce gadać, to ja chętnie i sumiennie wypełnię lukę! Owóż, wyobraźcie sobie, że ja wiem to, czego nie wiedzą wiedźmini! Jam gotów dopomóc w łowach!

– Jaskier – syknął Geralt.

– ...bo ja, jak zresztą zasłużenie głosi moja fama, jestem specjalistą od legend i mitów.

– Jaskier!

– Spokojnie, Geralt – przerwał mu bard z godnością. – Okażże trochę pokory.

– Na tom liczyła – przyznała Łowcza. – Proszalni dziadowie-bajarze, stare niańki i wierszokleci to nieprzebrany skarbiec legend i powiastek o wszelkich cudach. A w każdej z nich może kryć się prawda.

– Jaskier, przed chwilą nie miałeś pojęcia, o czym mowa...

– Zmylił mnie ów „raróg”. Za to żar-ptak, o tak, o nim słyszałem. Każden bard zna balladę o żar-ptaku i smoczycy, o Baal-Zebuthu w ciele gada, który potykał się z rarogiem o panowanie nad przestworem. O wietrze południowym i północnym, o powstaniu pustyni Korath... Hm, niech no pogrzebię w pamięci... Żar-ptaki rodzą się ze smoczego jaja, zahartowanego w wiecznym ogniu podziemia i w płynnej skale... Pierwej podrzucasz je do ptasiego gniazda na czas przednówku, następnie zaś składasz ofiarę całopalną i w zgliszczach sam bierzesz się za wysiadywanie jaja. Aż przy dziewiątym dniu otwiera się Dziewiąta Brama Dołu i na świat zstępuje żar-ptak. Władca niebios, przeraziciel ptactwa, pan ognia...

– Przestań, Jaskier – rzucił kwaśno Geralt. – Brzmisz nawet nie jak wierszokleta, ale stara niańka.

– Prawdę gadam! Lekko podbarwioną!

– Gówno prawdę.

– Prawdę balladową, za przeproszeniem.

– Toż mówię. Zresztą pomyśl, o czym ględzisz. Dziw, żeby taki gatunek miał prawo w ogóle przetrwać i się rozwijać.

– Ha, myślisz, że utrafiłeś? O, nie. Bo widzisz. Tego gatunku właśnie dlatego nie ma. Ale był. Na pewno był!

Ich wymianie zdań Łowcza przysłuchiwała się z wyraźną uciechą.

– I cóż jeszcze potrafi ten żar-ptak wedle śpiewaków, a? – zapytała.

– Jest to władca ptactwa wszelkiego, suweren szerokiego nieba, z którym w konkury może stawać jedynie trubadur, ugłaskujący ptaki pieśnią...

– Dosyć tego – przerwał Geralt. – Czyżbyśmy zebrali się tutaj dla opowiadania sobie bajek?

– Nie. – Łowcza spoważniała w try miga. – Zebraliśmy się dla zabicia bajki.

– Panie Kazmier – odezwał się wiedźmin. – Przysłuchujesz się uważnie. Nie masz tego wszystkiego za nieśmieszną krotochwilę?

Strażnik pokręcił głową.

– Chciałbym, panie wiedźmin, i miałbym. Alem widział, com widział. Nie tylko ogień. Kiedy pani Hewroth orzekła nasamprzód, że jest to raróg, to pomyślałem sobie: „raróg-sraróg, banialuki i bzdurzenie”. A potem zabrałem się wraz z pierwszą ekspedycją na wzgórze. Jako przewodnik. Bogowie, cóż się tam działo! Nie dość ognistego słupa i rozjaśnionej ćmy. Atakowały nas ptaki.

– Chcecie powiedzieć, że to ptaki powstrzymują was przed dojściem do kasztelu?

– Tak jest – przytaknął Kazmier. – Oszalałe ptaki. Tak oszalałe, jak te w klatkach Ptasznika. Całe klucze pikują z nieba, dzioby, pazury i wizg. A tam niełatwo się przechodzi, bowiem nad urwiskiem wiedzie wąziutki i odkryty szlaczek, jedyna droga.

– Czyli nikt nie widział owego... raroga.

– Nie – odparła Łowcza.

– Jaskier. Wychodzimy. To nie kwestia ceny. Po prostu nic tu po nas. Podziękuj za wieczerzę i...

– Siadać!

Łowcza zaakcentowała swe słowa walnięciem kufla o blat.

– Siadać! – powtórzyła, niemalże warcząc.

Geralt nie usiadł. Jaskra zaś tak zaskoczyło owo szydło wychodzące z worka, że zaniemówił.

– Więc jednak – pokiwał głową wiedźmin. – Więc nie przyjazna konwersacja, propozycja albo prośba. Tylko groźba.

– Jeszcze niczym wam nie zagroziłam. Baczcie, bym się na tyle nie rozsierdziła.

– I wzajemnie.

– Schowaj tę swoją dumę do juków, wiedźminie, i siadaj, kiedy każę! Uważaj, żeby to nie było twoje ostatnie życzenie.

– Panie Kazmierze. Szacowna pani Łowcza nie jest, jak rozumiem, uprawniona do jakiegokolwiek rozkazywania innym bywalcom Cudowianki...

Strażnik odchrząknął, na chwilkę opuścił wzrok.

– Nie jest, owszem. Ale działa dla dobra naszego zakątka. Przeto posłuchajcie jej, panowie. Dla dobra własnego.

Geralt zlustrował zacienione kąty. Zbiry Łowczej podpierały ściany. Wszyscy nieruchomi – do czasu. Jeno czekali na asumpt do działania. Potem wiedźmin zajrzał w oczy Łowczej, zmrużone, przenikliwe, wyczekujące.

Pod ich spojrzeniem Geralt usiadł.

– Mam wam pomóc.

– Tak. Wy oboje.

– Jaskra w to nie mieszajmy.

– Dopiero co udowodnił, iż posiada pewne zasoby wiedzy o interesującym nas... zjawisku. A także pewne kompetencje niezbędne do przedarcia się na szczyt. Wnosząc po jego reputacji, z pewnością uda się do leża potwora wespół z tobą, wiedźminie. Prawda, panie wierszokleta?

– P-prawda – wyjąkał Jaskier.

– Wyprawimy was na wzgórze. Twym pierwszym zadaniem, Geralcie z Rivii, będzie znalezienie drogi.

– Dlaczegóż mi miałoby pójść lepiej niż poprzednikom? Dlaczego nie magowie?

– Magowie? Ha! Jestem Łowczą. Moja jest zdobycz! Nie dam magom udziałów!

– Musieli zauważyć ogień i łunę.

– A juści, widzieli. Szczęściem, w tym roku nie masz na miejscu znaczniejszych figur. Jeszcze nie. Zdołali ulec mym perswazjom oraz autorytetowi tutejszych władz. Nie pchają się na górę. Ale niedługo zaczną, dlatego wymagam pośpiechu.

– Magowie są interesowni, więc lepszy będzie bezinteresowny wiedźmin, tak? Nie jestem wszechmocny. Nie zdołam sprawić cudu.

– Wiedźmini mają swoje sposoby. Te wasze Znaki, nie? Wasze eliksiry. Nadto masz ze sobą śpiewaka. A śpiewacy, jak głosi ta sama legenda o żar-ptaku i smoczycy, potrafią odeprzeć kierowane wolą raroga ptaki.

– Nie wierzę w wolę raroga. Ani w legendy.

– Cichaj! Twe drugie zadanie: neutralizacja zagrożenia.

– W raroga również nie wierzę, więc...

– Nie obchodzi mnie twoja wiara i niewiara, bo ja wiem, że on tam jest! I nie raroga masz zabijać, lecz tego, kto pragnie sprowadzić go na nasz świat.

– Człowieka.

– Ano.

– Ptasznika.

Geralt odgadł dobrze. Zresztą zagadka nie należała do przesadnie trudnych.

– Ptasznik! – żachnął się Jaskier. – No tak! Tam, na jarmarku, pletli o nim przecież... Jeden z handlarzy prokuruje światu żar-ptaka...?

Łowcza splunęła, a grymas miała przy tym paskudny.

– Handlarz – prychnęła. – Głuptak. Opętaniec! Nie wie, z czym zaczyna. Wszedł w posiadanie zaklętego jaja, które śledziłam na wskroś połowy Zerrikanii i przez pola Haklandu. Wywodzi się ze świątyni Baal-Zebutha, skradła je banda charakterników, trafiło aż tutaj. Tu, gdzie cuda znajdują swój kres i zostają wycenione i sprzedane.

– Szlachetna misja – stwierdził Geralt bez zbytniego przekąsu. – Jest jednak wiele „ale”. Osobliwie jedno: jestem wiedźminem, nie płatnym zabójcą.

– Potwór, zwierzę, człowiek... Naprawdę robi ci to różnicę? Oboje nominalnie jesteśmy pogromcami wynaturzonych kreatur. Polujemy na nie, ale mamy też ludzi na sumieniu. Czyż nie, Rzeźniku z Blaviken?

Wiedźmini się nie rumienili, a blady Geralt był zawsze. Ale i tak dostrzegła zmianę na jego obliczu.

– Nie frasuj się, wiedźminie – sarknęła Łowcza. – Niejeden z nas ma ludobójczy grzeszek na sumieniu. Ot, kolejny argument za tym, byście wspaniałomyślnie i zarazem zdroworozsądkowo wybrali współpracę ze mną. Obiło się wam kiedyś o uszy miano: Szubieniarka? Ha, widzę po minach, że owszem. Wystawcie sobie, że ta pogrążona w infamii członkini Leśniczych, prześladowczyni dziwożon i zbiegłych elfów, pacyfikatorka nieludzi to byłam właśnie ja. Jak więc będzie? Dopomożecie mi w łowach, czy zagracie jako zwierzyna?

– Zwierzyna – niespodziewanie ozwał się Jaskier, zadziwiająco hardo – może się jeszcze odgryźć, gdy zapędza się ją do kąta!

Zerkał przy tym na Geralta, szukając oparcia. Nie znalazł. Wiedźmin szacował szanse. Przypominał sobie to, co opowiadano mu o Szubieniarce. Były to opowieści pełne krzyku i lamentów, pożarów i krwi.

IV

Jaskier, Pół wieku poezji

...jak z pewnością Ci wiadomo, Czytelniku, mimo iż brałem udział w całej owej kołomyi z żar-ptakiem w roli głównej, nigdym nie ułożył ballady opiewającej te niewywczasy. Powód był prozaiczny i prosty, chociaż nie prostacki – zawiniła trauma, poważna boleść i złe asocjacje, jakie osiadły we mnie po naszej wspinaczce na wzgórze opodal Cudowianki. Lęk ten wiązał się z mą sztuką, albowiem, jako poeta i bard, odegrałem kluczową rolę w owych brzemiennych w skutki wydarzeniach. Nie uprzedzając jednak faktów, rozpocznę od tego, co poprzedziło forsowny marsz.

Naradziwszy się z Geraltem na ustroniu, zgodnie skonstatowaliśmy, że nie mamy wyjścia – należy postąpić podług zawoalowanych rozkazów Wielkiej Łowczej, którą w myślach jąłem nazywać również Wielką, acz nie Łowczą, jeno samicą psa. Postanowiliśmy zatem wyruszyć jak najprędzej do podnóża skarpy.

Przed opuszczeniem Cudowianki zdybała nas dziewoja z kramu owego tajemniczego Ptasznika; choć nadal potarmoszona i cokolwiek niezgrabna, to z wdzięczności za moje i wiedźmina wstawiennictwo nielicho wypiękniała. Co więcej, miała dla nas wywdziękę. Amulet dwugwiaździsty, rzekomo symbol Baal-Zebutha, mrocznego bóstwa ze Wschodu. Jak się wnet pokazało, i ona znała legendę o rarogu i tym, że pokonał go smok – manifestacja owego bożka.

Geralt, jak to Geralt, nie chciał przyjąć podarunku. Jam okazał więcej taktu i zmusił go do wzięcia medalioniku, pięknie podziękowawszy i zauważywszy, że kapłan imieniem Karaś, gdyby złapał dziewczynę na posiadaniu takich akcesoriów, niechybnie kazałby ją wybatożyć. Odparła, rezolutna młódka, że raczej wypada nam podziękować, a nie narzekać, zresztą Karasia przecież już nie ma. Przepadł, tak samo zresztą jak jej chlebodawca. Czyli Ptasznik.

Niewiele mogła nam o nim powiedzieć, jako że zatrudnił ją raptem przed tygodniem, zaraz po tym, jak samojeden zjechał do Cudowianki wraz ze skrzydlatą menażerią. Był to introwertyk kochający swój introwertyzm i broniący się na każdym kroku przed włomem w swój bezpieczny kokon; innymi słowy – samotnik, mruk, gbur i cham. To zły człowiek był, tak nam powiedziała. I życzyła jeszcze na odchodnym szczęścia.

Niestety, życzenie widać nie pomogło, albowiem szczęścia mieliśmy niedostatek.

Zaczęło się od chaszczy. Zielona potworność splątanych gałęzi, wykrotów i wszędobylskich pajęczyn utrudniała nam wspinaczkę od samego początku. Ludzie Łowczej i ona sama towarzyszyli nam, mając zamiar odstawić nas do miejsca, do którego sami uprzednio dotarli. Wszędy panowała cisza, brakło bowiem ptasich trelów i świergotu. Ich miejsce wypełniło robactwo.

Sam, jak Czytelnikowi wiadomo, podczas długich wojaży uodporniłem się na leśne niewygody, lecz wiedziony skromnością przyznam, że tego dnia i ja wzdrygałem się przed nawiedzającymi nas chmarami komarów-koszmarów. Zdawało mi się również, że ktoś nas śledzi, lecz nie dzieliłem się podejrzeniem z ludźmi Łowczej.

W końcu stanęliśmy na polanie, wysoko, a het-het pod i przed nami rozciągała się panorama doliny, wioseczka i jezioro niepomne zagrożenia, jakie tkwiło zaraz za miedzą. Tutaj Łowcza wskazała nam ścieżynę, jedyną wiodącą ku kasztelowi. Zakręcała ona dzikimi serpentynami nad stromym klifem, opadającym dobre dwieście stóp ku ziemi. Aż się w głowie kręciło i najmężniejszym z mężnych.

– Idźcie – wyrzekła nam na pożegnanie Wielka Łowcza, patrząc kaprawymi oczkami. – Znajdźcie przejście. Melodią czy wiedźmińskimi refleksami, mi to zajedno. Znajdźcie tego sukinsyna Ptasznika i wyjmijcie mu jajo raroga z rzyci.

Posłuchaliśmy, bo drabów miała tuzin, a wszyscy równie kaprawi i nieprzyjemni. Już sam na sam z Geraltem, idąc ponad otchłanią, zapytałem o eliksiry i powód, dla którego nie spożył ich zawczasu. Odparł, że „to będą tylko ptaki, jeśli w ogóle”. Mimo mych namów, pozostał po oślemu uparty. A omylił się, bo to, owszem, były ptaki, lecz nie „tylko”, ale „aż”.

Rychło przekonaliśmy się, dlaczego zbrojna banda onej Łowczej nie podołała zadaniu i zlękła się ptaszysk. Zaatakowały nas znienacka, kiedyśmy szli skalnym gzymsem ponad przepaścią. Przyleciały znikąd, jakoby były osami, co ledwie wygrzebały się z ziemnych gniazd. Cały rój pierza i dziobów. Zanim opadła na nas ta chmura, wiedźmin kazał mi cofnąć się co rychlej i sam zamiarował uradzić ptakom z pomocą miecza i Znaków. Zbyłem jego pomysł i wyrzekłszy się lęku, zrobiłem to, o czym prawiły legendy: zawładnąłem oszalałym ptactwem przy pomocy śpiewu.

Tak było, wierny Czytelniku.

Moją mocą uniknęliśmy pokłucia, zadziobania, zakłapania. Prawdę głosiła stara opowieść! Wyznam, iż mimo dogłębnego przestrachu, jaki nie odpuszczał mnie tamtego poranka, stanąłem skromnie na wysokości zadania. Tak! Własnoręcznie odegnałem chmarę ptaszysk! Pierwsze nuty na lutni nietrzęsącymi się palcami (gdyż były to palce artysty) i pierwsze linie ballady o żar-ptaku, tyle wystarczyło z nawiązką, aby zażegnać niebezpieczeństwo. I nie wierzcie Arnusowi de Mitthoff, jeśli twierdzi inaczej, ten zawistnik, beztalencie i wał, nie śpiewak i bard, jako ja!

Ptaki jakby nagle trzeźwość wzięła. Cały ten gatunkowy miszmasz naraz podzielił się, pogrupował, rozleciał na boki, przepadł i oczyścił z siebie nieboskłon. Prawdziwe ukoronowanie mej wcale długiej a owocnej kariery, moment triumfu sztuki nad życiem, piękna nad chaosem, chociaż wyznam, że już po wszystkim wzięła mnie jeszcze potworniejsza trwoga. Mimo to zaiste żal przeogromny, iż nie było tam audytorium, które mogłoby podziwiać mój arcydzielny wyczyn!

Wiedźmin, jak to on, podziękował sucho i głucho, a nic po sobie nie dał poznać, że spełniająca się treść legendy, istny cud, którego był beneficjentem, jakkolwiek go przejmuje. Zauważyłem, podobnie jak i Ty, Czytelniku, iż mój druh Geralt niejednokrotnie za bardzo próbował uchodzić za rezonera, któren nie ulega powabom nadnaturalnego.

Niedługo później stanęliśmy na przedprożu kasztelu. Zgrabny budyneczek, niczego sobie siedziba, nawet mimo wyzierających z okien gałęzi i bluszczu, nawet mimo sadzy pokrywającej ściany podwórca. Tam, na dziedzińcu, nareszcie i Geralt uczynił coś pożytecznego i przyłożył się do sukcesu naszej wyprawy.

Owóż spomiędzy stosów kamieni, z całego tego bajzlu, naraz trysnął ogień. Wykwity płomieni, z których jeden wyprysnął nieomal między mymi stopami, prawie pozbawiając mnie możliwości spłodzenia progenitury. Nie dziw się zatem, Czytelniku, wspomnianej przeze mnie traumie i niechęci do ułożenia ballady o mych czynach w Cudowiance, nieważne, jak mężnych. Geralt natomiast skorzystał ze swego iście kociego refleksu i wprawnie przemknął przez labirynt pionowych płomieni, mnie pozostawiwszy w tyle.

Jak się okazało, kiedy dosięgnął przeciwległej bramy, ognie zgasły. Ot, fanaberie zdziczałej magii. Razem przekroczyliśmy więc drugą bramę. I na rozległym tarasie, z którego wzrok sięgał chyba po masyw Mahakamu, zastaliśmy praprzyczynę naszych nieprzygód, to jest: owego Ptasznika.

I było zupełnie tak, jak się tego spodziewałem – przyziemnie i niegórnolotnie, albowiem nie może być górnolotnym ktoś, kto siedzi z jajem w dupie.

Ptasznik prezentował sobą okaz pustelnika – zarośnięty, przygarbiony, mrużący jedno oko, wybałuszający drugie, odzywający się charknięciami, warknięciami i splunięciami:

– Ani kroku dalej! A kysz, a kysz z mego pałacu! Sio, chędożone sługusy tej niewychędożonej babiny!

Geralt gestem osadził Jaskra w tyle. Sam zbliżył się do Ptasznika, ale z zachowaniem ostrożności – tak, jak podchodzi się do żmii. Ptasznik zasiadał na kopcu spopielonych szczątków niczym na królewskim stolcu. U jego podstaw walały się ślady obozowiska: dzban, manierka, ogryzki jabłek. Taras gęsto pstrzyły ptasie kleksy; samych ptaków nie było nigdzie widać. Jeszcze nie.

– Gdzie ono jest? – zapytał Geralt.

– Nie oddam wam go! – Ptasznik zawiercił się, ale nie wstał.

– Aha – mruknął wiedźmin. – Doprawdy. To jakaś plaga Cudowianki. Wszyscy tutaj zdają się brać legendy za bardzo do serca. Zejdź z jaja. Zanim narobisz szkód.

– Ha! – sarknął Ptasznik. – Legendy! Kolejny niedowiarek! Tuzin takich spotkałem, a każden mi wmawiał, że łeż to, że głupota, żem kretyn, szukając raroga! Wiedźminy w szczególności pukały się w czoło! Tyś pewnie też jeden z nich, co? Roztropek, zdroworozsądkowiec do porzygu! Zacząłeś wierzyć dopiero, gdyś skonfrontował się z mą mocą!

– Zaczynam wierzyć – przyznał Geralt. – Bo tak każe zdrowy rozsądek. Wstawaj. Prośby nie ponowię.

– Moc! – zawołał Ptasznik, a ton miał kaznodziejski. – Odstąp, skurwyłotrze! Widziałeś ptaki, ha? Widziałeś ognie? Te nocne i te dzienne? A to ledwie wstęp!

– Być może – odparł spokojnie Geralt, nie zbliżając się jednak do rozgorączkowanego Ptasznika. – Być może to rzeczywiście skrawek mocy raroga. Ale raroga tu nie ma. Jeszcze nie. Jest jeno jajo. Gdybyś miał tę wielką moc, nie rozmawialibyśmy twarzą w twarz. Zatrzymałbyś nas na wejściu.

– Będę miał siłę! Obaczycie, obaczycie, jak was urządzę...

– Który to dzień tu siedzisz? Trzeci? Legendy mówią o dziewięciu. Nie masz tyle czasu.

– Bo co, e?

– Bo oni.

Na dziedziniec wkraczała banda Łowczej oraz sama jej przewodniczka.

– Stać!!! – zawył Ptasznik, wiercąc się niespokojnie, ale nadal nie wstając. – Ty... Merrinda Hewroth, Szubieniarka... Słyszałem o tobie, nie myśl, że nie!

Łowcza skrzyżowała ramiona i wydęła wargi w absolutnej pogardzie dla tego, co zastała w kasztelu.

– Brawo. – Skinęła głową Geraltowi i Jaskrowi. – Otworzyliście nam drogę. Nie wątpiłam, że zdołacie. Co do zapłaty...

– Chcemy odejść.

– Ho-ho, wiedźminie, bo uwierzę! Jajo raroga na wyciągnięcie ręki, a ty wciskasz mi takie dyrdymały?

– To moje jajo! – wrzasnął ignorowany Ptasznik. – Nikt nie będzie handlował moim jajem!

– Bo co? – warknęła Łowcza, a jej ludzie migiem dobyli broni i utworzyli półokrąg. – Bo jak nas powstrzymasz, hę?

– Zbudzę go! Wykluje się i nawet niedorosły spopieli was wszystkich!

– Głupiś. Wiedźminie, hola, dokąd to? Naprawdę zamierzasz wyjść cichcem?

– Tak. Nie interesuje mnie mordowanie.

– Mieliśmy umowę. Stworzenie przejścia i zabicie sukinsyna.

– Skoro postanowiłaś pójść za mną, pani, tedy sama możesz zająć się drugim punktem. Twoim ludziom nie brak ochoty.

– Zbudzę go! – darł się dalej Ptasznik. – Szepcze do mnie! Dniami i nocami! Szepcze, byście poszli precz!

– Może on ma rację – powiedział cicho Geralt. – Na twoim miejscu uważałbym, Wielka Łowczo. Do polowań na cuda nie należy przykładać miary codzienności.

– Co ty mi tu pieprzysz, wiedźminie! Przecież wiesz, do kogo mówisz!

Tutaj Łowcza uśmiechnęła się. Brzydko i okrutnie.

Geralt zareplikował nieruchomym wzrokiem, długim niemruganiem, kamiennym licem.

– A idź sobie – prychnęła w końcu Łowcza. – Idź, strachalcze. Mnie to nawet na rękę...

Wtem Ptasznik, któremu wrzaski nie zapewniły pożądanej atencji, zrealizował swoją groźbę. W dziwny sposób. Podskoczył bowiem, jakby palił mu się tyłek, ale mimo śmiejących się zbirów Łowczej, zawołał:

– Jeszcze zobaczymy, kto się będzie śmiał ostatni! Patrzcie, patrzcie, co uczyni żar-ptak, gdy nie odda mu się należytej czci...!

Na dotychczasowym siedzisku Ptasznika w istocie leżało jajo. Kamienne, porowate, ale na oczach wszystkich rozgrzewające się do czerwoności. Śmiechy ucichły jak nożem uciął. Jeno Ptasznik zarechotał. Powietrze wokół jaja poczęło falować. A taras zakotłował się od wielu drobnych cieni – to ptaki zbierały się na niebie.

– Geralt! – jęknął Jaskier. – Za nami...!

W bramie pojawiały się tańczące, pełgające ogniki, powoli rosnące w kurtynę płomienia.

– Rychtować się! – ryknęła Łowcza. – Kto zrejteruje, tego osobiście odłowię i wypatroszę! Wiedźminie...

– Wiedźmin – rzucił Geralt – jako tchórz i strachalec właśnie się wycofuje. Radziłbym ci zrobić to samo, pani. Chciałaś jaja raroga dla siebie, to jasne. Za późno. Sprowokowałaś go do wyklucia. Będzie walczył.

– Mirrek, Gacyk! Wstrzymać wiedźmina!

Ale starczyło, że idący tyłem ku bramie Geralt sięgnął po broń, bez dobywania jej. Karbowana rękojeść pod palcami. Ugięte nogi. Rozedrgany medalion. Tamci byli na tyle mądrzy, by nie atakować. I na tyle głupi, by nie wykorzystać szansy na przeżycie – bo ledwie Geralt cofnął się wraz z Jaskrem przez skromne jeszcze płomyczki, te nagle urosły i zagrodziły reszcie drogę ucieczki.

Łowcza krzyczała coś do nich z daleka. Nie słuchali.

Geralt odetchnął. Przedwcześnie.

Na podwórcu wyskoczyła na nich trójka braci, Jaskrowych prześladowców.

– Mamy go! Nie wywinie się!

– Ach, to wy – bąknął Jaskier. – Wiedzcie, młodziaki, zanim podejmiecie kolejną próbę linczu za rzekome zbrukanie waszej siostry, któregom się nie dopuścił!, że jest tutaj ze mną wiedźmin i że nie zawaham się nim zasłonić. Nadto wszyscy powinniśmy wiać, zanim...

...spirale rozpalonego żywiołu jęły strzelać spod ziemi, przebijać się przez kamień, jak gdyby ukryty w podziemiu smok wykopywał się z gniewem na światło dnia. Geralt pociągnął Jaskra za rękaw, ognisty wyziew oddzielił ich od wioskowego rodzeństwa. Nie było czasu na nic poza szaleńczym biegiem.

Dwójkę uciekinierów odprowadzały spojrzenia setek guzikowatych oczu – ptaki siedziały w pustych oknach, na dachach i murach, a pod nimi tworzyło się morze płomienia.

Stali już przed kasztelem, gdy dogoniły ich ptasie krzyki i ludzkie wrzaski.

Do Geralta dotarło też coś innego, coś więcej. Głos wybrzmiewający od razu w głowie, zgrzytliwy, niski, obcy i nieludzki. Wiedział, że to odzywał się raróg.

Wróć, nakazywał. Pomóż. Nagroda. Moc. Dla ciebie.

W wolnej dłoni Geralt ścisnął medalion – nie wilczy, ale ten otrzymany od eks-pomocniczki Ptasznika. Amulet Baal-Zebutha, dwie czarne gwiazdy.

– Zdaje się – wtrącił Jaskier – że błyskotka na nic się nie zdała. Jedyny cud, jaki dziś nie ożył...

Moc. Wróć!

– Nie – odparł powoli Geralt. – Może i jest w tej legendzie krzyna prawdy... Jak to było? Raróg i smoczyca, zabijające się wzajemnie? Dwa zła, a żadne z nich mniejsze ani większe, zło pokonujące zło, wspólne unicestwienie? Niech tak będzie. Zostawmy ich sobie, Łowczą, Ptasznika i raroga, ich miecze i ich przeznaczenie. Chodź, Jaskier. Niech zła mierzą się ze sobą. Nic tu po nas.

...nie myśl, znów ozwał się głos, że wychodząc, stajesz się neutralny. Że zostawiając zło złu, sam stajesz się dobry. Kim jesteś, wiedźminie, jeśli nie kresem cudów, przynosicielem końca, stworzycielem epilogów? Wróć i choć raz odkup swe winy, ocal mnie, ocal cud!

Wróć, wiedźminie! Nie uciekaj przed przeznaczeniem!

To nie moje przeznaczenie, pomyślał-odpowiedział Geralt i nie odwracał się więcej. Nie oglądał się na trzepoczące jęzory płomienia, wspinające się po ścianach kasztelu, ani na ptasi wir ponad tarasem. Nie reagował na zawodzenie, przechodzące od basowego ryku wściekłości po wysoki, płaczliwy lament.

Wzgórze ponad Cudowianką płonęło jeszcze długo.

Mówili później, że ze wzgórza nie powrócił nikt.

Mówili, że gdy niosące się echem po dolinie wycie sięgnęło crescendo, w kasztelu zakwitł ognisty pąk. Eksplozja rozsadziła połowę rudery, gruz spadał fontanną po zboczu.

Mówili, że spadało też co innego. Ni to ptak, ni to smok – gorzejący bezkształt, kropla płomienia. Gdy runęła do jeziora, woda zagotowała się, zawrzała jak w kotle, bąble gęsto pokryły taflę.

Nikt, oprócz następczyni Ptasznika, nie pomyślał o żar-ptaku. Ona jedna widziała w tym zew boga umierającego w połogu, boga, którego żywot wypalił się w okamgnieniu. Ale też ona jedna nie mówiła nic.

Geralt i Jaskier, skorzystawszy z zamieszania w wiosce, wrócili po Płotkę i pożyczyli sobie przy okazji jednego z koni Wielkiej Łowczej. Kazmier stał na posterunku, złapał ich w stajniach. To było już po wybuchu i zagotowaniu się jeziora – strażnik domyślił się tedy, że nie ma o co pytać. I nie pytał. Pożegnał ich krótkim skinieniem głowy.

Wybrali ścieżkę, na której nikt nie mógł ich zobaczyć – zawrócili na dróżkę okrążającą wzgórze. Tłum, zafascynowany pokazem ognistej magii, jeszcze zachowywał rezerwę i nie walił do kasztelu; nikt zatem nie kręcił się w tej okolicy. Lecz nie ujechali daleko, gdy raptem dogoniła ich trójka diabłów.

Usmoleni, poszramieni, podrapani, roztrzęsieni – bracia wypadli z lasu na przecięciu szlaku wiedźmina i poety. Musieli biec przez chaszcze, jakby goniło ich stado demonów, cali byli w zielsku i ziemi. Oraz w piórach i sadzy. Na widok dwójki jeźdźców sami stanęli dęba.

– No nie! – wybuchnął Jaskier. – Znowuż wy! Posłuchajcie mnie...

Ale rodzeństwo go nie słuchało. Patrzyli wszyscy w niemej zgrozie na kapelusz, który Jaskier zdjął z głowy. Kapelusz z długim, czaplim piórem. Jak na rozkaz wrzasnęli chóralnie i umknęli w podskokach między drzewa.

– Psiakrew – mruknął Jaskier. – Stracona okazja. Trzeba było ich gonić. Wystraszyli się pióra... No, mówiłem, że idioci. Choć kto wie, co widzieli tam, na górze, w epicentrum, gdy rodził się raróg...

– I tak coś zmyślisz na poczet ballady – odparł Geralt. – Znam cię.

– Takiś pewny? Tu cię zaskoczę. Wcale nie mam zamiaru śpiewać o tym, co przeszliśmy.

– Wątpię.

– Wątp sobie, śmiało. Zdarza mi się koloryzować, rzecz oczywista, ale nie tym razem. Nie jestem nawet pewien, co się właśnie wydarzyło. Po tamtej przechadzce ponad przepaścią wciąż mnie ciarki biorą. Chyba będę zmuszony zaszyć się u którejś z miłośnic i odpocząć od trubadurskiego żywota...

– Może to i lepiej. W drogę zatem, Jaskier.

– W drogę, Geralt.

Pojechali ku zachodzącemu słońcu, które to słońce gorzało niby raróg, rozpinający skrzydła na szerokość horyzontu, rozpalający się najmocniej na moment przed nadejściem mroku.

"Szpony i kły" i pozostałe części serii o wiedźminie w formie ebooków są dostępne w Publio.pl >>

Wiedźmin 3: Dziki Gon - Otwarty świat Wiedźmina

Wi�cej o: