Sopot powstał zapewne około tysiąca lat temu. Pierwszy raz stał się modny i prestiżowy już w XVI wieku, kiedy zamożni gdańszczanie zaczęli budować tam letnie rezydencje. Sto lat później pojawili się pierwsi patoturyści. To szwedzcy żołnierze urządzający w swoich kwaterach hałaśliwe pijatyki. Minęły wieki, ale pewne rzeczy się nie zmieniły. Miasto, które w XIX wieku oficjalnie zyskało status uzdrowiska, do dziś zmaga się z nadmiarem uciążliwych gości.
Sopot to jednak nie tylko polskie San Remo. Jego kształt i charakter przez stulecia tworzyli kolejni mieszkańcy – polscy, niemieccy, kaszubscy, żydowscy. Wszyscy zostawili w nim swoje ślady, podobnie jak kolejne władze, które kształtują miejski krajobraz. Sopocianie omijają Monciak i rzadko zaglądają na molo. Prawdziwe życie toczy się w bocznych uliczkach, na werandach, blokowiskach, wzgórzach, w sopockim lesie.
Za przewodnika po tym świecie mamy Tomasza Słomczyńskiego – bo Sopoty to również osobista historia autora i jego rodziny, opowieść o niełatwych relacjach z miastem, fascynacjach i rozczarowaniach, odejściach i powrotach.
Nie jestem w stanie przestać myśleć o Sopocie jako klinie z Monciaka zakończonego bardzo długim pomostem, wbitym między Gdańsk i Gdynię (sorry Gabi!). To pewnie wynik właśnie tego, że dla ludzi spoza właściwie nic innego nie istnieje (i może to dobrze dla lokalsów).Tym bardziej fascynujące było poznanie jego historii, w dodatku napisanej w całkiem przyswajalny sposób, chociaż wstawki ze znajomymi chyba tylko znajomym miały służyć.
Niby mogłam już skończyć, ale już mi się nie chciało, co dobrze pokazuje jakość książki. Ma dobre momenty, ale generalnie, o ile przy "Kaszëbë" mówiłam, że to dobre dziennikarstwo, któremu zabrakło redakcji, tak tu reportaż historyczny szybko ginie pod nawałem wspomnień autora i jego bliskich, nie aż tak znowu ciekawych.
Bardzo chciałam tę książkę polubić, byłam jej niezwykle ciekawa i kibicowałam Tomkowi Słomczyńskiemu, którego droga do reportażu nie była taka oczywista, a początki wielce obiecujące. Cóż, o ile styl pisania mi tutaj całkiem odpowiada, to nie mogę powiedzieć, że jest to dobra książka. Mam wrażenie posplatania przygodnych wątków i braku całościowej koncepcji. Rys historyczny powierzchowny, zresztą współczesność również zatrzymuje się na poziomie oczywistości: Sopot to tandetna balangownia opanowana przez deweloperów i wynajem tymczasowy, nie dla "zwykłych ludzi". Czy ktoś tego jeszcze nie wiedział? Jednostronna jest polityczna perspektywa, wystarczy wspomnieć, że Słomczyński pisze o Karnowskim per "Jacek" i wymienia go w podziękowaniach, tak jak innych włodarzy. Oczywiście jest nieco krytyczny, ale i oddaje głos sopockiemu prezydentowi (na wieki wieków) nad wyraz często, przyjmuje jego żenujące tłumaczenia w kwestii regulacji dotyczących choćby wspomnianego najmu tymczasowego czy rzekomej heroicznej walki z praktykami w Zatoce Sztuki, gdy lokalsi, jak ja, doskonale wiedzą, jak Sopot "szybko" to wszystko ukrócił. Było zaledwie kilkadziesiąt małoletnich ofiar, w tym śmiertelne. Co gorsza, sam autor nazywa w książce kilkakrotnie rzeczony proceder pedofilski "sex aferą". Nie brakuje tu też innych boomerskich obserwacji, na przykład protekcjonalnej oceny wyglądu turystek. Co jeszcze trudniejsze do przełknięcia, to że książka mieści się gdzieś między chaotycznym reportażem a autobiografią, niezbyt fascynującą zresztą. Autor przywołuje popijawy, czy też swoje niefajne szkolne akcje prześladowcze. No, po prostu nie. Najbardziej broni się mimo wszystko ostatni rozdział "Disneyland", gdzie jest podjęta próba głębszych rozważań, wokół współczesnego problemu turystyfikacji miast, w tym Sopotu. Tutaj jest pewien potencjał. Epilog już kompletnie od czapy. No, słaba książka, nie tylko kompozycyjnie.
Tytułowe Sopoty to dawna nazwa obecnego Sopotu, ale można też ten tytuł interpretować jako zapowiedź opowieści o różnych miastach, o Sopocie historycznym, "poniemieckim", uzdrowiskowym oraz o Sopocie prywatnym, peerelowskim a potem współczesnym. Podoba mi się to dwutorowe ujęcie miasta. Część reporterska, historyczna, dostarcza faktów, tła. Część prywatna odchodzi od reportażu w stronę wspomnień, refleksji. Dzięki osobistemu rysowi historyczny Sopot nabiera życia, zostaje zaludniony, mieszkańcy mówią, jak się w nim mieszka, dostajemy coś więcej niż opis topografii ulic i fasad budynków. Owszem, te przeplatające się style narracji mogą irytować. Domyślam się, że dla niektórych opowieści podwórkowe już za bardzo odbiegają od tematu i od ram reportażu. Jednak do mnie "Sopoty" przemawiają, bo jest w noch życie i ciągłość między tym, co było, a tym, co jest.
Czytałam sporo reportaży z serii "literackiej" Czarnego i zastanawiam się, jak ta książka przeszła przez redakcyjne sito. Po dość dobrym historycznym początku mamy już głównie osobiste wynurzenia autora pełne wspomnień pokoleniowych, ale raczej niezwiązanych z miastem, klisz w stylu "brzydkich komunistycznych bloków" czy "kiedyś to były czasy", osobistych wycieczek w stylu tłumaczenia się wyimaginowanym krytykom, że autor ma prawo pamiętać PRL itd. Oczywiście jako rodowita Sopocianka jestem pewnie bardziej krytyczna i oczywiście miałabym coś do dodania, ale nawet nie o to chodzi. Raczej o płyciznę opisu, która sprawia, że moje własne uczucia do miasta się wychładzają. Bardzo bardzo szkoda, że autorowi bardziej się chciało opisywać siebie niż pociągnąć rys historyczny, choćby historię alej wysadzanych starymi drzewami, którymi tak się zachwyca. Nie mówiąc już o architekturze, która w książce sprowadza się do Krzywego Domku, ale też bez informacji o malarskich inspiracjach tegoż. W rezultacie nie wychodzi z tego ani reportaż, ani literacki.
Książka pobudziła moje wspomnienia z lat 90. Trochę denerwuje stosunek emocjonalny do pewnych osób i choć jest próba obiektywnego przedstawienia problemów, to przebija mimo wszystko. Poza tym całkiem nieźle się czyta.
Niby fajna książka, ale koszmarnie chaotyczna. Sama nie wie czym chce być, historią Sopotu, wspomnieniami autora i jego znajomych z dzieciństwa (które są tak naprawdę bardziej ogólno-PRLowe niż sopockie), a na koniec dostajemy jeszcze ogólne informacje o wpływie turystów na miasta.
Dobrze znać historię. Najciekawsze były pierwsze części, o dawnej historii Sopotu lub historii miejsca które później stało się Sopotem. Etapy o komunie, latach 80 oraz latach 90 już jakoś bywały słabsze w mojej subiektywnej ocenie.
Książka o wszystkim i o niczym. To nie jest reportaż o Sopocie, ale zbiór wspomnień autora związanych z rodzinnym miastem. Pozycja jest chaotyczna, są w niej niepotrzebne dygresje.
quite a good book about history and thoughts about one of the most touristic cities in Poland. the book was 10/10 at the beginning but a strong 6/10 at the end
Od reportaży z serii Sulina oczekuję czegoś więcej. Za dużo było w tej książce średnio ciekawych wspomnień autora z jego młodości w Sopocie (napisanych językiem, który momentami raził: 'To była krótka piłka, Eryś nie bał się jebnąć, jak należy'), narzekań na chamstwo na Monciaku (a gdzie teraz tego chamstwa nie ma?) i wysokie ceny nieruchomości, a za mało zapadających w pamięć ciekawostek. Zawsze uczono mnie, że wyraz 'molo' jest nieodmienny, więc w tej książce drażniła mnie strasznie jego odmiana (np. 'na molo zdecydowanie przeważała płeć piękna') - no ale może po prostu jestem już stara i się niepotrzebnie czepiam :-) Chętnie oddam swój egzemplarz komuś, kto może bardziej doceni tę książkę.