Recenzja serialu

Eric (2024)
Lucy Forbes
Benedict Cumberbatch

Bądź inny

"Eric" to bez wątpienia serial z dużym potencjałem i jeszcze większymi ambicjami na bycie pełnokrwistym dramatem o jednostkowych i zbiorowych tragediach. Poza obszar obietnic wychodzi jednak
Bądź inny
źródło: materialy promocyjne
Jeśli zastanawiacie się, czy w zdarte schematy kryminału, którego motywem przewodnim jest zaginione dziecko, można tchnąć powiew świeżości, odpowiedź może przynieść Wam "Eric" – serial autorstwa Abi Morgan, twórczyni chociażby "Czasu prawdy" (2011–2012) czy współscenarzystki "Wstydu" (2011), za którego reżyserskim sterem stanęła Lucy Forbes znana z pracy przy takich produkcjach jak "The End of the F***ing World" (2017 – 2019) czy "In My Skin" (2018 – 2021). Skonstruowana przez Morgan historia bardzo szybko wychodzi poza gatunkowe ramy, tracąc napięcie na rzecz budowania z jednej strony wielowymiarowych portretów jednostek, z drugiej obrazu czasu i miejsca: ubrudzonego po łokcie korupcją, narkotykami, homofobią i biedą Nowego Jorku. Czy międzygatunkowy romans thrillera z dramatem wystarczy do wyróżnienia się z katalogu dostępnych na rynku tasiemców?


"Eric" to tytuł, który przyciąga przede wszystkim słynnym nazwiskiem w obsadzie. Gdyby nie Benedict Cumberbatch prawdopodobnie więcej abonamentowiczów machnęłoby na niego ręką (ja na pewno). Serial otwiera scena konferencji prasowej, podczas której grana przez niego postać, Vincent, twórca kukiełkowego programu dla dzieci "Dzień dobry, słonko!", zwraca się z rozpaczliwym apelem do swojego zaginionego syna Edgara (Ivan Morris Howe), prosząc go o powrót do domu. Następnie zegar cofa się o 48 godzin, ilustrując rzeczywistość przed tragedią – i przy okazji podsuwając nam kilka tropów co do ewentualnego przebiegu zdarzeń. Dostajemy słodko-gorzki obraz z jednej strony inteligenckiej rodziny, której głową jest pracujący w telewizji poważany artysta, z drugiej – chaos komunikacyjny, wiszące na włosku małżeństwo i dziecko patrzące na własnego ojca ze strachem. Trudno się dziwić – Vincent to despota, control freak potrafiący banalnym czynnościom zaprojektowanym, aby się cieszyć, nadać wymiar konkurencji dzielących świat na lepszych-wygranych i gorszych-przegranych. Przerastają go tak proste czynności jak rozmowa z najbliższymi, w tym z żoną Cassie (Gaby Hoffmann), o relacjach z koleżankami i kolegami z pracy nie wspominając. Irytowanie wszystkich dookoła swoją arogancją wydaje się wręcz życiową misją mężczyzny. Do perfekcji (tak mu się przynajmniej wydaje) ma także opanowaną sztukę chowania po domu butelek z alkoholem.

Dramatyczne wydarzenie niosące nagłą utratę kontroli nad rzeczywistością całkowicie naturalnie powoduje u niego rozruch do tej pory trzymanych na smyczy impulsywnych zachowań. Wysokoprocentowe napoje szybko zaczynają zastępować śniadanie, obiad i kolację. Delirium (a może także inne zaburzenia – za mało tu danych na kliniczne diagnozy) przynosi omamy wzrokowe, które twórcy ubierają w stylistykę realizmu magicznego. I tak oto Vincent zaczyna widzieć pociesznego, wielkiego kudłatego potwora, Erica, postać narysowaną przez Edgara w jego szkicowniku. Eric zatem czymś w rodzaju zmaterializowanych wyrzutów sumienia, a jednocześnie "kompanem" i drogowskazem w poszukiwaniach syna. 


Chciałabym mieć do tego pomysłu więcej sympatii, nie do końca jednak przekonuje mnie idea romantyzowania problemów ciężkiego kalibru, szczególnie w tak estetyczny sposób, zamiatający pod dywan brud uzależnienia. Zabieg ten nadaje też postaci Vincenta niepotrzebny karykaturalny wymiar; metafora potwora tkwiącego w nas samych jest w końcu aż nadto oczywista. Nie odnajduję się także w biczowaniu głównego bohatera za jego deficyty komunikacyjne – trudno umieć w emocje, pochodząc samemu z zimnego relacyjnie domu, z ojcem postrzegającym dziecko jako rozczarowanie i bierną, potulną wobec tyrana matką. W takich okolicznościach nie pozostaje nic innego, niż podróż przez życie wypełniona ciągłym udowadnianiem sobie swojej wartości. Wyrosły na okresie dzieciństwa styl przywiązania oraz przenoszone z pokolenia na pokolenie afektywne braki są tu potraktowane jednak zbyt naskórkowo i schematycznie, jako jedna z wielu zmiennych dla rozwoju fabuły, przez co nie wybrzmiewają z dostateczną siłą.

Tam, gdzie jest potencjalna zbrodnia, jest oczywiście także policyjne śledztwo, mające zręcznie dawkować napięcie i trzymać nas na krawędzi fotela. Jednak ponieważ dla twórców kryminalny motyw stanowi jedynie pretekst do opowiedzenia zupełnie innej historii, niepokój będziemy odczuwać rzadko, żeby nie powiedzieć: w ogóle. Warstwa gatunkowa jest zresztą piętą achillesową tej wypełnionej kliszami produkcji: z nieporadnymi detektywami, którym ręce związują skorumpowani przełożeni, na czele. Policyjny wątek żyje w zasadzie własnym życiem. Zajmujący się sprawą Edgara detektyw Ledroit (McKinley Belcher) to postać nie mniej tragiczna – i interesująca – niż Vincent. Na karku ciągle odczuwa oddech nierozwiązanej, wcześniejszej sprawy zaginięcia czarnoskórego czternastolatka, Marlona. Uzbrojony w podsłuch regularnie odwiedza lokalny gejowski klub nocny, do którego prowadzą niemal wszystkie tropy, próbując znaleźć odpowiedzi na dręczące go pytania. W domu zaś czeka na niego osobisty dramat – wymykająca mu się z rąk z powodu śmiertelnej choroby miłość jego życia. Dużo jak na jednego człowieka próbującego odnaleźć się w skrojonym dla uprzywilejowanych systemie.


"Eric" to bez wątpienia serial z dużym potencjałem i jeszcze większymi ambicjami na bycie pełnokrwistym dramatem o jednostkowych i zbiorowych tragediach. Poza obszar obietnic wychodzi jednak częściowo. Jego licznych problemów strukturalnych, dotyczących przede wszystkim zachwianych proporcji między wątkiem głównym a pobocznymi, wbrew staraniom twórców nie są w stanie zamaskować ani zabiegi formalne, ani przenosząca nas w czasie ścieżka dźwiękowa. Nasycenie mięsistymi, ale niewiążącymi się ze sobą wątkami przynosi w efekcie dwie odrębne historie, z których każda traci na znaczeniu wskutek dzielenia antenowego czasu z drugą. Z jednej strony to opowieść o ludziach, którzy zamiast pójść na terapię wolą karmić poturbowaną duszę starymi nawykami, zostawiającymi jeszcze więcej siniaków. O małżeńskiej relacji, wyjałowionej już nawet nie z pasji, ale z miłości i szacunku, gdzie żadna ze stron nie ma odwagi odejść i zmienić swojego życia na lepsze. Tematy jakże ważne i aktualne, w każdym czasie i szerokość geograficznej. Z drugiej strony to opowieść o policji, politykach, układach, układzikach; pajęczynie niewidocznych gołym okiem interesów, o wadze życia wyznaczonej kolorem skóry. A jednocześnie portret nieheteronormatywnej nowojorskiej społeczności lat 80., epidemii wirusa HIV, ostracyzmu społecznego. Ponownie – kwestie istotne, warte obrazowania, ale ze sobą niespójne. Nie doświadczymy przez to tu takiej autentyczności, szczerości, a także narracyjnego kunsztu, jakim nakarmił nas Richard Gadd w "Reniferku", który konsekwentnie skupiał się na budowaniu skomplikowanego portretu psychologicznego swojego bohatera. Dużo lepszym pomysłem byłoby zatem rozbicie "Erica" na dwa osobne seriale, z których jeden opowiadałby o dekonstrukcji rodziny i własnego ja w wyniku nagłego zdarzenia, drugi – o walczącym o sprawiedliwość czarnoskórym detektywie, zmuszonym przez okoliczności do prowadzenia podwójnego życia.

"Eric" oczywiście nie jest serialem złym, sprawdza się w końcu w kategoriach rozrywkowych. Prawdopodobnie nie będzie jednak wspominany z wypiekami na twarzy. Wielowątkowa żonglerka gubi uwagę oraz emocjonalny wektor, suma summarum powodując spadek zainteresowania losem bohaterów, a nawet rozwiązaniem samej kryminalnej łamigłówki, która – nie oszukujmy się – nie jest specjalnie wyszukana. Estetyczne przestylizowanie przejawiające się nawet w portretowaniu slumsów może oczywiście znaleźć swoich zwolenników, trochę "brudu" dla realizmu jednak nikomu by nie zaszkodziło.


Zdecydowanie najmocniejszą stroną "Erica", mimo uproszczeń, jest jego warstwa dramaturgiczna. To serial o odzyskiwaniu ojcostwa poprzez redukcję ego, mierzeniu się z demonami przeszłości i echami toksycznego dzieciństwa. A jednocześnie historia o konfrontacji z lękami, zrywaniu z zaprzeczaniem rzeczywistości, uczeniu się odpuszczania sobie i innym, pozwalaniu odejść temu, co musi odejść. Walce tam, gdzie możliwa jest zmiana. Poruszanie się pod prąd w świecie rządzonym nierównym układem sił nie jest oczywiście łatwe, wymaga poświęceń, również tych osobistych, jednocześnie stanowi jedyny gwarant zmiany paradygmatów. Myśl przewodnią, zaczerpniętą z  programu autorstwa Vincenta: "Bądź dobry, życzliwy, odważny – i inny", skierowaną do dzieci, powinniśmy w końcu przytulić mocno wszyscy: nie bójmy się przeciwstawiać złu, walczyć o słabszych, pielęgnować swojej inność.
1 10
Moja ocena serialu:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones