Recenzja filmu

The Royal Hotel (2023)
Kitty Green
Julia Garner
Jessica Henwick

Travel & Work

Groza narasta tu niczym w najlepszych dreszczowcach i widać, że reżyserka ma potencjał, by dalej rozwijać tę twórczą strategię. 
Travel & Work
Australijskie pustkowia już chyba na zawsze kojarzyć się będą głównie z sagą "Mad Max" George'a Millera. Ale to inny klasyk z tego kraju wydaje się starszym krewnym "The Royal Hotel", najnowszego filmu Kitty Green. Chodzi o "Na krańcu świata", psychodeliczną wędrówkę przez zapijaczone peryferia w reżyserii Teda Kotcheffa. Jedno z flagowych dzieł lokalnej Nowej Fali przedstawia Johna Granta, młodego nauczyciela z klasy średniej, który z powodu kłopotów finansowych zmuszony jest przenieść się do szkoły na Outbacku. Tam zaznaje całego spektrum przemocy, dziwności, szaleństwa i beznadziei. 



W kilku anglojęzycznych recenzjach można znaleźć porównania do obrazu Kotcheffa, z zaznaczeniem, że "The Royal Hotel" jest jego feministyczną interpretacją. Jednak takie postawienie sprawy wydaje się niesprawiedliwe dla obu utworów – "Na krańcu świata" analizowało przecież mechanizmy toksycznej męskości i efekty uboczne patriarchatu trafniej niż wiele współczesnych produkcji. Kitty Green czyni to samo, ale w jądro australijskiego prostactwa wrzuca dwie młode Kanadyjki, przemierzające interior w poszukiwaniu wakacyjnej przygody. Sama zmiana perspektywy na kobiece bohaterki nie wpływa jednak na wydźwięk filmu, historia nie staje się przez to bardziej aktualna czy emancypacyjna – morał i puenta z obu filmów płyną takie same. Nie warto doszukiwać się inspiracji, to po prostu teraźniejsza pocztówka z miejsc, które Kotcheff odwiedzał przed pięćdziesięcioma laty. Miejsc już wtedy opustoszałych i biednych jak mysz kościelna, a dziś tylko pogłębiających się w rozkładzie.

Urodzona w Melbourne reżyserka nie przyznaje się do składania hołdu klasykom – wykorzystuje znane już umiejscowienie akcji z "Na krańcu świata" czy "Wolf Creek" do przyjrzenia się sile współpracy i mocy koleżeństwa. To w pewnym sensie modus operandi jej dotychczasowej twórczości, możliwy do zaobserwowania już w debiutanckim dokumencie, "Ukraine Is Not A Brothel" prezentującym działalność ukraińskiej organizacji feministycznej Femen. Najciekawsze rzeczy pokazała jednak w dwóch kolejnych projektach – netfliksowym true crime "Casting na JonBenét" o słynnym zabójstwie kilkuletniej miss, a także pierwszej fabule, "Asystentce". Ten drugi film, z uwagi na przedstawioną historię, śmiało można określić dziełem kanonicznym dla kina epoki #MeToo, natomiast z miejsca stał się współczesnym klasykiem także ze względu na formę. To portret mobbingu i przemocy w branży filmowej, ale malowany bardzo cienkim pędzlem – nie rozkrzyczany, tylko wyciszony, skupiony na małych detalach biurowej opresji.



W "The Royal Hotel" Australijka ponownie zagęszcza atmosferę stopniowo, przy pomocy drobnych niesnasek i niezręczności. W centrum opowieści znajdują się tu Hanna (Julia Garner znana m.in. z "Ozark" czy "Asystentki") i Liv (Jessica Henwick; "Gra o Tron", "Matrix Zmartwychwstania"), dwie bagpackerki pośrodku wielkiego niczego. Wakacyjną podróż przerywa jednak pusty portfel, co zmusza bohaterki do podjęcia pracy – z braku laku zatrudniają się w obskurnym i lepkim od złotego trunku barze. To miejsce spotkań mieszkańców zapomnianego przez los górniczego miasteczka jakby wyjętego z klasyków australijskiego kina. Lokalsi przedstawiani są przede wszystkim jako zagrożenie, niekiedy głupkowate i wzbudzające politowanie, ale jednak zagrożenie. Green nie porywa się na głębszą analizę ich sytuacji ani szczególnie nie rozwija kontekstu społecznego, a szkoda, bo dałoby to wybrzmieć niektórym żartom jeszcze lepiej.

Najciekawsza w tym filmie nie jest jednak historia, tę już znamy i wiemy, dokąd prowadzi, ani umiejscowienie, bo redneckowe oblicze Australii doczekało się wielu przedstawień. Green wespół ze swoim stałym operatorem Michaelem Lathamem po raz kolejny pokazują, jak świetnie radzą sobie w tworzeniu z przestrzeni osobnych bohaterów. W "Asystentce" było to biuro, w "The Royal Hotel" mamy bar. I tu, i tu, kamera wydobywa z każdej wnęki dodatkową głębię – albo mrok, albo humor. Wnętrza w jej filmach pulsują, tętnią niepokojem, potęgują ścisk, w jakim znajdują się postacie. W najnowszym projekcie ta klaustrofobia działa jednak nieco słabiej, być może przez to, że kontrastowana jest pomarańczowym bezkresem, a może dlatego, że przemoc staje się bardziej bezpośrednia i dosłowna.



Mimo kilku niedociągnięć, uproszczeń i przedobrzeń, "The Royal Hotel" wypełnia artystyczne poszukiwania reżyserki – nie oferuje widzowi jednego punktu kulminacyjnego, a napięcie rozkłada w czasie. Niemała w tym zasługa ciągłej żonglerki konwencjami: od kina drogi przez komedie i filmy o przyjaźni po tropy rodem z thrillerów czy horrorów. Groza narasta tu niczym w najlepszych dreszczowcach i widać, że Kitty Green ma potencjał, by dalej rozwijać tę twórczą strategię. Już to zresztą czyni, nawet za większe pieniądze – niedawno wyreżyserowała dwa odcinki serialu "Servant" produkcji AppleTV. Teraz tylko czekać, aż ktoś przekona ją do nakręcenia filmu o pracownicy smażalni ryb w typie Januszexu na kołobrzeskiej plaży.
  
1 10
Moja ocena:
6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones