Recenzja filmu

Jestem Celine Dion (2024)
Irene Taylor
Céline Dion

A New Day Will Come

"Jestem..." to opowieść głównie o ostatnich paru latach Dion spędzonych przeważnie w domowej izolacji i na rehabilitacji. Piosenkarka zaprasza nas do swojej willi w Las Vegas, przedstawia trzech
A New Day Will Come
Nikt nie powinien być zmuszany do publicznego tłumaczenia się ze swojej choroby ani ujawniania jej kulis. Warto to odnotować, patrząc choćby na ciągłe dociekania mediów na temat szczegółów zdrowia Księżnej Walii. Céline Dion jednak – kierowana nie presją fanów czy dziennikarzy, lecz własnym perfekcjonizmem i wewnętrznym imperatywem – zdobyła się na szczere wyznanie dotyczące schorzenia, które uniemożliwiło jej dalszą karierę. W grudniu 2022 roku kanadyjska supergwiazda, osobiście zwracając się do swoich odbiorców za pośrednictwem mediów społecznościowych, definitywnie odwołała przekładane niemal trzy lata (początkowo z powodu pandemii) koncerty i ujawniła, że cierpi na bardzo rzadką chorobę neurologiczną, zespół sztywności uogólnionej. Prosiła o wyrozumiałość i łamiącym się głosem zapewniała fanów, że pragnie znowu dla nich zaśpiewać na scenie. 

 
Film dokumentalny "Jestem: Céline Dion" jest swoistym dalszym ciągiem owego nagrania, wersją uszczegółowioną, uaktualnioną, ukontekstowioną. Na pierwszy rzut oka zaangażowanie Dion w usprawiedliwienie zawodowej nieobecności oraz dostarczanie audiowizualnych dowodów na niedyspozycję i bezsilność wobec własnego ciała mogą wydawać się nieco atencyjne i przesadzone. Taka optyka jednak szybko ustępuje refleksji, że w większym stopniu mamy tu do czynienia z przejmującą autoterapią niż fanserwisem. Wprawdzie w pierwszej części filmu nie brakuje scen o charakterze spowiedzi: z lat tajenia choroby, z występów odwołanych wcześniej z fałszywych powodów oraz ze scenicznych trików maskujących postępującą niewydolność. Lwią część dokumentu stanowi jednak obraz walki Céline – o swoją artystyczną tożsamość, ale i codzienność.  

"Jestem..." nie wpisuje się w typową formułę portretu supergwiazdy. Z dokumentu zrealizowanego całkiem sprawnie przez Irene Taylor i jej ekipę niewiele dowiadujemy się o meandrach kariery królowej perfekcyjnego wykonu i nieskazitelnych, wysokich tonów. Archiwalne nagrania (zawsze live!) największych szlagierów kanadyjskiej diwy pojawiają się w regularnym rytmie i prezentują jej niedoścignione wokalne możliwości, ale przede wszystkim stanowią kontrapunkt dla obecnej sytuacji artystki, której choroba odebrała pasję życia. "Jestem..." to opowieść głównie o jej ostatnich paru latach spędzonych przeważnie w domowej izolacji i na rehabilitacji. Piosenkarka zaprasza nas do swojej willi w Las Vegas, przedstawia trzech synów, domowe zwierzęta, współpracowników. Kamera rejestruje zarówno strzępy codzienności, jak i próby kontynuowania pracy zawodowej na tyle, na ile pozwala zdrowie.  


Ten ostatni element jest kluczowy, bo objawia wielkość i niezłomność ducha Céline Dion. Być może najbardziej przejmujący fragment filmu to ten, gdy artystka nagrywa w studiu pierwszą od dawna piosenkę, "Love Again" z komedii romantycznej "Miłość od nowa". Jeszcze dobrych kilka lat temu Kanadyjka swoim donośnym jak dzwon i czystym jak łza głosem wyśpiewałaby tę subtelną balladę na jednym oddechu. Dziś – głosem wciąż pięknym, choć nadwątlonym – z trudem daje radę zaśpiewać kilka wersów z rzędu bez potknięcia. Odsłuchując nagranie, Céline jest dla siebie surowa. Wyraża frustrację, że utraciła pełną kontrolę nad własnym ciałem, które niegdyś było perfekcyjnie opanowanym i doskonale działającym instrumentem. Boli ją to, że nie może już śpiewać intuicyjnie, bez zastanowienia, sercem. Zamiast tego – ostrożność, niepewność, ograniczenia.  

Dion nie daje jednak za wygraną, po wielu podejściach udaje się nagrać satysfakcjonujące wykonanie, przepełnione autentycznym smutkiem przekuwanym w kolejnych wersach w nadzieję niesioną być może i sobie samej ("You might think you need to give up, but you don't. You don't have to move a mountain, just keep moving"). Fizyczna i emocjonalna praca szybko jednak zbiera swoje żniwo i kieruje nas do kulminacyjnej sceny dokumentu, przed którą ostrzega początkowa plansza filmu. Uchwycone kamerą Taylor ujęcia Dion doświadczającej ciężkiego ataku swojej choroby ukazują gwiazdę unieruchomioną w spazmie, zupełnie obnażoną i bezbronną. Mimo eksplicytnego zobrazowania bólu i fizycznego załamania się ciała piosenkarki, twórczyni udaje się uniknąć wrażenia "pornografii cierpienia", a zamiast tego uruchomia machinę empatii. "Jestem: Céline Dion" to film w dużej mierze przesiąknięty smutkiem, w elegijnym tonie oswajający fakt, że Céline estradowa, której występy to "jedenastki" w dziesięciostopniowej skali, być może już nie wróci. Jako się rzekło, to również starcie samej gwiazdy z własnymi demonami i latami wypierania choroby, pogodzenie się z nową sytuacją i obalenie tabu, oczyszczenie i wyciszenie wewnętrznej krytyczki.

Ma jednak w sobie ów dokument także nadzieję i pozytywną siłę. Artystka, niczym ekranowa Rose z "Titanica", mówi, że nigdy się nie podda. Zdaje się tym potwierdzać, że wciąż będzie starała się pozostać Céline Dion, nawet jeśli ciało buntuje się przeciw temu. A ja w myślach śpiewam: "And you're here in my heart. And my heart will go on and on". 
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones