Recenzja filmu

Gliniarz z Beverly Hills: Axel F (2024)
Mark Molloy
Eddie Murphy
Joseph Gordon-Levitt

Poczwórny Axel

"Gliniarz z Beverly Hills: Axel F" działa najlepiej, jeszcze zanim na dobre zawiąże się intryga.
Poczwórny Axel
źródło: Materiały prasowe
Jeśli szukacie dowodu na to, jak mało rozpoznawalną postacią jest dziś Axel Foley, możecie przestać szukać: młodszy kolega myślał, że Axel F to personalia wykonawcy, a nie tytuł słynnego utworu ze ścieżki dźwiękowej "Gliniarza z Beverly Hills". Oczywiście mało kto dziś wie, że autorem popularnego syntezatorowego motywu jest niejaki Harold Faltermeyer (a nie Crazy Frog). A jednak żyją jeszcze tacy, którzy pamiętają ekscesy Axela F w Beverly Hills: nieprzypadkowo to ci sami, którzy pamiętają sieć wypożyczalni Beverly Hills Video. Ale choć VHS dawno poszedł w odstawkę, algorytmy cyfrowego Netfliksa wskazują jasno: nostalgia się sprzedaje, ejtisy ciągle w modzie. Nic zatem dziwnego, że serwis streamingowy postanowił wyciągnąć z lamusa starego dobrego gliniarza. Niedawno, w netfliksowym "Stranger Things", Paul Reiser wcielił się już w postać w typie bohaterów z lat 80. Teraz, w netfliksowym "Axelu F", może wcielić się w kogoś z lat 80., kogo grał osobiście w latach 80. – oczywiście u boku Eddiego Murphy'ego. Po co udawać ejtisy, skoro możemy mieć ejtisowe gwiazdy we własnej osobie odgrywające ejtisowy szlagier?

Istnieje jednak więcej niż jeden przepis na odgrzanie franczyzowego kotleta. W uniwersum "Gwiezdnych wojen" próbowano zarówno rekonstrukcji ("Przebudzenie Mocy"), dekonstrukcji ("Ostatni Jedi"), jak i obstrukcji ("Skywalker. Odrodzenie"). W świecie "Pogromców duchów" postanowiono (z marnym skutkiem) podmienić ejtisową konwencję "znani komicy z SNL toczą bekę" na równie ejtisową konwencję "Kino Nowej Przygody". Analogowy Indiana Jones w "Artefakcie przeznaczenia" przeszedł cyfrowy lifting i cofnął się w czasie, a Tom Cruise w "Top Gun: Maverick" zrobił z opowieści o lataniu myśliwcem opowieść o sobie istniejącym w czasie – a raczej poza nim. "Gliniarz z Beverly Hills: Axel F" leży chyba najbliżej tego ostatniego. Również tu dostajemy bowiem opowieść o anarchicznym zawadiace, który konfrontuje się ze współczesnością. Już upgrade medium mówi sam za siebie: oto idol VHS-ów próbuje odnaleźć się na Netfliksie. 



Co jednak ciekawe, zarówno Maverick, jak i Axel F wracają po latach z grubsza tacy sami: tytułowy bohater "Axela F" na każdym kroku witany jest wręcz machnięciem ręki, przewróceniem oczu i komentarzem "znowu ten Foley". Różnica jest chyba taka, że "Top Gun: Maverick" opowiadał o facecie, który nie chce przestać być młody (grał go w końcu Tom Cruise). "Axel F" tymczasem pokazuje gościa, który ewidentnie się zestarzał – tylko po prostu ma to gdzieś. Eddie Murphy pozostał przecież dawnym sobą: wciąż cechuje go zaraźliwy uśmiech, zawadiacki urok i krzykliwa bezczelność. Sęk w tym, że świat wokół niego to już inny świat – siłą rzeczy Axel ma więc w nim do odegrania inną rolę. Ekscentryczny Foley zawsze był przecież postacią w konflikcie z otoczeniem: komikiem w świecie kina akcji, gliniarzem z mrocznego Detroit w kolorowym Beverly Hills, czarnym wśród białych. Ale kiedy na twój widok rozbrzmiewa familiarne "znowu ty", to wyraźny znak, że stępiły ci się pazurki. Foley jest dziś ot, wujciem Axelem. Wciąż odstaje – tyle że w ciepły, bezpieczny sposób.  

Legenda głosi, że scenariusz pierwszej części napisano z myślą o Sylvestrze Stallonie. I (z całym szacunkiem dla Stallone'a) trochę było to widać: szeregowy akcyjniak Martina Bresta wyniósł ponad przeciętność tylko i wyłącznie błyskotliwy casting roli głównej. Murphy – zupełnie jak Foley – potrafił żartem wyciągnąć się za włosy z największego scenariuszowego bagna. Był tak charyzmatyczny, że do odwrócenia klasycznego układu ról "biały bohater/czarny pomagier", potrzebował dla równowagi aż dwóch (!) białych pomagierów (Judge Reinhold i John Ashton). No i dorzucał drew do politycznego pieca, rozpalając do czerwoności kwestie rasy i klasy. Dziś z tego wszystkiego zostało mu tyle, że wciąż umie rozbawić. I nie jest to nic: trzeba bowiem przyznać, że "Axel F" to film (miejscami) całkiem zabawny.



Pazurki jednak, jak pisałem, stępione. Dziś, kiedy w jednej ze scen rozlicza białych z wymogów politycznej poprawności, Axel nie jest już kulturowym underdogiem – zamiast walczyć o miejsce przy stole, przewrotnie chełpi się swoją symboliczną przewagą. A kiedy w ekskluzywnym hotelu każą mu zapłacić słono za noc, nawet nie chce mu się już wykręcać sianem – również dlatego, że dziś najwyraźniej go stać. Jasne, główny czarny charakter filmu wypomina Foleyowi, że, pozostając po właściwej stronie prawa, pozostał pariasem systemu: bo staje w obronie machiny, która wspiera go tylko deklaracjami (np. wdrażając standardy politycznej poprawności). Ale krytyczny ładunek tego rozpoznania jest znikomy, ponieważ film przesuwa akcent z analizy politycznej w stronę... psychoanalizy. Otóż to: Axel Foley jest dziś boomerem, którego młode pokolenie wysyła na terapię. Zamiast podziękowań za wkład w emancypację gliniarz dostaje rachunek z jej kosztów. Tym razem do Beverly Hills przybywa przecież nie tyle schwytać kolejnego łotra, co naprawić zepsutą relację z córką.

Paradoks tego przesunięcia akcentów jest taki, ze "Gliniarz z Beverly Hills: Axel F" działa najlepiej, jeszcze zanim na dobre zawiąże się intryga. Otwierające 30 minut zaskakująco skutecznie powtarza stary schemat serii: Foley robi rozróbę w Detroit, dostaje reprymendę, jedzie do Beverly Hills, robi kolejną rozróbę. I jest to – cytując Biblię – dobre: film wygląda na tym etapie jak "Gliniarz", brzmi jak "Gliniarz", ogląda się jak "Gliniarz". Nawet jeśli wszystko jedzie na jednym, powtarzanym w kółko pomyśle: Foley wchodzi, improwizuje zabawną interakcję, kradnie jakiś pojazd (najpierw pług, potem policyjny kart, w dalszej części filmu helikopter) i rozpętuje chaos. W zasadzie tytuł filmu powinien brzmieć "Eddie M", bo całość trzyma się przede wszystkim na uroku Murphy'ego – nawet w tym względzie trafnie powielając czar oryginału. Reżyser-debiutant Mark Molloy sprawdza się o tyle, że nie wchodzi swojej gwieździe w drogę, pozwalając jej prowadzić w tańcu. Dopóki Murphy "działa solo" i po prostu "robi rzeczy", ogląda się to więc bardzo wdzięcznie. Niestety: wraz z innymi postaciami wkracza fabuła i zaczynają się problemy. 



"Jedynka", przy całej swojej fabularnej niewyraźności, z grubsza działała jako kawał kina sensacyjnego. "Czwórka" – niekoniecznie. Intryga "Axela F" jest wybitnie prosta, a scenarzyści, zamiast wziąć to za dobrą monetę, robią, co mogą, żeby tę prostotę skomplikować. Rezultat jest przeciwskuteczny: zagadka kryminalna to w zasadzie żadna zagadka (na pewno nie dla widza), ale bohaterowie i tak prowadzą śledztwo, bo coś muszą przez cały film robić. W efekcie intryga rozpada się na szereg dygresji i misji pobocznych, które stopniowo spowalniają narzucone w pierwszych scenach wartkie tempo.

Ten brak scenariuszowej ekonomii widać już w nadmiarze ekranowych partnerów Murphy'ego. Do klasycznej dwójki – Reinholda i Ashtona – dołącza bowiem dwoje nowych: Joseph Gordon-Levitt (jako detektyw Bobby Abbott) i Taylour Paige (jako Jane, córka Axela). Czworo sidekicków to dużo nawet dla Murphy'ego. Postacie wchodzą sobie nawzajem w drogę tak bardzo, że film musi dostać aż dwa, jakby alternatywne zakończenia – żeby każdy wątek miał jakąś puentę. Po części winny jest tu imperatyw nostalgii: trzeba przecież wcisnąć do filmu każdą znajomą twarz. Wracają więc również wspomniany Paul Reiser (jako Friedman, były partner Foleya) oraz Bronson Pinchot (jako Serge, znajomy biznesmen z Beverly Hills). Wraz z Serge'em wraca też niefortunna ejtisowa beka z gejów (na dodatek zdublowana w nowej postaci, któr�� gra Luis Guzmán). Oto jałowa sequeloza w pigułce: powtarzamy na ślepo, bezrefleksyjnie – mniejsza o sens i wymowę.

 


Najsłabiej wypada jednak to, co naprawdę nowe: czyli wątek relacji Foleya z Jane. Najsłabiej, bo tu nie wystarczy już naga charyzma Murphy'ego: nie da się wyimprowizować tzw. łuku narracyjnego, jeśli scenariusz nie wyznacza mu trajektorii. A Murphy i Paige dostają do zagrania w zasadzie tylko jedną, powtarzaną w kółko, scenę. Raz, drugi, trzeci, Foley i Jane mówią sobie "skrzywdziłeś mnie"/"nie, to ty mnie skrzywdziłaś", aż w końcu, za czwartym razem, jakby za dotknięciem magicznej różdżki, nagle się godzą. Czemu? Bo już pora, bo film zaraz się skończy – mniejsza o to, że zabrakło dobrego powodu. Tak samo jest z całym "Gliniarzem z Beverly Hills": sprawdził się trzy razy, próbujemy i czwarty, a nuż coś się wydarzy. Wiele się jednak nie wydarza – nawet jeśli "Axela F" oglądamy bez bólu, a następnego dnia bez bólu nie pamiętamy, że go obejrzeliśmy. Miał być poczwórny Axel, jest tylko czwarty Axel. Tuż za podium. 
1 10
Moja ocena:
5
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones