Co łączy Nicholasa Nassima Taleba, Warrena Buffetta i George’a Sorosa, poza tym, że wszyscy są inwestorami? Łączy ich głęboki sceptycyzm wobec ludzkich zdolności prognostycznych. Soros samokrytycznie stwierdza: „Mój sukces finansowy wyraźnie kontrastuje z moją zdolnością do przewidywania wydarzeń”. Buffett zauważa ogólną prawidłowość: „Jedyną wartością prognoz giełdowych jest sprawienie, by wróżbici wyglądali dobrze”. Taleb zaś konstatuje, że nie potrzeba nam dokładnych prognoz. Ten trader i probabilista powtarza też, że „wystarczy, określić zbiór rzeczy, które mogą się wydarzyć na świecie i upewnisz się, że jesteś na nie przygotowany”.

Skoro to tak proste i skoro najwięksi (a przynajmniej najbogatsi) tego świata dawno już rozpoznali prawdziwą wartość, czyli bezwartościowość stawiania prognoz, to dlaczego wciąż jesteśmy zalewani powodzią przewidywań i dlaczego tak silnie oddziałują one na naszą wyobraźnię? Odpowiedź jest złożona. Mieszają się w niej nasze nieracjonalne, ale głęboko zakorzenione ewolucyjnie instynkty, pragmatyzm codzienności i naiwność, którą wykorzystują cyniczni hochsztaplerzy.

Czego można się spodziewać?

Publicyści ekonomiczni lubią cytować autorytety. W ekonomii takim autorytetem jest dla nich osoba, która dostała Nagrodę Nobla lub taka, która coś przewidziała. Są to zazwyczaj zbiory rozłączne. Nobliści to poważni naukowcy, którzy nie zajmują się proroctwami. Ci, którzy coś przewidzieli to zwykle ekonomiści drugiego garnituru, którzy, jako że na Nobla szans nie mają, wybierają inną ścieżkę kariery. Najczęściej przewidują kryzysy. Powtarzają te przewidywania, dopóki jakiś nie nadejdzie, bo przecież to zawsze w końcu się zdarzy. Gospodarka działa od boomu do recesji i nie ma od tego ucieczki. Kluczem do popularności takich ekonomistów jest cierpliwość i formułowanie prognoz w najczarniejszy możliwy sposób. Jeśli w tym czarnowidztwie będą odpowiednio ostentacyjni, to wraz z kolejną recesją zgłoszą się do nich i media, i politycy. Wiedzą o czym mówię m.in. ekonomiści Peter Schiff i Nouriel Roubini, którzy przewidzieli kryzys finansowy 2008 r., co zagwarantowało im potem dobrze płatne wystąpienia na międzynarodowych kongresach oraz wielką popularność.

Reklama

Ale na zasadzie zepsutego zegara, który dwa razy dziennie pokazuje właściwą godzinę, można jednak przewidzieć wszystko – od powodzi po wojnę. Problem z prognozowaniem zaczyna się wtedy, gdy oczekujemy, że będzie ono konkretne i precyzyjne. I z takimi prognozami ludzie od zawsze mieli problemy. Po prostu nie potrafili tego robić – bez względu na to, czy przewidywano zdarzenia ekonomiczne, zjawiska naturalne czy ogólne trendy społeczne albo kulturowe. Bo czy ktoś z istotnym, np. kilkuletnim, wyprzedzeniem przewidział pandemię koronawirusa, określając, że wybuchnie ona w 2020 r. w Chinach, albo wojnę w Ukrainie, twierdząc, że Rosja zaatakuje ją w lutym 2022 r.? No, właśnie. A czy ktoś przewidział upadek ZSRR, albo to, że Polska po 1989 r. będzie najszybciej rozwijającą się gospodarką regionu? Czy po II wojnie światowej przewidywano boom demograficzny?

Dan Gardner w książce „Future Babble. Why Expert Predictions Are Next to Worthless, and You Can Do Better” dokonuje przeglądu wielu futurystycznych kompromitacji z przeszłości, w tym jednej szczególnie nietrafionej. Przytacza on bajania ekonomisty, które oddawały ślepy optymizm tamtej dekady: „W 1902 r. wielki amerykański ekonomista John Bates Clark wyobraził sobie siebie w 2002 r. spoglądającego wstecz na ostatnie sto lat. Uznał się za głęboko usatysfakcjonowanego. (…) Technologia rozkwitła, konflikt między pracą a kapitałem zniknął, a dobrobyt wzrósł, a slumsy zostały >>przekształcone w siedziby szczęścia i zdrowia<<. Tylko handel przekraczał granice, nigdy armie, a w całym długim stuleciu nie było ani jednego wystrzału oddanego w gniewie”.

Jeszcze w 1911 r. brytyjski dziennikarz H.N. Norman pisał: „Jest tak pewne, jak tylko może być cokolwiek w polityce, że granice naszych nowoczesnych państw zostały ostatecznie wytyczone. Wierzę, że nie będzie więcej wojen między sześcioma wielkimi mocarstwami”.

A jednak ten prognozowany wówczas postęp przyćmiły wojny światowe i wielkie totalitaryzmy. Optymistyczne przepowiednie okazały się nietrafione.

Po II wojnie światowej wahadło przepowiedni wychyliło się w przeciwną stronę – powiało pesymizmem. Znany amerykański dyplomata Joseph Grew pisał w 1945 r., że wojna z Rosją Sowiecką jest nieunikniona, a zdanie to podzielał sam Albert Einstein, uważając, że jedyną szansą na zapobieżenie jej jest utworzenie rządu światowego. Na szczęście, obaj się mylili.

Do grona wielkich błędnych prognoz Gardner zalicza także popularne od lat 60. XX w. przepowiednie o nadchodzącym masowym głodzie, formułowane m.in. przez biologa ze Stanforda Paula Ehrlicha. W swojej „Bombie populacyjnej” pisał on, że „bitwa o wyżywienie całej ludzkości dobiegła końca. W latach 70. XX w. setki milionów ludzi umrze z głodu pomimo rozpoczętych obecnie programów antykryzysowych”. Gdy pod koniec lat 70. było już jasne, że proroctwo to się nie ziści, pojawił się nowy typ przerażających prognoz ekologiczno-gospodarczych: „peak oil”. Oto ropa miała osiągnąć wkrótce szczyt wydobycia, jej zasoby miały zacząć się kurczyć i pogrążyć gospodarki świata w depresji, o ile nie przestawią się w międzyczasie na inne paliwa. Tymczasem mamy 2024 r., a poziom rezerw jest… najwyższy w historii i ponaddwukrotnie wyższy niż w latach 70. XX w.

Nie zapominajmy też, że od czasów prezydenta Jimmyego Cartera, zwolennika „peak oil”, do dzisiaj formułowano seryjnie nietrafione prognozy, jeśli chodzi o to, kto stanie się światowym liderem gospodarczym. Według Francuza Jacquesa Attaliego miała to być Japonia, a według niezliczonej rzeszy jego następców Chiny. Historię Japonii już znamy, a przyszłość potęgi Chin stoi dziś pod znakiem zapytania.

Druk jako źródło cierpień

Gdy rozmaici eksperci z powagą wygłaszali swoje prognozy, świat zaskakiwał kolejnymi wydarzeniami. A to upadkiem ZSRR, a to zamachami terrorystycznymi, a to huraganami i tajfunami, a to epidemiami i pandemiami czy w końcu w 2022 r. inwazją Rosji na Ukrainę. Ostatni wiek powinien nauczyć ludzkość, że jedyne, czego można się spodziewać, to niespodziewanego. Ta się jednak tego nie nauczyła i wciąż bawi się w przepowiednie.

Łatwo zatem zrozumieć, dlaczego człowiek w czasach starożytnych uciekał się do nich. Nie miał bowiem żadnej lepszej metody. Podejmując ważne życiowe decyzje, chciał mieć jakąkolwiek namiastkę pewności, że postępuje słusznie. Dlatego najwięksi władcy z Aleksandrem Macedońskim na czele radzili się wyroczni. A słowa wyroczni ze świątyni Amona w Oazie Sywa były dla niego tak ważne, że przebył pustynię libijską, by do niej dotrzeć, co wiązało się z ryzykiem śmierci w wyniku przegrzania organizmu, zbłądzenia bądź napaści.

Dlaczego jednak, im ludzka cywilizacja stawała się bardziej zaawansowana, nauka bardziej rzetelna, a nasza wiedza o naturze i świecie bardziej szczegółowa, nie porzuciliśmy naszej słabości do proroctw? Częściowo zdecydowała o tym biologia. Mowa o setkach tysiącach lat ewolucyjnego warunkowania naszego umysłu. Walka o przetrwanie w nieprzyjaznym środowisku była tym skuteczniejsza, im skuteczniej ograniczaliśmy pola niepewności. Służyły temu narzędzia, technologie i – potem – instytucje. Czyniliśmy sobie ziemię poddaną, ale niepewność nigdy całkowicie nie znikała i stanowiła potężny psychiczny dyskomfort. Zwalczaliśmy go, konstruując historie. Nasze mózgi uzbrojone w aparaturę do wyszukiwania wzorców, wskazywały nam prawidłowości w obszarach wciąż pokrytych mrokiem niewiedzy, do których to wzorców dopisywaliśmy zgrabne i przekonujące narracje. Problem w tym, że wynajdowane przez nasze umysły wzorce bywały często pozorne, dlatego tańczyliśmy wokół ogniska celem przywołania opadów deszczu. Uwarunkowań ewolucyjnych, które wykształcały się przez cały okres rozwoju naszego gatunku nie da się ot tak usunąć.

A potem nowożytność oszukała nasze mózgi. Z upadkiem Konstantynopola (1453 r.) zbiegło się wynalezienie druku przez Gutenberga, co dało początek przyśpieszonemu postępowi. Wcześniej świat właściwie się nie rozwijał, jeśli chodzi o gospodarkę, a tempo rozwoju naukowego było powolne ze względu na powolny przepływ idei. Zanim genialny biolog opublikował swoje dzieło i zanim dotarło ono do innych badaczy, mijały lata. Wynalezienie druku skróciło ten okres do miesięcy. Koszt reprodukcji książki, wcześniej wymagającej udziału skrybów, spadł z ok. 20 tys. dzisiejszych dolarów do ok. 70 dol. Świat stał się tyglem informacji, a zwykli ludzie zaczynali dowiadywać się o istnieniu innych kultur, wiar, zwyczajów. Liczba bodźców i informacji, które docierały do ludzi wzrosła niepomiernie przy tych samych umysłowych zdolnościach przetwarzania. To zamiast stępić naszą skłonność do prorokowania, ją tylko wzmocniło. Amerykański statystyk Nate Silver w książce „The Signal and the Noise. Why So Many Predictions Fail – but Some Don’t” napisał: „Pierwotną rewolucją w technologii informacyjnej nie był mikroprocesor, ale prasa drukarska. Najpierw wyprodukowała ona setki lat świętej wojny. Gdy ludzkość uwierzyła, że może przewidzieć swój los i wybrać swoje przeznaczenie, nastąpiła najkrwawsza epoka w historii ludzkości”. Ludzie nie byli w stanie efektywnie odróżniać coraz głośniejszego szumu (ogółu danych) od słabego sygnału (informacji) i łatwo padali łupem rozmaitych fanatyków i samozwańczych wieszczów. Nie bez powodu najsłynniejszym jasnowidzem do dzisiaj jest Nostradamus (zm. w 1566 r.) i gdyby nie druk, to jego „Przepowiednie”, nigdy nie stałyby się tak popularne.

Ze skłonności do prorokowania nie wyleczyło nas także Oświecenie. Era Rozumu. Przeciwnie. Ono też ją wzmocniło. Szkolnictwo stawało się wówczas coraz powszechniejsze i ludzie przesiąkali ideami ówczesnych intelektualistów i naukowców, głoszącymi, że społeczeństwo to organizm, który można naukowo zbadać i naukowo nim sterować – a więc uczynić całkowicie przewidywalnym. Wyrazicielem tych idei był m.in. August Comte, francuski socjolog żyjący w I poł. XIX w., który twierdził, że ludzkość ewoluuje od pełnego bóstw etapu teologicznego, przez wypełniony abstrakcjami etap metafizyczny po etap poznawczy, czas konkretu i naukowo badanych zasad. Wiara ta wzmacniała się wraz z każdym kolejnym wynalazkiem technologicznym i z każdym dodatkowym punktem PKB, weszliśmy z nią w XX w. i zaowocowała ona tragedią gospodarek centralnie planowanych i totalitaryzmów.

Ale i te klęski nie zabiły w ludziach tej wiary. W latach 70. XX w. epoka informacji weszła w kolejną fazę: fazę cyfryzacji. Może ludzie nie są zdolni przetwarzać już ogromu danych i bodźców, ale nowy wynalazek – komputer – już to potrafi. Komputery miały przewidywać nadchodzące epidemie, katastrofy naturalne czy zmiany społeczne. Wystarczyło nakarmić je danymi. Wiara ta okazała się płonna, ale przygasła tylko na krótko.

Przekleństwo danych

Dzięki szybkiemu rozwojowi komputerów, a w końcu dzięki pojawieniu się internetu i sieci społecznościowych, zostaliśmy zalani danymi w kosmicznej skali. Szacuje się, że ludzki mózg może przechowywać ok. 3 terabajtów informacji. Oczywiście, te szacunki mogą być zaniżone. Przyjmijmy więc, że naukowcy się mylą i mózg przechowuje nawet 30 terabajtów informacji. Dużo? Nie. To co najwyżej ok. jednej stutysięcznej informacji produkowanych każdego dnia w sieci, jeśli przyjąć szacunki firmy IBM, które zostały przedstawiane przez Silvera w książce. Było to jednak 12 lat temu, a ilość generowanych dziennie informacji nieustannie rośnie. Teraz ten ułamek jest jeszcze niższy. Internet jest zaprawdę nie do pojęcia.

Silver tłumaczy to następująco: „Wykładniczy wzrost informacji jest czasami postrzegany jako lekarstwo na wszystko, podobnie jak komputery w latach 70. Chris Anderson, redaktor magazynu >>Wired<< napisał w 2008 r., że sama ilość danych wyeliminuje potrzebę teorii, a nawet metodę naukową” –. A dane, jak wierzono, będą mówić same za siebie.

Carl T. Bergstrom i Jevin D. West przestrzegają jednak: „ostrożnie z tą wiarą w Big Data i SI”. W książce „Calling Bullshit. The Art of Skepticism in a Data-Driven World” przywołują artykuł opublikowany w „Nature” w 2009 r., w którym opisano nowy model przewidywania epidemii grypy na bazie terminów wyszukiwania w „Google” takich, jak „gorączka”, „ból głowy”, „najbliższa apteka”. Zaznaczyli, że „Ewangeliści technologii reklamowali model jako przykład tego, jak duże zbiory danych zmienią świat. (…) W całym tym podekscytowaniu zapomniano, że jeśli coś brzmi zbyt dobrze, aby mogło być prawdziwe, to prawdopodobnie takie jest”. I tak właśnie było. Bergstrom i West napisali też, że „do 2014 r. nagłówki gazet zmieniły się z entuzjastycznych na alarmujące: >>Google i grypa – Jak Big Data pomoże nam popełniać gigantyczne błędy<<, >>Dlaczego Google Flu to porażka<<, >>Czego możemy się nauczyć z epickiej porażki Google Flu Trends<<”. Tłumaczą, że metoda „na Google” działała dość dobrze przez kilka lat, ale z biegiem czasu prognozy… się pogarszały i stały się niewiarygodne do tego stopnia, że Google zamknęło projekt. Był on „metodologicznie” skazany na porażkę, gdyż nie umiał różnicować przypadkowych korelacji. Komputer uznał np., że jednym ze 100 najlepszych predyktorów wybuchu grypy jest hasło „koszykówka w szkole średniej” tylko dlatego, że wyszukiwane hasła „grypa” i „koszykówka w szkole średniej” osiągają wspólnie szczyt zimą. Im dłużej program był karmiony danymi, tym więcej nieistotnych i mylących korelacji wynajdywał. Bez teorii rozróżniania istotnych korelacji narzędzia Big Data zawodzą w odróżnianiu szumu od sygnału. Ale teorie wypracowują omylni ludzie – i to one zawodzą. Zapewne uda nam się zwiększyć dokładność komputerowych prognoz, ale nigdy nie będą one pewne. Chciałoby się powiedzieć, że wiemy już, iż wiara w to, że Big Data pozwoli zapanować ludzkości nad przyszłością jest błędna. Niestety, postęp w dziedzinie sztucznej inteligencji wlał w ludzi kolejną porcję (naiwnego raczej) optymizmu: skoro ludzie nie radzą sobie z właściwym wykorzystaniem komputerów do prognozowania, to może znacznie bardziej wydolna obliczeniowo SI sobie poradzi?

Profesjonalne widzimisię

Słabości naszego umysłu, naturalne potrzeby oraz w jakimś sensie przypadkowy postęp technologiczny, który zalał nas danymi, to tylko część wyjaśnienia popularności prognozowania. I to część moralnie neutralna. Ale istnieje jeszcze mroczniejsza część. Niektórzy na stawianiu wątpliwych prognoz po prostu zarabiają. To osoby o złotych ustach i dużej wiedzy encyklopedycznej, którzy potrafią wiarygodnie przedstawić każdą prognozę.

I którzy seryjnie się mylą, co wykazał amerykański badacz Philip E. Tetlock w książce „Superforecasting: The Art and Science of Prediction”. W połowie lat 80. XX w. udało mu się po żmudnych staraniach przekonać 284 “poważnych ekspertów, których źródłem utrzymania była analiza trendów i wydarzeń politycznych i gospodarczych”, będących też „naukowcami pracującymi na uniwersytetach lub w think tankach, oddziałów rządu USA, organizacji międzynarodowych, lub dla mediów”, do wzięcia udziału w badaniu trafności prognoz. Zadał im rozmaite pytania z horyzontem prognostycznym 5–10 lat – i czekał.

Tetlock napisał: „W wynikach ukazały się dwie statystycznie rozróżnialne grupy ekspertów. Pierwsza z nich nie poradziła sobie lepiej niż losowe zgadywanie, a w swoich prognozach długoterminowych zdołała nawet przegrać z szympansem. Druga grupa choć pokonała szympansa, jedynie odrobinę, to nadal miała wiele powodów do pokory”.

Naukowiec zauważył też, że grupa, która wypadła gorzej, charakteryzowała się skrajnym zideologizowaniem myślenia. Tetlock podkreślił, że „starali się wcisnąć złożone problemy w preferowane szablony przyczynowo-skutkowe, a to, co do nich nie pasowało, traktowali jako nieistotne czynniki rozpraszające uwagę”. Ta grupa zaś, która poradziła sobie lepiej była mniej skłonna do stawiania jednoznacznych prognoz, niuansowała, zastrzegała i starała się szacować prawdopodobieństwo, nawet jeśli wyznawała jakąś ideologię, to umiała od tego abstrahować. Jej analiza była trafniejsza, bo chłodna, ale też po prostu nudna.

Ale czy media i politycy potrzebują nudnych ekspertów? Powinni, ale wybierają tych, którzy zagwarantują im oglądalność i głosy, przedstawiając odpowiednio ostre oraz emocjonalne wizje.

To, czy tacy popularni eksperci robią to świadomie, czy nie, albo czy są cynikami, albo narcyzami, to już kwestia indywidualnych i ocen, i intencji.

Harry G. Frankfurt, filozof z Princeton, nie owija w bawełnę, że żyjemy w zalewie bzdur. Klasyczny już esej „O bzdurze” rozpoczyna następująco: „Jedną z najważniejszych cech naszej kultury jest to, że jest w niej tyle bzdur. Każdy o tym wie. Każdy z nas ma w tym swój udział. Ale mamy tendencję do przyjmowania tej sytuacji za pewnik, a nie mamy jasnego zrozumienia, czym jest bzdura, dlaczego jest jej tak dużo i jakie funkcje pełni. Brakuje nam sumiennie rozwiniętej oceny tego, co to dla nas oznacza”. Twierdzi też, że istotą bzdury nie jest to, że jest kłamstwem. Przeciwnie, przypadkiem może okazać się prawdą. Podkreśla też, że chodzi o to, jak się ją produkuje: a robi się to bez troski o prawdę. Frankfurt zaznaczał, że „kłamca chce prawdę ukryć, ale ją zna (albo uważa, że ją zna). Ktoś, kto produkuje bzdury ma cele zewnętrzne wobec ich treści. Twórca bzdury nie musi nas oszukiwać, co do faktów ani co do tego, co uważa za fakty. Próbuje nas oszukać, co do natury swoich działań. Jego jedyną nieodzownie wyróżniającą cechą jest to, że w pewien sposób fałszywie przedstawia to, co właściwie robi”.

Najwyższy rachunek

Czy to wszystko oznacza, że próby przewidywania należy całkowicie odrzucić?

Nie. Ale powinniśmy być skromniejsi w naszych oczekiwaniach. Zawierzając bowiem swoje życie jednej błędnej prognozie, na jej bazie podejmując ważne decyzje, możemy zapłacić najwyższy rachunek – po prostu stracić wszystko. Wymagając zaś nieomylnych prognoz od innych, będziemy zdani na pasmo nieustannych rozczarowań, rosnące zgorzknienie i satysfakcję tych, którym uda się wcisnąć nam kit. Jak zauważa też w swojej książce Nate Silver „jeśli przewidywanie jest głównym problemem tej książki, to jest ono również jej rozwiązaniem”. Jest ono w naszym życiu niezbędne i jest podstawą wszystkich naszych decyzji. Napisał również, że „za każdym razem, gdy wybieramy trasę do pracy, decydujemy, czy pójść na drugą randkę, dokonujemy prognozy dotyczącej tego, jak potoczy się przyszłość”. Używa on jednak pojęcia „przewidywania”, ale nie w sensie prognozy niemal pewnej, ale w sensie warunkowego spodziewanego prawdopodobieństwa zdarzenia. Tłumaczy to następująco: „Nasze mózgi przetwarzają informacje za pomocą aproksymacji. Jest to biologiczną koniecznością”.

Mówiąc krótko, przechodząc przez jezdnię na zielonym, przyjmujemy, że nie wjedzie w nas rozpędzony samochód, choć dobrze wiemy, że to się zdarza. Zdarza się jednak tak rzadko, że jesteśmy w stanie zaakceptować ryzyko. Każdy z nas musi prognozować, żeby żyć.

Do praktycznego klasyfikowania zagrożeń pod względem ich skali i prawdopodobieństwa danej prognozy sprowadzają wszyscy piszący na ten temat autorzy, choćby nie zgadzali się z tym w szczegółach. Philip Tetlock wierzy w postęp naukowy: dzięki nieustannym i poddanym rygorowi badawczemu próbom prognozowania zdarzeń, prognozy mogą stać się bardziej wiarygodne. Założył w tym celu Good Judgment Project, organizację wykorzystującą „mądrości tłumu do prognozowania wydarzeń na świecie”. Najlepsi członkowie projektu osiągają skuteczność prognozowania o 30 proc. wyższą niż „oficerowie wywiadu z dostępem do rzeczywistych informacji niejawnych”.

Nate Silver uważa natomiast, że właściwym podejściem do przewidywania zdarzeń jest świadoma probabilistyka. Pracuj nad zredukowaniem przesądów, które wyznajesz. Na pewno jakieś masz. Prognozuj często i jeszcze częściej aktualizuj swoje oceny. Nie wierz nikomu, kto wydaje się pewny tego, co mówi o przyszłości. Może dzięki temu nie padniesz ofiarą „świetnych inwestycji” – takich, jak kiedyś Amber Gold („gwarantowany zysk 12 proc.!”). A Nicholas Nassim Taleb dodałby jeszcze: „I nie będzie tym indykiem, który na bazie przeszłych obserwacji wnioskuje, że jest karmiony dla swojego dobra, a nie celem bycia niedzielnym obiadem. Bądź gotowy na naprawdę zaskakujące zdarzenia – >>Czarne Łabędzie<<, bo to one zmieniają w naszym życiu najwięcej. Dla przykładu, zastanów się, czy ewentualny krach giełdowy wywróci Twoje finanse, czy może zyskasz dzięki niemu”. Taleb zaznacza też, że to możliwe, gdyż „potrzeba tylko odpowiedniej strategii. Przyszłość składa się z wielu możliwych zdarzeń naraz i tylko ci, którzy tę wielość zrozumieją, będą na jej nadejście naprawdę przygotowani”.

Sebastian Stodolak, dziennikarz, filozof, muzyk, pracuje w Dzienniku Gazecie Prawnej.
ikona lupy />
Obserwator Finansowy - otwarta licencja / obserwatorfinansowy.pl