Pojecha� z tat� na wycieczk� z okazji Dnia Ojca. Zagin�� podczas zabawy w chowanego

By� gor�cy czerwiec 1969 roku, gdy sze�cioletni Dennis wybra� si� z krewnymi na wycieczk� do Parku Narodowego Great Smoky Mountains. Wyprawa ta by�a coroczn� tradycj� rodziny Martin�w, kt�r� piel�gnowali od blisko 50 lat. To mia�a by� pierwsza podr� ch�opca w te rejony. Niestety, okaza�a si� r�wnie� ostatni�. Cho� od tamtego s�onecznego dnia min�o ju� ponad 50 lat, jedno pytanie pozostaje bez odpowiedzi: gdzie jest Dennis?

Dennis Lloyd Martin był małym i energicznym chłopcem. Miał ciemnobrązowe oczy, falowane brązowe włosy, około 1,20 metra wzrostu i 25 kilogramów wagi. Pod względem budowy ciała nie wyróżniał się na tle innych dzieci. Wyróżniała go natomiast kolorowa garderoba. Denny - jak pieszczotliwie nazywali go rodzice - uwielbiał krzykliwe barwy, w szczególności czerwień. Ten entuzjazm podzielał jego dziewięcioletni brat, Doug, bo dzięki temu znalezienie go podczas zabawy w chowanego było banalnie proste. Nikt nie mógł przewidzieć, że tym razem hałaśliwy chłopczyk w czerwonej koszulce przepadnie jak kamień w wodę.

Zobacz wideo Poszukiwania 3,5-letniego Kacperka. Policja przeszukała już 500 ha terenu

13 czerwca 1969 roku Dennis przyjechał do Cades Cove w Parku Narodowym Great Smoky Mountains w towarzystwie starszego brata, ojca i dziadka. Martinowie co roku wybierali się w tamte rejony - to był jednak pierwszy raz, gdy towarzyszył im Denny. Chłopiec był przyzwyczajony do takich krajobrazów. Jeszcze zanim nauczył się chodzić, rodzice nosili go na rękach, spacerując po turystycznych szlakach. Gdy nieco podrósł, zaczął narzucać energiczne tempo marszu w towarzystwie swojego ukochanego pieska, suczki o imieniu Lady. Kroczył dumnie z przodu, a leśne gałązki traktował jak kije trekkingowe. Nigdy wcześniej nie zdarzyło się, by Dennis zgubił się gdzieś w gąszczu.

Pierwszą noc w Great Smoky Mountains Martinowie spędzili w pobliżu Russell Field. Następnego ranka po przebudzeniu zjedli śniadanie, spakowali się i ruszyli do Spence Field, gdzie czekali już na nich inni krewni, którzy przyjechali z Alabamy. Pogoda zdecydowanie im dopisała. Na niebie nie było widać żadnej chmurki, a górskie powietrze wręcz pachniało świeżością. Trudno o lepsze warunki do świętowania Dnia Ojca - to właśnie z z tej okazji Martinowie wybrali na wyjazd akurat ten weekend.

William "Bill" Martin - ojciec Dennisa - w 1969 roku miał 32 lata. Mieszkał wraz z rodziną w Knoxville, pracował tam jako architekt. Miasto było oddalone od Great Smoky Mountains o jakieś 80 kilometrów. Bill znał wszystkie tamtejsze szlaki jak własną kieszeń. Sam jeździł tam w młodości ze swoim ojcem. Rodzina była dla niego bardzo ważna - dbał o dobry kontakt z dzie�mi i zależało mu na podtrzymywaniu wieloletnich tradycji. W Dzień Ojca chciał zarówno przywołać stare wspomnienia ze swoim tatą, jak i tworzyć nowe z własnym potomstwem - to miał być "męski" wypad. Los spełnił jego życzenie, lecz w okrutny sposób. William Martin na zawsze zapamiętał tamtą sobotę.

Zaginięcie Dennisa Martina. Krewni spuścili go z oczu na pięć minut

Po południu Martinowie dotarli do Spence Field i dołączyli do pozostałej części rodziny. Lunch zjedli już w większym gronie, a po posiłku nadszedł czas na relaks. Dorośli wyciągnęli się wygodnie na polanie, z której roztaczał się oszałamiający widok na całą dolinę, i skupili się na nadrabianiu zaległości w rozmowach. Dzieci - jak to dzieci - zachwyciły się bezkresną łąką, po której biegały jak oszalałe. Wśród maluchów bez trudu można było dostrzec Dennisa. Sześciolatek miał na sobie czerwoną koszulkę, zielone szorty i buty oxfordy.

Choć krajobraz przypominał idyllę, w rzeczywistości w Parku Narodowym Great Smoky Mountains czaiło się wiele niebezpieczeństw. Jadowite węże - głównie mokasyny miedziogłowce i grzechotniki - czyhały w zaroślach na nieuważnych turystów. Drzewa na szlakach znaczyły ślady pazurów, którymi rysie znaczyły granice swojego terytorium. Parkowi strażnicy mieli też tej wiosny sporo zgłoszeń na temat wyjątkowo groźnych niedźwiedzi. Długi okres suszy sprawił, że dieta tych zwierząt stała się uboższa. Sfrustrowane drapieżniki zachowywały się bardziej nieprzewidywalnie niż zazwyczaj i od czasu do czasu ścigały nieostrożnych turystów.

Martinowie doskonale zdawali sobie sprawę z sytuacji, jednak nie obawiali się o bezpieczeństwo dzieci. Z miejsca, w którym odpoczywali, doskonale widzieli całą polanę i skraj okalającego ją lasu. Dlatego też bez problemu zauważyli, że około 16:30 młodzież zebrała się w jednym miejscu i odbyła tajną naradę. Po chwili urwisy rozbiegły się w kilku różnych kierunkach - Doug i dzieciaki z Alabamy na południe, Dennis w pojedynkę na północ. Rodzice zachichotali. Nie chcieli psuć małolatom zabawy, więc gdy te wyskoczyły znienacka z krzykiem spomiędzy drzew, chcąc ich wystraszyć, udawali przerażonych. Grupa wybuchła śmiechem, ale po chwili Bill Martin zdał sobie sprawę, że coś jest nie tak. Rozejrzał się po zgromadzonych i zauważył, że jego najmłodszy synek gdzieś zniknął. Wtedy po raz pierwszy zadał pytanie, które zawisło nad nim jak gilotyna - aż do momentu, gdy zmarł w 2014 roku z powodu podeszłego wieku. To pytanie brzmiało: "Gdzie jest Dennis?".

Dennis Martin zniknął bez śladu. Nadzieję na odnalezienie chłopca odebrała im pogoda

Od momentu, gdy Bill Martin widział Dennisa znikającego pomiędzy drzewami, minęły może trzy minuty. Mężczyzna zapytał pozostałe dzieciaki, dlaczego puściły go samego. - Miał na sobie czerwoną koszulkę. Nie chcieliśmy, żeby nas wydał - wytłumaczył Doug. Dorośli zaczęli wołać sześciolatka, ale odpowiadało im tylko echo. Postanowili nie tracić czasu i podzielili się na kilka mniejszych grup. Każda z nich zbadała pobliskie szlaki, lecz wszystko wskazywało na to, że Denny rozpłynął się w powietrzu. Dziadek malucha wyruszył aż do posterunku leśniczego w Cades Cove, by zgłosić jego zaginięcie. Ojciec Dennisa spotkał na szlaku przyrodnika i łudził się, że ktoś o takiej wiedzy na pewno zauważył jakieś ślady. Niestety się mylił.

Mijały godziny od niewinnej zabawy, a zarówno po Dennisie, jak i beztroskim wypoczynku słuch zaginął. Ponurą atmosferę postanowiła też odzwierciedlić pogoda. Jeszcze kilka godzin wcześniej można było opalać się pod błękitnym niebem, lecz teraz nad Appalachami zebrały się czarne chmury. Zrozpaczonych krewnych, wykrzykujących z całych sił imię Dennisa, zagłuszały coraz głośniejsze grzmoty. Wyścig z czasem stał się jeszcze bardziej bezlitosny - krewni chłopca rozumieli, że gdy spadnie deszcz, wszelkie ślady po sześciolatku przepadną pod warstwą błota.

Ulewa zerwała się gwałtownie, niedługo później zapadł zmrok, a temperatura spadła do 10 stopni Celsjusza. O jakichkolwiek poszukiwaniach nie było już więc mowy. Tej nocy żaden z Martinów nie zmrużył oka. Mimo niesprzyjających warunków Bill wciąż wykrzykiwał imię Dennisa, łudząc się, że może jest gdzieś w pobliżu. Na samą myśl o tym, że Denny jest w puszczy sam, marznie i nie ma ze sobą żadnego jedzenia, wnętrzności ojca skręcały się z nerwów.

Wątpię, że [Dennis – przyp. red.] ich słyszał. Nie sądzę, żeby oni mogli usłyszeć jego. Być dzieckiem w sercu takiej burzy, przy takiej temperaturze, bez żadnego schronienia... to nic dobrego. Organizm dziecka nie radzi sobie w takich warunkach. Jest bardziej narażony na hipotermię niż ciało osoby dorosłej

- ocenił później Dwight McCarter, strażnik Parku Narodowego Great Smoky Mountains, który uczestniczył w poszukiwaniach Dennisa.

Zaginięcie Dennisa Martina. Matka chłopca: "Być może to Bóg zesłał na nas tę trudną próbę"

Gdy tylko nastał brzask, pracownicy parku zorganizowali pierwszą grupę poszukiwawczą, która ruszyła w teren o 5 rano. Bardzo dużo czasu zajęło im przedarcie się na Spence Field, gdzie ostatnio widziano Dennisa. W wyniku ulewy wszystkie szlaki przeistoczyły się w głębokie błoto, strumienie wylały z koryt, wszędzie unosiła się gęsta mgła. To znacząco utrudniało znalezienie jakichkolwiek śladów chłopca. Zapachy zdążyły zniknąć, podobnie jak odciski butów.

Niesprzyjające warunki nie zniechęcały jednak wolontariuszy. Do południa na miejscu zebrało się już 240 osób oferujących swą pomoc w poszukiwaniu Dennisa. Do grupy dołączyli zarówno leśniczy z parku Great Smoky Mountains, jak i oddziały skautów oraz mieszkańców okolicznych miasteczek. W pobliżu przebywało 51 studentów z Florydy. Gdy tylko usłyszeli o sprawie, natychmiast włączyli się do poszukiwań. Na miejsce dotarła także matka zaginionego chłopca, Violet. O zdarzeniu dowiedziała się dopiero podczas porannej mszy.

Mam przeczucie, że go znajdziemy. Być może to Bóg zesłał na nas tę trudną próbę, byśmy stali się bardziej wdzięczni za to, co mamy

- stwierdziła w rozmowie z dziennikarzami.

Wieści o zaginięciu sześciolatka bardzo szybko obiegły miejscowości położone blisko Great Smoky Mountains. Historia poruszyła wiele osób, które oferowały pomoc w rozmaitej postaci. Lokalni lekarze udali się na miejsce zdarzenia, by zapewnić ekipom poszukiwawczym wsparcie medyczne. Racje żywnościowe dostarczały zarówno organizacje pokroju Czerwonego Krzyża, jak i miejscowe restauracje. Sieć fastfoodów Minnie Pearl's Chicken (współcześnie już nieistniejąca) organizowała regularne dostawy jedzenia. Liczba osób aktywnie pracujących na leśnych szlakach wzrastała w zawrotnym tempie. Można by to uznać za ujmujące świadectwo ludzkiej wrażliwości, lecz w bardziej praktycznym świetle generowało to tylko niepotrzebne kłopoty i - paradoksalnie - utrudniało odnalezienie Dennisa.

Wszyscy ci ludzie... Zostawili mnóstwo śladów. Wszystkie te auta, ciężarówki... Szukaliśmy i szukaliśmy. Powinniśmy coś przecież znaleźć. Ale trzeba też wiedzieć, czego szukać. Dać szansę doświadczonym tropicielom

- krytykował leśniczy Dwight McCarter.

W pobliżu miejsca zdarzenia znaleziono ślady stóp. W sprawę zaangażował się nawet prezydent

Pierwszy dzień poszukiwań Dennisa nie przyniósł żadnych rezultatów. Teren przeczesywano jedynie na poziomie lądu, a zadania nie ułatwiały warunki atmosferyczne. Historia chłopca trafiła na pierwsze strony gazet - nie tylko w Tennessee, ale i w całym kraju. Ówczesny prezydent USA, Richard Nixon, skontaktował się z władzami parku z prośbą o codzienne raportowanie sytuacji. Poinformował również, że będzie na bieżąco monitorował postępy i oferuje rządową pomoc w odnalezieniu sześciolatka.

Już w poniedziałek, 16 czerwca 1969 roku, do poszukiwań włączyło się FBI. Na miejsce wysłano też oddziały tzw. Zielonych Beretów, wyspecjalizowanych jednostek wojsk lądowych USA. Do pracy zaangażowano również formacje lotnicze - nad Great Smoky Mountains zaczęły krążyć helikoptery. Na pokładzie jednego z nich znajdował się Bill Martin, ojciec Dennisa. Z całych sił wykrzykiwał przez megafon imię syna, jednak był to bardziej akt rozpaczy niż faktyczna pomoc w poszukiwaniach. Odległość od ziemi, łopot śmigieł i hałas deszczu, który nieubłaganie padał od kilku dni, skutecznie tłumiły głos zmartwionego rodzica.

Pierwsza obiecująca poszlaka pojawiła się dopiero we wtorek, trzeciego dnia poszukiwań. Para turystów natknęła się na ledwie widoczne ślady stóp w pobliżu Eagle Creek - około półtora kilometra od Spence Field, gdzie ostatnio widziano Dennisa. Trop ciągnął się przez jakieś 270 metrów, po czym urywał przy brzegu strumienia. O znalezisku poinformowano pracowników parku, którzy wykonali odlew odcisków.

Wyglądało na to, że jedna stopa była bosa. Drugi ślad przypominał natomiast podeszwę buta typu oxford (takie samo obuwie nosił Dennis) albo tenisówki. Uwagę zwracał ich mały rozmiar - uznano, że mogło je zostawić dziecko. Odlew śladów pokazano krewnym Dennisa, którzy stwierdzili, że wydają się one za duże. Władze parku niemal całkowicie zignorowały ten trop, sądząc, że ten rejon został już zbadany i ślady zostawił najprawdopodobniej oddział skautów.

Skoro przeczesaliśmy teren i uznaliśmy, że go tam nie ma, to znaczy, że go tam nie ma

- stwierdził zarządzający ekipą poszukiwawczą podpułkownik Howard Kinney.

Z tą tezą od samego początku nie zgadzał się Dwight McCarter. Znalezisko skomentował tak:

To nie były ślady grupy dzieciaków. To były ślady jednego dzieciaka. Poruszał się w pojedynkę, a w dodatku żaden skaut nie chodził boso. Byłoby całkiem rozsądne, gdyby [Dennis – przyp. red.] się tu znalazł, w ciemnościach mogło to przypominać szlak. Jeżeli nie masz ze sobą latarki, nie znasz okolicy i masz sześć lat... Cóż, wtedy jesteś stanowczo za młody, by podejmować świadome decyzje.

W poszukiwania Dennisa zaangażowały się tłumy. "Znalezienie go graniczy z cudem"

Dni mijały, a ślady stóp, które władze parku uznały za nieistotne, okazały się być jedyną poszlaką w sprawie. Tydzień po zaginięciu Dennisa aż 1400 osób usiłowało go znaleźć - najwięcej w historii Great Smoky Mountains. Organizatorzy poszukiwań nie potrafili zapanować nad tak ogromną liczbą osób. Nowi wolontariusze włączali się do pracy na własną rękę, często nikogo o tym nie informując. Prowadziło to do wielu problemów, które jedynie utrudniały namierzenie chłopca.

Jeden z wolontariuszy przypadkiem postrzelił się w nogę. Jeszcze inny złamał rękę po upadku z mostu. Oddział Zielonych Beretów zapuścił się w las na tyle gęsty, że członkowie jednostki sami się zgubili. Spędzili w dziczy kilka dni, a gdy skończyło im się pożywienie, upolowali grzechotnika, którego następnie upiekli nad ogniskiem i zjedli.

Grupa poszukiwaczy nie posiadała się z radości, gdy pomiędzy drzewami natknęła się na małego chłopca w czerwonej koszulce. Uznali ponad wszelką wątpliwość, że odnaleźli Dennisa, całkowicie ignorując fakt, że maluch miał na oko trzy lata. Okazało się, że kilkadziesiąt metrów dalej szukali go zmartwieni rodzice. Dziecko oddaliło się od nich, gdy próbowali wyłowić z wody waleczną rybę. Pracownicy parku z anielską cierpliwością poinformowali turystów o zaginięciu sześciolatka i poprosili, by przebrali swojego synka w koszulkę innego koloru.

Współcześnie za solidną grupę poszukiwawczą uznaje się 100 osób. Potrafimy zarządzić tyloma ludźmi. Ale w tamtym okresie nie mieliśmy pojęcia, jak zabrać się za odnalezienie kogoś, kto zaginął. To jak szukanie igły w stogu siana, który jest w dziczy

- skomentował Clay Jordan, zastępca dyrektora parku.

Upływ czasu bynajmniej nie sprawił, że temat ucichł. Z prasą kontaktowało się wiele osób przekonanych o posiadaniu zdolności telepatycznych i snuło rozmaite wizje na temat tego, gdzie znajduje się Dennis Martin. Jeane Dixon, która rzekomo przewidziała zamach na Johna F. Kennedy'ego, poinformowała dziennikarzy, że podczas transu usłyszała oddech chłopca. Zawyrokowała, że sześciolatek czeka za wodospadem na wschodnim krańcu Spence Field. Myliła się.

Czytelnicy mieli wiele pomysłów na poprawę metod poszukiwania Dennisa, którymi chętnie dzielili się z reporterami. Radzili m.in., by skupić się na przeczesywaniu drzew, bo przerażony chłopiec mógł się na któreś wspiąć. Redakcja jednej ze stanowych gazet otrzymała też telegram o następującej treści:

Zbierzcie kilka przyjaznych psów - łącznie z psem zaginionego chłopca. Zawiążcie im na szyjach paczki z żywnością i płaszczami przeciwdeszczowymi. Wypuśćcie zwierzęta w las z pomocą helikopterów, zachowując odstępy dwóch-trzech kilometrów. Upewnijcie się, że psy zgubią się tak samo jak Dennis. Któryś z nich może natknie się na ślad dziecka i podąży za jego zapachem.

Władze parku, rozdrażnione nieustającym napływem bezsensownych sugestii, przekazały mediom informacje, że niepotrzebna jest im dalsza pomoc w poszukiwaniach. Pilot helikoptera uznał, że znalezienie Dennisa na tym etapie "graniczy z cudem". Dyrektor parku, Lee Sneddon, poinstruował ekipy poszukiwawcze o użyciu specjalnego kodu radiowego: 10-100-A, jeżeli uda się odnaleźć chłopca żywego i 10-200, jeżeli natkną się na jego ciało. Obserwowano zachowanie zwierząt, w szczególności myszołowów, w nadziei, że naturalne wskazówki pomogą zlokalizować zaginionego.

Jeżeli Dennis wciąż żył, 20 czerwca skończył siedem lat. Zdruzgotana brakiem dobrych wieści rodzina opuściła Great Smoky Mountains 25 czerwca i całkowicie zrezygnowała z komentowania sprawy w mediach. Cztery dni później władze parku oficjalnie zawiesiły poszukiwania Dennisa. Do 11 września 1969 roku pracę kontynuowała wyłącznie garstka leśniczych działających na własną rękę. Po tym dniu sprawę uznano za zamkniętą. Operacja pochłonęła 13420 roboczogodzin i 70 tys. dolarów (współcześnie około 2 mln złotych). - Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy - ocenił Lee Sneddon, dyrektor parku.

W pobliżu miejsca zaginięcia Dennisa usłyszał "rozdzierający krzyk". Czy ma to związek ze sprawą?

Choć rodzina Dennisa odmawiała udzielania komentarzy, oferowała nagrodę 5 tys. dolarów (współcześnie około 50 tys. złotych) za pomoc w odnalezieniu chłopca. Bill Martin od samego początku utrzymywał, że jego syn został porwany.

Nie mam żadnej podstawy, by tak sądzić, żadnych dowodów. Ale to jedyna możliwość, która zakłada, że chłopiec wciąż żyje

- wyznał reporterom jeszcze w trakcie poszukiwań.

Zeznania, które mogłyby potwierdzić jego śmiałą teorię, wyszły na jaw ponad miesiąc po zaginięciu Dennisa. Do władz parku w Great Smoky Mountains zgłosił się 45-letni Harold Key, inżynier drogowy ze środkowego Tennessee. Mężczyzna zeznał, że w dniu zniknięcia chłopca był w Cades Cove wraz z rodziną. Przebywali nad potokiem Rowans Creek, około pięciu kilometrów od miejsca, gdzie biwakowali Martinowie. Między godziną 16 a 17 Key i jego krewni byli świadkami niepokojącego zdarzenia.

Usłyszeliśmy krzyk. Krzyk oznaczający kłopoty. Rozdzierający, przeraźliwy krzyk. Nie byliśmy w stanie stwierdzić, skąd dochodził, ale dla mnie brzmiało to tak, jakby dobiegał z wyższych partii gór

- relacjonował Harold Key w rozmowie z reporterem "Knoxville News Sentinel", Carsonem Brewerem.

Gdy krzyk ucichł, Key dostrzegł po drugiej stronie potoku jakiś ruch. Pomiędzy drzewami miał przedzierać się "dziko wyglądający" mężczyzna.

Spojrzałem na drugi brzeg strumienia i zauważyłem jakiegoś mężczyznę w krzakach. Nie byłem w stanie dokładnie mu się przyjrzeć, szedł wzdłuż potoku w stronę parkingu. Zdecydowanie zależało mu na tym, by nikt go nie zauważył. Uznałem go za bimbrownika

- wspominał Key.

Świadek przeszedł na drugą stronę potoku i rzekomo znalazł skrawek papieru w okolicy, w którym widział tajemniczego mężczyznę. Narysowano na nim prymitywną mapę. Gdy Key wrócił do rodziny, zauważył, że biały chevrolet starszej daty - jedyny znajdujący się tam samochód poza autem turystów - zniknął z parkingu. O zaginięciu Dennisa dowiedział się dopiero po powrocie do domu. Na początku nie podzielił się z nikim relacją ze zdarzenia. - Zacząłem myśleć, że może ten krzyk miał coś wspólnego z zaginięciem chłopca - tłumaczył później reporterowi. W końcu powiadomił o zajściu władze parku.

Na podstawie opisu okolicy leśniczy uznali, że Key musiał znajdować się przy strumieniu Sea Branch, na zachód od potoku Rowans Creek. Wobec tego od miejsca pobytu Martinów dzieliło go około 14 kilometrów. Zdaniem pracowników parku to na tyle długi odcinek, że nawet olimpijscy sportowcy mieliby problem z pokonaniem go w ciągu dwóch godzin. Teorię o tym, że dokonał tego sześciolatek lub "dziko wyglądający" mężczyzna, uznali za niedorzeczną. FBI również nie znalazło wystarczających dowodów na znalezienie związku pomiędzy zeznaniami świadka a zniknięciem Dennisa.

Co się stało z Dennisem? Leśniczy biorą pod uwagę tylko dwie możliwości

Pracownicy parku w Great Smoky Mountains byli zdania, że szanse na to, iż Dennis przeżył sam w górach, były bliskie zera. Już w pierwszych dniach poszukiwań skoncentrowali się na poszlakach, które pomogłyby im zlokalizować ciało chłopca. Jeśli faktycznie doszło do śmierci sześciolatka, pozostaje pytanie: w jaki sposób?

Dyrektor parku uznał, że chłopiec mógł nie przetrwać nawet pierwszej nocy po zaginięciu. Zwracał uwagę na trudne warunki atmosferyczne, w których nawet dorosły człowiek miałby niewielkie szanse na przeżycie, a co dopiero małe dziecko. Gwałtowna ulewa, niska temperatura, brak pożywienia w lesie z powodu długotrwałej wiosennej suszy - lista czynników była długa. Dennis mógł ukryć się w jakiejś jaskini i umrzeć z wyziębienia, wpaść do jednego z licznych potoków i utonąć albo spaść z wysokości i doznać poważnych obrażeń ciała.

Naprawdę trudno jest zrozumieć, że tyle osób bez przerwy szuka w lesie i nie jest w stanie nikogo znaleźć. Dlatego próbujesz znaleźć jakieś inne wytłumaczenie. Ja nie muszę tego robić, bo wiem, że wypadki zdarzają się błyskawicznie. Myślę, że [Dennis – przyp. red.] poszedł w złym kierunku, zabłądził na jakimś szlaku i po prostu nie przestawał iść

- ocenił Clay Jordan, zastępca dyrektora parku.

3 lipca 1969 roku pracownicy parku kontynuowali poszukiwania Dennisa na własną rękę. Poruszali się szlakiem West Prong tuż pod Spence Field, gdy nagle poczuli osobliwy zapach. Prawdopodobnie dobiegał on z okolicy miejsca, w którym turyści znaleźli ślady bosej stopy. Poinformowali o tym władze parku, które uznały, że to na pewno martwy kruk. Nakazali też grupie zmienić obszar poszukiwań, jako że ten rejon został już przeczesany.

Myślę, że ten zapach nie przypominał zwierzęcia. Znam odór martwych dzików, jeleni i kruków, to było coś innego. Nie wiem, co to było, ale powinniśmy byli to sprawdzić. To mógł być obiecujący trop

- relacjonował z żalem Dwight McCarter, który tamtego dnia brał udział w poszukiwaniach.

W lipcu 1985 roku z McCarterem skontaktował się pewien mężczyzna. Zeznał, że kilka lat wcześniej w okolicy Tremont - północno-zachodniej części parku - natknął się na niewielki ludzki szkielet. Miał on być częściowo pogrzebany, ale wystawał spod korzeni osuniętego drzewa. Zgłosił znalezisko dopiero po takim czasie, bo nielegalnie zbierał tam żeń-szeń i obawiał się kary. McCarter przeszukał wskazany przez mężczyznę teren z grupą 30 poszukiwaczy, jednak niczego nie znaleziono.

Istnieje pewne prawdopodobieństwo, że szczątki Dennisa zostały naruszone przez żyjące w parku zwierzęta, co uniemożliwiło ich zlokalizowanie. Wielu leśniczych uważało zresztą, że chłopiec padł ofiarą ataku niedźwiedzia, dzika, rysia lub jadowitego węża.

W 1990 roku pewien mężczyzna skontaktował się z władzami parku w Great Smoky Mountains, prosząc o szczegóły dotyczące zaginięcia Dennisa. Podejrzewał bowiem, że to on mógł być chłopcem, który przed laty zagubił się w lesie. Nie znał tożsamości swoich biologicznych rodziców. Ta teoria została jednak szybko obalona - mężczyzna ten nie był w jakikolwiek sposób spokrewniony z Martinami.

Bez względu na to, czy Dennis Martin został porwany, napadnięty przez dzikie zwierzę lub zmarł, błądząc samotnie po lesie, jedna kwestia nie daje nikomu spokoju. Jak mogło się to stać tak szybko? Bill widział, jak jego syn znika w krzakach, a po zaledwie kilku minutach nie pozostał po nim absolutnie żaden ślad. Jak to możliwe? 55 lat później przychodzi czas na pogodzenie się z myślą, że odpowiedź na to pytanie na zawsze pogrzebał Park Narodowy Great Smoky Mountains.

Dziedzictwo Dennisa Martina. "Teraz wszyscy znają jego nazwisko"

Historia Dennisa Martina i chaosu, który towarzyszył jego poszukiwaniom, nie ma szczęśliwego zakończenia. Była jednak katalizatorem zmian, które nadeszły w latach po jego zniknięciu. W Parku Narodowym Great Smoky Mountains dokonano gruntowanej zmiany procedur poszukiwawczo-ratowniczych. Według szacunków Claya Jordana pomogło to uniknąć podobnych wypadków w ciągu ostatnich 50 lat. - Teraz nawet ratownicy w australijskim Outbacku znają nazwisko Dennisa Martina - mówił zastępca parku.

Dziś sytuacja, w której 1400 osób błądzi w poszukiwaniu sześcioletniego chłopca, nie mogłaby mieć miejsca. Dziedzictwem Dennisa Martina jest więc to, że choć jego samego nie udało się ocalić, jego historia być może już się nie powtórzy. Historia, którą do dziś wspominają ówcześni pracownicy parku.

W 1998 roku Dwight McCarter, jeden z leśniczych, który brał czynny udział w poszukiwaniach Dennisa Martina, wydał książkę na temat jego zaginięcia. W pamiętniku zatytułowanym "Lost! A Ranger's Journal of Search and Rescue" przyznaje otwarcie, że nawet wiele lat po zdarzeniu szukał w parku śladów po sześciolatku. - Wciąż wierzę, że kiedyś poznamy prawdę - wyznał.

Myślę, że to praktycznie niemożliwe, że kiedykolwiek dowiemy się, co spotkało Dennisa Martina. Ludzka natura jest, jaka jest, chcemy znać odpowiedź na takie pytania, mieć jakieś wyjaśnienie. Ale to już zostanie jedną z wiecznych tajemnic gór Smokies

- ocenił Clay Jordan.

Wi�cej o: