Policjant us�ysza� huk. Szybko zrozumia�, �e w radiowozie nie ma ju� ani pod�ogi, ani jego kolegi

Marek Kliszewski by� komendantem policji w Janowicach Wielkich. Pewnej nocy pojecha� na patrol, podczas kt�rego towarzyszy� mu inny funkcjonariusz. W czasie rutynowej objazd�wki po okolicy w samochodzie wybuch�a bomba. Kto sta� za morderstwem komendanta?

Komendant Marek Kliszewski miał nieco ponad trzydzieści lat, żonę oraz dwójkę dzieci. Był bardzo aktywny i sumienny w wykonywaniu swoich obowiązków. Koledzy z pracy uważali go za człowieka apodyktycznego, który nie przyjmował sprzeciwu. Miał swoje zasady, których się trzymał. Jedną z nich była kwestia prowadzenia radiowozu. Komendant zawsze siadał za kierownicą, również tego feralnego dnia, kiedy zginął.

Usłyszał huk. Chwilę później zdał sobie sprawę, że w samochodzie nie ma komendanta

30 kwietnia 1998 roku komendant pracował na nocnej zmianie z Markiem Czarneckim. Mężczyźni najpierw zajęli się wypełnianiem dokumentów, a później wsiedli do radiowozu, żeby patrolować ulice. Janowice Wielkie wcale takie wielkie nie były, a miasteczko uchodziło za bezpieczne. Rzadko były potrzebne interwencje, bo kradzieże czy bójki nie były tam na porz�dku dziennym. 

Zobacz wideo 37-letnia Ewelina siedzi za "głowę". "Chciałabym zakończyć swoją mękę wywiadem"

Od godziny 21 policjanci patrolowali ulice, na których panował spokój. Do czasu. Przed 23 rozległ się potworny huk. Oszołomiony Czarnecki zorientował się, że w samochodzie brakuje pod�ogi, a obok niego nie ma komendanta. Odwrócił się i zobaczył Kliszewskiego na tylnej kanapie z rozerwaną miednicą. W radiowozie wybuchła bomba. Jak podaje Wrocławski Portal, Kliszewski zdołał wyczołgać się z samochodu o własnych siłach, a uwięziony w pojeździe Czarnecki powiadomił o wypadku centralę, używając w tym celu radia.

Na miejsce przyjechali funkcjonariusze, których przeraził widok wraku samochodu. Policjanci zostali przetransportowani do szpitala. Obrażenia Czarneckiego nie były poważne, dlatego szybko opuścił szpital. Inaczej było w przypadku Kliszewskiego. Komendant spędził w placówce medycznej pięć dni, ale lekarzom nie udało się go uratować, bo obrażenia wewnętrzne były zbyt poważne. Mężczyzna osierocił dwójkę dzieci, którymi od tej pory zajmowała się jedynie jego żona. 

Kto chciał śmierci komendanta? Klucz do rozwiązania zagadki był na wyciągnięcie ręki

Zamach na policjantów wywołał spore poruszenie. Funkcjonariusze zaczęli śledztwo, aby ustalić, kto podłożył ładunek wybuchowy w radiowozie. Początkowo mundurowi podejrzewali, że to sprawka zorganizowanej grupy przestępczej. Zakładali, że komendant pracował nad skomplikowaną sprawą, w którą byli zaangażowani bardzo niebezpieczni ludzie i to oni postanowili pozbyć się mężczyzny, aby uniknąć więzienia. Kiedy funkcjonariusze przejrzeli akta spraw, którymi zajmował się komendant, okazało się jednak, że ten scenariusz nie ma racji bytu. 

W gabinecie Kliszewskiego znaleziono wezwanie do sądu. Mężczyzna był proszony o stawienie się na sali rozpraw w charakterze świadka w sprawie uszkodzenia ciała. Szybko okazało się jednak, że był to ślepy trop. Kolejnym pomysłem śledczych był związek śmierci komendanta z zabójcą o pseudonimie Janosik, który kilka lat wcześniej grasował w okolicy Jeleniej Góry. Podejrzewano, ze Kliszewski posiadał istotne informacje na jego temat. Te domysły również okazały się nietrafione.

Wielokrotne niepowodzenia sprawiły, że śledczy postanowili wrócić do punktu wyjścia. Skupili się na ładunku wybuchowym, który został podłożony w radiowozie. Tam znaleźli odpowiedź. Amatorsko skonstruowana bomba miała radiowy zapalnik, co było istotną wskazówką. Sprawca musiał być w pobliżu radiowozu, aby móc uruchomić zapalnik. Funkcjonariusze zaczęli jeździć po okolicach Jeleniej Góry, aby sprawdzić, czy ktoś niedawno kupował produkty potrzebne do skonstruowania takiej bomby. Krótko później uzyskali odpowiedź na swoje pytanie. 

Od policyjnego informatora funkcjonariusze dowiedzieli się, że pewien mężczyzna kupił od niego przedmioty potrzebne do skonstruowania bomby. Człowiekiem tym był pochodzący z Janowic Marek S. W toku śledztwa wyszło na jaw, że był on przyjacielem Bożeny, czyli żony zmarłego policjanta.

Druga twarz komendanta. "Wiedziałam, że jestem od niego uzależniona i on też to wiedział"

Marek S. został zatrzymany i przesłuchany, ale nie przyznał się do winy. Kluczową postacią w śledztwie okazała się żona komendanta. To ona pod naciskiem funkcjonariuszy opowiedziała, co tak naprawdę stało się 30 kwietnia 1998 roku. Okazało się, że za śmierć Kliszewskiego odpowiadają Marek S. i Bożena, którzy mieli romans i planowali wspólną przyszłość. Przeszkodą w realizacji tego marzenia był komendant, który w domu był prawdziwym tyranem. 

Kliszewscy pobrali się na początku lat 80. Na początku układało im się dobrze, ale sytuacja w ich domu zaczęła się zmieniać, gdy na świecie pojawiła się ich pierwsza córka - Emilia. Jeszcze w tym samym roku Bożena odkryła, że ponownie zaszła w ciążę. Wizja kolejnego dziecka rozwścieczyła Marka, który wymusił na żonie dokonanie aborcji. Jej sprzeciw spotkał się z przemocą ze strony męża. Komendant zaczął się znęcać nad Bożeną zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Gwałcił też swoją żonę, twierdząc, że "powinna być zawsze gotowa", nieważne, czy wracał o 4 rano, czy w środku dnia. 

Nawet sama siebie obwiniałam, że nie potrafiłam mu się przeciwstawić. Bałam się go. Wiedziałam, że jestem od niego uzależniona i on też to bardzo dobrze wiedział. Mieszkanie było jego, na życie on zarabiał, pieniądze mi wydzielał. Wydawało mi się, że jak będę go słuchała, to będzie lepiej, ale tak nie było

- opowiadała Bożena w serialu dokumentalnym "Cela nr".

Kilka lat po tym incydencie kobieta ponownie zaszła w ciążę. Tym razem nie dała się zastraszyć mężowi i urodziła drugą córkę. Marek nie był opiekuńczym ojcem. Nie interesował się wychowaniem dzieci, nie przytulał ich ani nie trzymał na kolanach, bo "obawiał się plam" na eleganckich ubraniach. W tamtym czasie Bożena spotkała dawnego znajomego, Marka S. 

Na drodze Bożeny stanął przyjaciel z młodości. "Mąż powiedział, że prędzej mnie zastrzeli"

Marek S. i Bożena poznali się w szkole średniej. Przyjaźnili się, ale po ukończeniu edukacji ich drogi się rozeszły. Każde z nich założyło swoją rodzinę. Po latach kobieta spotkała mężczyznę w parku, kiedy ten spacerował z dzieckiem. Między dawnymi znajomymi coś zaiskrzyło. Marek S. dawał Bożenie to, czego nie mogła otrzymać od męża - poczucie bezpieczeństwa. Pomagał jej też finansowo, dzięki czemu mogła wrócić do szkoły i dalej się kształcić. Kliszewski zawsze krytykował żonę za jej ubogą wiedzę, nigdy jednak nie pozwolił jej na naukę z uwagi na pieniądze. 

W małżeństwie Marka również nie układało się najlepiej, dlatego zdecydował się na separację. Chciał związać się z Bożeną, ale istniała jedna przeszkoda na ich wspólnej drodze do szczęścia. Był nią komendant Kliszewski. Informacja o romansie Marka i Bożeny zaczęła zataczać coraz szersze kręgi, nic więc dziwnego, że plotki dotarły w końcu do policjanta. Nie było jednak mowy o polubownym rozstaniu.

Mąż powiedział, że prędzej mnie zastrzeli, niż pozwoli się ośmieszyć. Bałam się, że rzeczywiście spełni swoją groźbę, a jeżeli nie (...), no to odbierze dzieci

- mówiła Bożena w programie "Cela nr".

Chcieli nastraszyć komendanta. "To też było takie trochę naiwne z mojej strony"

Wtedy w głowie Marka S. pojawił się plan. Mężczyzna powiedział Bożenie, że może przestraszyć komendanta, żeby ten pozwolił żonie odejść. Udało mu się zorganizować bombę z radiowym zapalnikiem. Rolą kobiety było podłożenie materiału wybuchowego pod radiowóz. Bożena miała jednak opory - wiedziała, że jej mąż będzie w samochodzie z drugim policjantem, bała się, że obojgu zrobią krzywdę. 

W końcu powiedział mi, że drugiemu się nic nie stanie. Nie wiem, teraz jak tak myślę, to to też było takie trochę naiwne z mojej strony, że w to uwierzyłam

- twierdzi Bożena w programie "Cela nr".

Kobieta w końcu zainstalowała bombę, jednak wątpliwości nadal jej nie opuściły. Wielokrotnie zastanawiała się, czy nie zabrać materiału wybuchowego, nawet jak komendant pojechał już na posterunek. Kiedy funkcjonariusze pojechali na patrol, Marek S. już czekał i w odpowiedniej chwili uruchomił pilotem zapalnik. Kiedy było już po wszystkim, Bożena nie odstępowała łóżka męża na krok. Do końca miała nadzieję, że uda się go uratować. 

Bożena wyznała policjantom prawdę. "Marek powiedział, że on to rozumie"

Bożena pękła podczas jednego z przesłuchań i powiedziała funkcjonariuszom, co tak naprawdę stało się z komendantem. Wyznała też, że w sprawie brał udział jej kochanek.

Miałam problemy, żeby spojrzeć Markowi w oczy, bo zdawałam sobie sprawę, że  gdyby nie ja, to policja by rzeczywiście może nic nie wiedziała, ale Marek powiedział, że on to rozumie, że policja użyła wszelkich sposobów, żeby mnie podejść, żebym się przyznała, że mnie kocha i że mi to wybaczy

- relacjonowała Bożena w programie "Cela nr". 

Wirtualna Polska informuje, że w czerwcu 1999 r. Bożena i Marek S. zostali skazani na 25 lat pozbawienia wolności za zabójstwo komendanta Kliszewskiego, a także za narażenie życia drugiego funkcjonariusza. Oskarżeni złożyli apelację od wyroku, twierdząc, że s�d nie wziął pod uwagę wszystkich okoliczności. Sąd Apelacyjny utrzymał jednak pierwotny wyrok.

Wi�cej o: