Tomasz Berkieta po trwającym aż dwie godziny i 47 minut horrorze pokonał Lorenzo Carboniego w meczu o finał Roland Garros juniorów. Polak urodzony w lipcu 2006 roku wygrał z Włochem (też rocznik 2006) 7:6, 4:6, 7:6 (10-4 w super tie-breaku). Tuż po meczu, od razu przy wyjściu z kortu numer sześć, Berkieta porozmawiał z grupą polskich dziennikarzy pracujących na turnieju. Przedstawiamy zapis rozmowy.
- Możliwe, nie pamiętam, ha, ha! Na razie ciężko mi pozbierać myśli. Cieszę się, że zszedłem z tego kortu i że zszedłem wygrany.
- Początkowo też myślałem, że to koniec [klasyczne tie-breaki gra się do siedmiu] i już wtedy chętnie bym skończył ten mecz. Ale cieszę się, że udało mi się pozbierać myśli, że dograłem ten mecz do końca i wygrałem.
- Było to ciężkie, szczególnie że do tego nie przywykłem. Czasami raz oddawałem serwis i więcej się to nie powtarzało. Dzisiaj można to zwalić na zmęczenie i na bardzo duże zmęczenie psychiczne. Dzisiaj wyszedłem na kort i byłem bardzo zestresowany. Musimy usiąść i przedyskutować to z trenerem.
- Turniej się nie skończył. Trzeba grać dalej.
- To faktycznie przełamanie własnej słabości. W sezon na mączce wszedłem tragicznie. Cieszę się, że udało mi się jakoś opanować nerwy, emocje związane z mączką. I grać jak najlepiej.
- Tak, to nie dziwi, jest Włochem. A jego warunki fizyczne nie pozwalają mu na grę agresywną. Ale trzeba mu oddać, że w ataku też był niebezpieczny. Nawet przez sekundę nie czułem się bezpiecznie na korcie. Bardzo ciężko było go skończyć, szczególnie starymi pi�kami w ostatnich gemach. Bardzo się ucieszyłem, że dostałem nowe piłki przy 5:6 i na super tie-breaka, bo nie wiem, co by się stało, jakbyśmy grali dalej starymi.
- Na to się zanosiło. On długo wszystko, co wygrywał, to wygrywał moimi błędami. Drugiego seta wygrał dlatego, że popełniłem więcej błędów. Głupich. W ważnych momentach. Grałem na ryzyku, bo trzeba było go jakoś skończyć, uznałem, że muszę atakować szybciej, bo nie wytrzymam fizycznie. Ale pewnie niektóre piłki trzeba było utrzymać w korcie dłużej. Tylko że to jest Wielki Szlem, półfinał, emocje robiły swoje.
- Graliśmy przeciwko sobie tylko na Wimbledonie i to w deblu, ale znamy się od dawna, odkąd mieliśmy po 10 lat. Tylko nie mam pojęcia, jak on teraz gra, bo nie widziałem go z rok, no może z pół.
- Na pewno regeneracja. Będę musiał też zapomnieć o tym, że to finał i wyjść na kort tak, jakby to był mój pierwszy mecz.
- Obie kostki były skręcone. Nie jest perfekcyjnie, w pewnych momentach czuję, że bolą, a z tyłu głowy mam, że skręciłem je tylko trzy miesiące temu. Nie jest komfortowe bieganie i ślizganie się na nich. Ale co mam do stracenia? Jak skręcę kostkę, to trudno.
- Zdecydowanie! Przez ostatnie trzy miesiące zrobiliśmy kawał dobrej roboty, widać to na korcie, ja się czuję dużo pewniej. Współpraca z nim to był super pomysł. I mam nadzieję, że to dalej przyniesie rezultaty.
- To było na turnieju w Egipicie. Grałem tam trzy turnieje z rzędu - dwa bardzo udane, a w trzecim już w pierwszej rundzie skręciłem kostki w doślizgu i zszedłem z kortu po pierwszym secie.
- Było sześć porażek, ale to jest tenis, każdy ma słabsze momenty. I tyle.
- Nie do końca. Czekałem na sezon trawiasty i na hardzie. Szczerze mówiąc, to ta mączka nie to, że mnie nie obchodziła, ale nie nastawiałem się na żaden wynik na niej. Pojechałem na challengery, żeby wykorzystać dzikie karty, żeby zdobywać doświadczenie. Planem było, żeby zagrać w najgorszym wypadku po jednym meczu i zbierać doświadczenie.
- Na pewno dodał mi zdolność do adaptacji. Cały turniej gram nie mówię, że słabo, ale nie czuję się pewnie i pracujemy nad tym, żebym złe emocje i niepewność w grze był w stanie przewalczyć i żebym był w stanie z tego wyjść sam, a nie słuchając podpowiedzi trenera. Uczę się sam podejmować decyzje, co gram, co może przynieść punkty.
- To jest jego doświadczenie. Jeżeli by coś powiedział w tamtym momencie, to pewnie bym coś odpysknął i tak by się skończyło. Bo byłem w takich emocjach, że nie kontrolowałem, co mówię i co robię. To jest jego doświadczenie - on wie, kiedy coś powiedzieć, kiedy coś przyjmę, a kiedy nic nie mówić, tylko patrzeć i ewentualnie jak już będzie bardzo źle, to wtedy mi podpowiedzieć. Tym razem samemu mi się udało wyjść z kłopotów, zapomnieć o tym, że miałem szanse, że rywal miał szanse i skupić się na tym, co ja mogę zrobić lepiej, żeby lepiej grać.
- To jest Bartek Witke, menedżer Janka Zielińskiego. To człowiek, który załatwi wszystko. Mega dużo mu zawdzięczam, jeśli chodzi o takie okołokortowe rzeczy, mega dużo pomaga! Cieszę się, że jest i że zostaje jeszcze na jutro.
- Skończyłem nad koszem, a więc nie wspominam najlepiej! Ha, ha! Trochę mnie zemdliło na koniec. Ale to była super motywacja! Szczególnie że wytrzymałościowo nie jestem wybitny. Na razie nie jestem wybitny! To było super, że Iga była przede mną, ja ją goniłem i to zmuszało mnie do jeszcze większego wysiłku. Skończyłem, jak skończyłem, ale trening był bardzo udany i dużo wniósł.
- Nie, robiliśmy interwały, testy interwałowe. Każdy biegł na swojego maksa. Ja na początku byłem szybszy, później Iga była szybsza. I dlatego ja na koniec chciałem jeszcze dalej przesunąć swoją granicę wytrzymałości.
- Ja za nią też ściskam kciuki, to jasne. Ale rzeczywiście gramy tego samego dnia i raczej nie dam rady pójść na jej mecz po swoim. W każdym razie dla mnie to motywacyjny kop, że ona mnie dostrzega!