Mia� je�dzi� tirami, ale wr�ci� do polskich skok�w. Bije na alarm

�ukasz Jachimiak
Polskim skokom narciarskim nie tylko sportowo jest dzi� bli�ej do czeskich ni� do niemieckich i austriackich - tak zdaje si� twierdzi� Robert Mateja, kt�ry po trzech latach pracy u s�siad�w wr�ci� do kraju i szkoli m�odzie�. Niewiele brakowa�o, a Mateja rzuci�by sport i zacz�� pracowa� jako kierowca tira. Czy nie �a�uje, �e tego nie zrobi�?

Robert Mateja przez lata był czołowym polskim skoczkiem narciarskim. Nigdy nie odniósł spektakularnego sukcesu, ale potrafił być blisko medalu mistrzostw świata (piąte miejsce) czy podium Pucharu Świata (w Zakopanem kiedyś prowadził po pierwszej serii, a innym razem był na półmetku drugi.

Zobacz wideo Czy Małysz zamieniłby wszystkie medale na jedno złoto? "Chciałem zdobyć wiele różnych tytułów"

Matei lepiej wiedzie się jako trenerowi - w 2017 roku był częścią sztabu, który pod wodzą Stefana Horngachera świętował zdobycie Kryształowej Kuli za triumf w Pucharze Narodów. A wcześniej osobiście poprowadził polskich juniorów do kilku medali mistrzostw świata.

W ostatnich trzech latach Mateja odpowiadał za trening skokowy czeskich dwuboistów, a od maja znów pracuje z polską młodzieżą - tym razem jako trener w Szkole Mistrzostwa Sportowego w Szczyrku. W rozmowie ze Sport.pl Mateja przedstawia realia pracy u podstaw w naszych skokach. Ale też tłumaczy, dlaczego światowa czołówka odleciała naszej kadrze, która właśnie notuje najgorsze wyniki od wielu lat.

W Sylwestra w Garmisch-PartenkirchenKamil Stoch, Dawid Kubacki, Piotr Żyła, Paweł Wąsek, Aleksander Zniszczoł i Maciej Kot wystąpią w kwalifikacjach do konkursu noworocznego. Ale już po pierwszym konkursie 72. Turnieju Czterech Skoczni (w Oberstdorfie) wszyscy Polacy stracili szanse na walkę z najlepszymi w klasyfikacji generalnej.

Łukasz Jachimiak: Niemcy czekają już 22 lata na zwycięstwo swojego skoczka w Turnieju Czterech Skoczni, a ile lat będziemy czekali my, jeśli okaże się, że - odpukać! - Kamil Stoch, Piotr Żyła i Dawid Kubacki najlepsze mają już za sobą?

Robert Mateja: Oj, nie mam pojęcia! Jest źle, ale zachowajmy spokój i poczekajmy. Rok temu Niemcy byli słabi i chyba nic nie wskazywało na to, że w ten sezon wskoczą tak znakomicie. A przecież teraz są faworytami. Sytuacja w skokach jest dynamiczna. Wiadomo, że u nas szału nie ma, wiadomo, że ci nasi trzej mistrzowie wiekowo już są zaawansowani, ale jeszcze bym nie powiedział, że oni są starzy. We współczesnych skokach jest coraz więcej wiekowych zawodników, którzy cały czas mają chęć, motywację i fizyczne możliwości do uprawiania tego sportu na wysokim poziomie. Trzeba się wstrzelić w dobry trening i w świetne przygotowanie sprzętu i można długo dobrze skakać. Teraz naprawdę tak ważne jak nigdy wcześniej są kombinezony, buty, narty, cała technologia - na najwyższym poziomie to jest kosmos, jeśli chodzi o niewidoczne niuanse, które dużo zmieniają. To dlatego dziś skok nawet pięć metrów za punkt K nie daje miejsca w punktowanej "30".

Zgoda, ale jak popatrzymy na początek 72 Turnieju Czterech Skoczni, to zauważymy, że Polacy mają wielki problem nawet z doskakiwaniem do punktu K. Niestety, ale pańskie "szału nie ma" to bardzo delikatna ocena tego, jak wygląda nasza kadra w tym sezonie. Proszę powiedzieć szczerze - pan włącza transmisje kolejnych konkursów z nadzieją na jakiś przełom czy już tylko z przyzwyczajenia?

- Włączam, żeby się podelektować dobrymi skokami innych drużyn. A naszych chłopaków bardzo mi szkoda, bo wiem, jak to jest, gdy nie idzie. Jedyne, co mogę powiedzieć, to że trzeba przeczekać, przeboleć i cały czas pracować, a może w końcu to ruszy. Bywało, że pierwsza część sezonu nam nie wychodziła, że nawet Adam Małysz w Turnieju Czterech Skoczni się męczył, a później potrafił zdobywać mistrzostwo świata czy medale na igrzyskach [w 2007 roku Małysz skończył TCS na siódmym miejscu, a później został mistrzem świata i triumfatorem całego Pucharu Świata, natomiast w 2010 roku był w TCS-ie dziewiąty, a trochę ponad miesiąc później wywalczył dwa srebrne medale na igrzyskach Vancouver 2010]. Cały czas liczę, że to wróci na dobre tory.

Ale że wróci dzięki wielkiej trójce, z której zwłaszcza Kubacki nie jest jeszcze stary, bo wkrótce skończy 34 lata, a Stoch i Żyła będą mieli po 37? Bo bez wątpienia lepiej by było, gdyby nasze skoki wróciły na dobre tory dzięki skoczkom dużo młodszym, a takich szkoli pan od maja w SMS-ie w Szczyrku.

- I liczę, że z tego pokolenia wyrosną zawodnicy będący w światowej czołówce za ileś lat. Liczbowo wyglądamy nieźle - to jest liceum, czyli to roczniki od 2005 do 2008 i w dwóch szkołach, w Szczyrku i w Zakopanem, mamy w sumie 50 chłopaków. Jedni są lepsi, inni gorsi, ale na takim etapie nie skreślamy nikogo, bo różnie może być.

Przykładem Kubacki, który w swoich początkach nie błyszczał, ale uparł się, że zostanie świetnym skoczkiem i został.

- Tak, jego historia pokazuje, że nikogo nie wolno skreślać. Pracujemy więc i z takimi zawodnikami, którzy radzą sobie średnio, i mamy też takich, u których już widzimy spory potencjał. Ale muszę uczciwie powiedzieć, że niedawno byłem z grupą na zawodach FIS Cupu w Norwegii i w czołowej "12" było aż 10 Austriaków, a wmieszali się w to tylko jeden Polak i jeden Słoweniec. Młodzi Austriacy odjechali niesamowicie, oni skaczą jak nakręceni. W takich chwilach człowiek sobie myśli, że mu się wydawało, że idzie fajnie, a jednak w starciu z taką dominującą nacją widać dużą różnicę.

Ale nie jest aż tak, żeby w takim momencie myślał pan "I po co mi to było?"? W maju przyjął pan ofertę od Polskiego Związku Narciarskiego i prezesa Adama Małysza, choć już pan się właściwie ze sportem rozstał i zrobił wszystkie uprawnienia do bycia zawodowym kierowcą tira.

- Tak, znalazłem sobie alternatywę, ale w ostatniej chwili z niej nie skorzystałem i zostałem przy skokach. Uznałem, że trzeba robić to, co się najbardziej lubi i co się najlepiej umie. Albo o czym się myśli, że się to umie, ha, ha!

Pamiętam, że przed laty w pracy z polskimi juniorami miał pan konkretne sukcesy - to były medale mistrzostw świata.

- Tak, mieliśmy dwa medale drużynowo i dwa indywidualnie. Plus praktycznie wszyscy zawodnicy indywidualnie byli w czołowej "10" na mistrzostwach świata. Szkoda, że później jakoś się to rozjechało i nie porobili wielkich karier. Mieliśmy niezły system szkoleniowy, było to tak poukładane, że nawet w jednym czasie Polak prowadził w Pucharze Świata, w Pucharze Kontynentalnym i w FIS Cupie.

Przypomni pan kiedy i kto tak nam liderował?

- To były czasy jeszcze gdy nikogo z zagranicy u nas nie było, gdy wszystko mieliśmy oparte na trenerach i dyrektorach z Polski. Wtedy w Pucharze Świata najlepszy był Kamil Stoch, w Kontynentalu Olek Zniszczoł czy Klimek Murańka, a w FIS Cupie - Andrzej Stękała i później Przemek Kantyka. Odległe czasy, ale była taka sytuacja, a później trochę się to rozjechało, bo przyszły różne zmiany - jedne na lepsze, a inne na gorsze.

Dla pana oferta pracy w SMS-ie w Szczyrku to zmiana na lepsze czy na gorsze po trzech latach w czeskiej kadrze dwuboistów? Proszę o szczerość, bo wydaje mi się, że po pierwsze pewną niewygodą jest pracowanie 100 kilometrów od domu, a po drugie: kokosów za szkolenie licealistów pewnie pan nie ma i podejrzewam, że w momencie gdy współpraca z Czechami się skończyła, okazało się, że lepiej zarobiłby pan na tych tirach niż w SMS-ie w Szczyrku?

- Ma pan rację, o wyborze nowego zajęcia decydowała pasja. Do innej pracy musiałbym się od nowa wdrażać, jeżdżenie ciężarówką to by była dla mnie całkowita nowość i pewnie nie byłoby źle, ale chciałem zostać w skokach. W Czechach też za nie odpowiadałem, dbałem o to, żeby tamtejsi dwuboiści byli dobrzy skokowo. Po powrocie do polskich skoków jest dosyć ciężko, nie ma co ukrywać. Jest problem z logistyką. Związek stracił flotę samochodów, bo wycofał się sponsor, który ją dawał, i teraz jakoś się to wszystko łata, przez co bywa że jeszcze dzień przed wyjazdem na zawody nie wiemy czy na nie pojedziemy, bo nie mamy zapewnionego pojazdu. Ja do pracy dojeżdżam prywatnym autem, a dawniej przy grupie były dwa-trzy samochody i nie było kłopotu. Teraz oczywiście wyżej wszystko jest zapewnione, ale w młodszych grupach aut jest mało i one muszą kursować między skokami, biegami, kombinacją i dyscyplinami alpejskimi. No nie jest łatwo, czasami człowiek się udenerwuje i uklnie, ale jakoś do tej pory udawało się to wszystko połatać. Szkoda tylko dodatkowej pracy i dodatkowego stresu.

Ale kilometrówkę za dojazdy ma pan wypłacaną?

- Nie, nie, ja mało jeżdżę - ruszam do Szczyrku w poniedziałek, a do domu wracam w piątek. Mam tam zapewnione mieszkanie, przy szkole, w internacie.

Jak wygląda pana praca?

- Od rana, od godziny ósmej, do godziny 12-13 mamy treningi. Dwa-trzy razy w tygodniu to są skoki, do tego dochodzi siłownia i zajęcia z techniki, z imitacji. A później uczniowie mają szkołę. Czasami po godzinie 13 spotykamy się z trenerami, analizujemy, wyciągamy wnioski. Z zawodnikami analizę robi się w trakcie treningów, żeby zdążyli na lekcje. Do tej rutynowej pracy dochodzą mi jeszcze czasami wyjazdy na zawody.

Szkoli pan tylko skoczków czy skoczkinie też?

- Tylko chłopaków, bo dziewczyny są w młodszych grupach, którymi ja się nie zajmuję. Moja grupa to najstarszy z czterech roczników. Niżej są trenerzy Bartek Kłusek, Jarek Węgrzynkiewicz i Wojtek Tomasiak.

Mówi pan, że są problemy, ale wyobrażam sobie, że systemowo u nas jest jednak inny świat niż u Czechów. Nie mylę się?

- Jest podobnie, tylko oni mają o wiele mniejsze grupy. W kombinacji były dwie grupy - seniorska z czterema zawodnikami i juniorska w której było w zależności od okresu od pięciu do ośmiu zawodników. I to tylu ludzi do trenowania na cały kraj.

Na igrzyskach olimpijskich Pekin 2022 ci wszyscy czterej Czesi skończyli zawody w top 30 i sprawdziłem, że po skokach byli na wyższych miejscach niż ostateczne, jakie zajęli po biegu.

- Tak, nie było źle. Ale w następnym roku trochę się to rozjechało. Niestety, jak się ma tylko czterech zawodników i trzeba nimi orać wszystkie zawody, to przychodzi zmęczenie. Tomas Portyk zawiesił karierę, bo zdrowie już mu nie pozwalało na więcej, inni też się borykali z problemami. Ale Czesi mają brylanciki czy diamenciki w juniorach. To są Jiri Konvalinka i Lukas Doleżal.

Ten Doleżal jest spokrewniony z Michalem Doleżalem?

- Nie, to jest w Czechach tak popularne nazwisko, jak u nas Kowalski albo Nowak. Obaj juniorzy, o których mówię, mogą zrobić kariery, ale potrzebują inwestycji. A w Czechach jest z tym problem, bo po prostu brakuje pieniędzy na dobre materiały na kombinezony, na najlepszy sprzęt. Infrastruktura też tam szwankuje, obiektów praktycznie nie ma, bo latem dostępny jest tylko Liberec, a zimą to jedynie Harrachov ze skoczniami K-70 i K-90 tak przestarzałymi, że tam się nie zmieniło nic od 1996 czy 1997 roku, gdy tam skakałem w Pucharze Świata.

Mimo to przepracował pan tam trzy lata.

- Miałem wynegocjowany niezły kontrakt. Nie poszedłbym z Polski pracować gdzie indziej, gdybym miał zarobić gorzej. A też bardzo fajna była grupa ludzi, z którymi współpracowałem. Kiedy uznali, że ze mnie zrezygnują, to dali mi jasno i wcześnie znać, żebym sobie szukał czegoś innego. A u nas bardzo często trener dowiaduje się dopiero z mediów, że został zwolniony. To jest nie fair.

Pamiętam, że kiedy pana zatrudniano, to czeskie media pisały, że przychodzi człowiek, który pokaże, jak zadziałał system w Polsce. A nawet, że na pomoc przybywa człowiek, który pokonywał Małysza, bo zdarzało się, że to pan a nie Adam wygrywał mistrzostwa Polski.

- Tak, początkowo były duże nadzieje, ale na rewolucję nie było szans, bo nie dostałem takiego pola manewru. Zatrudnili mnie przecież nie na trenera głównego, a tylko na asystenta do skoków. I nie dali mi wdrożyć wszystkiego, co chciałem. Rozumiem, że skoki trzeba było łączyć z biegami, że pod to trzeba było dostosowywać trening. I w sumie udało się każdego skokowo podciągnąć.

A jakich pomysłów nie mógł pan zrealizować? To były drogie rzeczy typu treningi w tunelu aerodynamicznym?

- Tunel też, wiadomo, ale głównie chodziło o kwestie sprzętowe. Dużym problemem było też tracenie czasu na ciągłe jeżdżenie, na poszukiwanie miejsca do treningu, bo - jak już mówiłem - w Czechach brakuje obiektów, a my musieliśmy szukać warunków i do skakania, i do biegania. Najgorzej było jesienią, gdy przychodził czas na decydujący trening i wtedy już nie było wyboru - trzeba było postawić na dającą pewność że się potrenuje Skandynawię i tam się siedziało od sześciu do ośmiu tygodni. To była trudna rozłąka z rodziną. Taka jak wtedy, gdy były igrzyska w Pekinie - przed igrzyskami na półtora miesiąca się zamknęliśmy naszą małą grupką, żeby w pandemii nikt nie zachorował na covid. A i tak się nie udało do końca tego uniknąć, bo dwóch chłopaków z serwisu zachorowało i oni na igrzyska nie polecieli.

Powiedział pan, że u nas są problemy podobne jak w Czechach, ale słuchając szczegółów pańskiej trzyletniej pracy u sąsiadów, dochodzę do wniosku, że jednak - na szczęście - różnice są wyraźne.

- Ale naprawdę my też mamy podstawowe problemy. Widać je na tym poziomie, na którym teraz pracuję. Bardzo ciężko jest ogarnąć najlepszy sprzęt dla tych naszych 50 licealistów. Buty, narty, kombinezony - to wszystko zbieramy od starszych, korzystamy z rzeczy używanych. Najlepsi w naszych skokach mają wszystko nowe, dobre, ale niżej tak nie jest. Nie narzekam, mówię tylko jak jest. Rozumiem, że przyszły trudne czasy, że pieniędzy brakuje wszędzie i muszą być ograniczenia.

A jak się pan dogaduje z młodzieżą po kilkuletniej przerwie? Pamiętam, jak sześć lat temu mówił mi pan, że bywają sytuacje, w których oni zupełnie nie rozumieją tego, co pan im opowiada, a z kolei pan czasami zupełnie nie rozumie ich podejścia do życia. Wyobrażam sobie, że w pędzącym postępie te wszystkie różnice pokoleniowe są dziś jeszcze większe.

- Generalnie nie powiedziałbym, że jest coraz trudniej, ale są takie sytuacje, których nie umiem zrozumieć. Chodzi mi o podejście niektórych chłopaków, o to, że zupełnie nie chcą się nauczyć czegoś, co powinno być absolutną podstawą. No bo kurczę, idzie ręce załamać, kiedy się okazuje, że ja muszę za 16- czy 17-latka wymienić nawet śrubkę w narcie, bo on nie wie, jak się trzyma wiertarkę, nie mówiąc już o tym, jak miałby wymienić w niej bita. Z drugiej strony wiem, że oni mogą się ze mnie śmiać, że ja nie bardzo wiem, co poza dzwonieniem można zrobić, korzystając ze smartfona.

Wie pan co to jest TikTok?

- Coś tam wiem. Ale tyle, że to istnieje, a szczerze mówiąc nie mam zielonego pojęcia, jak się to robi.

Ale wie pan, że taki Jan Habdas, tegoroczny medalista MŚ juniorów, jest o wiele bardziej znany w świecie TikToka niż w świecie skoków?

- Tak.

Panu bliżej do takiego podejścia, jakie miał Stefan Horngacher, który się wściekł, gdy przed zawodami Piotr Żyła i Jan Ziobro nagrali filmik zapowiadający ich walkę w parze KO niż do takiego podejścia, że jak skoczek zasypuje internet nagraniami robionymi przy okazji zawodów, to robi dobrze, bo zrzuca z siebie presję, zajmując głowę czymś innym niż skoki?

- Na pewno nie ma takiego rygoru, jaki był za czasów Horngachera. A ja jestem bardziej za odłożeniem telefonu, gdy się pojechało na zawody.

Słyszałem, że jedna z nastoletnich skoczkiń korzystając z telefonu podczas rozgrzewki odpowiedziała trenerowi, że nie przestanie, bo widziała, że Kamil Stoch też korzysta.

- Tylko zależy na co Kamil patrzył, bo podejrzewam, że na plan treningu, na to, jakie dokładnie ćwiczenia ma wykonać. My w szkole niedawno mieliśmy dyskusję z psychologiem właśnie na temat telefonów. Uznaliśmy, że nie można ich zakazywać właśnie dlatego, że one są wygodne w przekazywaniu planu treningu. Był pomysł, żeby wrócić do rozpisywania wszystkiego na papierze, ale lepiej uświadomić młodzieży, że telefon jest dobry, tylko pod warunkiem, że w danym momencie służy do dobrej rzeczy. W szkoleniu młodzieży trzeba dużo cierpliwości. Zresztą, w seniorskich skokach też. Pamiętajmy o tym, oglądając Turniej Czterech Skoczni. Zwłaszcza że on jest szczególnie trudny.

Pan ze swoich występów w Turniejach dobrze wspomina pewnie tylko jeden?

- Tak, raz go skończyłem w drugiej dziesiątce, a całej reszty nie wspominam miło, bo zawsze się tam męczyłem. Nie jest przyjemnie tak prawie dzień po dniu nie wchodzić do drugiej serii czy nawet nie kwalifikować się do zawodów. A ten dobry Turniej to w którym roku miałem? Bo już dokładnie nie pamiętam.

Sezon 2004/2005, z dominacją Ahonena i z Małyszem, który go próbował gonić. Adam skończył TCS na czwartym miejscu ze stratą 0,2 pkt do podium, a pan był ostatecznie 17.

- Tak, tak - po niemieckiej części byłem wyżej [na 11. miejscu], a później czułem już zmęczenie i w Bischofshofen nie wszedłem do drugiej serii. To był sezon, który zacząłem z niewyleczoną kontuzją. Tuż przed startem pękła mi kość w stopie po tym jak grając w siatkówkę wylądowałem na stopie Wojtka Tajnera. I już dwa tygodnie po tym zdarzeniu poszedłem na skocznię, skakałem z bólem. Szkoda mi tamtego sezonu, bo fajnie byłem przygotowany, latem wygrałem cały Puchar Kontynentalny i mogłem zrobić naprawdę dobre wyniki.

"Możecie się z tego śmiać, ale Robert Mateja to zawodnik o wielkim potencjale, może nawet większym niż możliwości Małysza" - tak mówił Horngacher po pana 14. miejscu w Oberstdorfie i 12. w Garmisch-Partenkirchen.

- On wtedy prowadził kadrę B, a kadrę A Heinz Kuttin. Horngacher bardzo we mnie wierzył, w sezon wchodziłem z formą bardzo fajną, ale ta kontuzja zaważyła na tym, że pokazywałem ją nieregularnie.

Ma pan dziś kontakt z Horngacherem czy Kuttinem?

- Tak, jest kontakt i to duży, bo Kuttin odpowiada za skoki w niemieckiej kadrze dwuboistów. Z Horngacherem też się spotykałem na skoczniach, na treningach. Nie jesteśmy takimi kolegami, żebyśmy do siebie co tydzień dzwonili, ale zawsze jak się spotkamy, to sobie pogadamy, bo się lubimy.

Przyznam się do czegoś w Polsce pewnie niepopularnego - życzę Niemcom, żeby któryś z nich wygrał właśnie rozpoczęty Turniej Czterech Skoczni. Bo nawet jeśli do Horngachera można mieć różne zarzuty, to trzeba mu oddać, że jest wielkim fachowcem i zasługuje na kolejny sukces.

- Całkowicie się zgadzam. Świetnie przygotował całą swoją grupę. I wykorzystał wiele możliwości. Niemcy mają w skokach wielką pomoc naukowców. Przecież oni wszystkie ważniejsze skocznie mają popodłączane do kamer, teraz do Oberstdorfu przyjechali ludzie z uniwersytetu z Lipska i wszystkie skoki pomagają analizować. Wiem, że po zeszłym, nieudanym, sezonie, od razu wiosną, sztab naukowy siadł ze sztabem trenerskim do analizy. Widzimy jak wyciągnięto wnioski. W tym roku zawodnicy lądują z większą prędkością i to podobno o 10 km/h. Czołówka, a Niemcy zwłaszcza, skacze bardziej agresywnie, a odpowiednio ułożone ciała wspomagają narty, które najlepszym nie wiszą, tylko są razem z nimi. To robi prędkość. Widać różnicę w technice u naszych chłopaków i u nich. U naszych nawet jak skok wygląda nieźle z progu, to później lot jest wolny - chociaż jest wysokość, to brakuje prędkości.

Niemcy mają ten system monitoringu na wszystkich swoich ważniejszych skoczniach, a więc co najmniej w Oberstdorfie, Garmisch-Partenkirchen, Oberhofie, Klingenthal i Titisee-Neustadt?

- Może nie na wszystkich wymienionych, ale w Oberstdorfie i w Klingenthal na pewno mają i sporo kamer, i wmontowane w próg płyty dynamometryczne. Takie, jakich my używamy tylko na sucho, na treningach w sali.

Po ile kamer mają w takim monitoringu?

- Słyszałem, że po trzy przy samym progu, po trzy na rozbiegu i na zeskoku, a więc wychodzi, że w sumie z 10 na pewno. A my mamy nadal tylko kamerę albo nawet tylko telefon trzymany przez asystenta, który próbuje nagrywać i później na tym się robi analizę.

Pamiętam, że wraz z przyjściem Horngachera jako trenera w 2016 roku i Małysza w roli dyrektora zainwestowaliśmy w nowinki takie jak kamery umieszczane w torach prowadzących do progu. Ale wygląda na to, że konieczne są kolejne inwestycje, dużo poważniejsze.

- U nas to nie wiadomo po co się inwestuje na przykład w tunel na rozbiegu Wielkiej Krokwi. Ale może tego niech pan lepiej nie pisze.

A dlaczego nie? Chyba wszyscy się zgadzają, że to jest marnowanie pieniędzy. Taki tunel nie jest konieczny, a może być nawet niebezpieczny, bo w momencie wyjścia z progu zawodnik odizolowany wcześniej od wiatru nagle może dostać podmuch, na który nie zdąży się przygotować. Bo wy jadąc do progu pewnie czujecie, jak wieje?

- Tak, ale pewnie to mają przebadane i akurat takiego problemu nie będzie. Jest natomiast taki, że ta inwestycja jest po prostu zbędna, niepotrzebna. Zostawmy to. Wracając do Turnieju Czterech Skoczni, to Niemcy są faworytami, ale na pewno Austriacy też będą groźni i zrobią wszystko, żeby któryś z nich wygrał. Wiem, że oni potrafią nawet z dnia na dzień, wykorzystując do tego noc, zrobić takie przeróbki w sprzęcie, że odpalą. A ich wszystkich może pogodzić Ryoyu Kobayashi. I Norwegowie pewnie też się włączą do walki. A my? No bardzo bym chciał, żebyśmy wkrótce wrócili do rywalizacji z najlepszymi.

Wi�cej o: