To on ma odmieni� polskie skoki. Rewolucja! "Zastanawia�em si�, co jest?"

Jakub Balcerski
- Widzia�em, �e w zawodnikach jest o wiele mniej wiary, entuzjazmu i zaparcia do osi�gania lepszych rezultat�w. Zrozumia�em, jak wiele ich ogranicza: s�aba motywacja, wysoka waga, kontuzje - m�wi Sport.pl o problemach kadry B polskich skoczk�w jej nowy trener, David Jiroutek.

Wyniki zaplecza polskich skoków narciarskich to problem, który kibice wytykają od wielu lat. Zauważają, że za najlepszymi zawodnikami takimi, jak Dawid Kubacki, Piotr Żyła, czy Kamil Stoch, którzy od lat odnoszą sukcesy, brakuje skoczków, którzy mogliby ich odciążyć lub na dłużej dołączyć do nich na szczycie. Teraz powstała spora dziura pomiędzy liderami kadry A a utalentowanymi juniorami, którzy jeszcze nie są w stanie wejść na najwyższy poziom w skokach.

Zobacz wideo "Gorzej już być nie może". Drużyna Sochana odbije się od dna? Eksperci nie mają wątpliwości

Po słabych wynikach kadry B Polaków podczas zeszłej zimy po zakończeniu sezonu z prowadzenia drużyny zrezygnował trener Maciej Maciusiak, który nie najlepiej dogadywał się ze szkoleniowcem kadry narodowej, Thomasem Thurnbichlerem. Austriak wziął odpowiedzialność za ujednolicenie systemu polskich skoków i do prowadzenia kadry B wraz ze związkiem ściągnął tu Davida Jiroutka. Czech ma wielkie doświadczenie - pracował u siebie w Czechach, Rosji, S�owenii, Francji, czy ostatnio osiągał świetne wyniki we Włoszech, a z częścią zawodników z pozostałych krajów odnosił mniejsze lub większe sukcesy w Pucharze Świata. Rezultaty Polaków po kilku miesiącach pracy z Jiroutkiem nadal są jednak dość słabe. W długiej rozmowie ze Sport.pl trener tłumaczy, z czego wynika niewielki progres, od kiedy zaczął tu pracę, narzeka na zmiany wprowadzone przez Międzynarodową Federację Narciarską (FIS), mówi, z jakimi problemami u zawodników się zderzył i jaki ma plan na poprawę ich formy.

Jakub Balcerski: Pamięta pan kiedy Thomas Thurnbichler zapytał pana o to, czy nie zgodzi się pan pracować do Polski?

David Jiroutek: To musiało być w lutym podczas mistrzostw świata w Planicy. Wszyscy mieliśmy tam jednak dużo pracy, więc odłożyliśmy temat na później. Najwięcej rozmawialiśmy chyba w trakcie turnieju Raw Air w Lillehammer. Potem dogadywaliśmy już wszystko w Planicy, na odległość po sezonie i wreszcie pojawiłem się w Polsce.

Jak pan zareagował?

- Mam już 50 lat i sporo przepracowałem w skokach: w Czechach, w rosyjskiej kadrze, jako trener w Planicy w S�owenii, z reprezentacj� Francji i ostatnio we Włoszech, gdzie zrobiliśmy najlepszy wynik od 29 lat. We włoskiej kadrze jesteś ty, twój asystent i trzech-czterech zawodników, więc wygląda to bardziej jak rodzina niż zespół z prawdziwego zdarzenia. Gdy byłem w Planicy, Polacy przyjeżdżali tam na treningi, obserwowałem ich w Pucharze Świata i widziałem, że na wysokim poziomie najczęściej mają trzech czy czterech zawodników. Rzadko jednak udawało się wam wprowadzić na wysoki poziom skoczków startujących poza głównym zespołem, zrobić tak, jak jest w Austrii, Niemczech czy Norwegii. Zastanawiałem się: "Co jest z tą ich kadrą B?". Dyskutowali też o tym inni trenerzy: dlaczego macie Stocha, Żyłę i Kubackiego, a za nimi nikogo na równym poziomie przez ostatnich kilka sezonów? Gdy dostałem propozycję z Polski, pomyślałem o tym i uznałem, że dostałem swoją wielką szansę. Że muszę spróbować zrobić to, co z zewnątrz od lat wydawało mi się sporym wyzwaniem.

We Włoszech też miał pan spore wyzwanie - przygotowanie skoczków do domowych igrzysk w 2026 roku, podczas gdy w Polsce trenuje pan "tylko" kadrę B. Trudno było odejść z miejsca, w którym właśnie osiągnął pan sukces i gdy wreszcie zaczęło to iść w dobrym kierunku?

- Mieliśmy dobre wyniki, naprawdę świetny sezon, ale trenerowi tej kadry zawsze siedzi w głowie, że ma tylko trzech skoczków. Z nich jeden wypadnie przez kontuzję i robi się tylko dwóch. Wiedziałem też, że mój brat, Jakub, jest dobrym trenerem, chce odejść z czeskich skoków i pracuje w tym samym systemie treningowym co ja, używając metod neurocoachingu - sam mnie zresztą do tego przystosowywał. Wiedziałem, że mogę go polecić i w pewien sposób pomóc Włochom zachować ciągłość w szkoleniu.

Musiałem go chwilę przekonywać, ale dał się namówić. Potem dogadaliśmy się z włoską federacją i przyszło najtrudniejsze, czyli przekazać decyzję zawodnikom. Rozmawiałem z Giovannim Bresadolą, który zeszłej zimy wyróżniał się dobrymi wynikami i powiedziałem dlaczego odchodzę. Wyjaśniłem, że trener też jest zawodnikiem tak, jak oni. Że ma w sercu duszę rywalizacji i chce się rozwijać. Żałowałbym, gdybym odrzucił ofertę jak ta z Polski. W podjęciu decyzji pomógł też fakt, że będę bliżej rodziny. Do Liberca z Włoch jest 1000 kilometrów, z Polski 450. To spore ułatwienie.

Co zobaczył pan, gdy przyjechał pan do Polski i poznał zawodników?

- Wiem, że Thomas Thurnbichler to trener, który chciałby być we wszystkim najlepszy. A ja lubię pracować z ludźmi, którzy są świadomi, czego chcą i mają duże ambicje. We Włoszech wszyscy też mieli takie nastawienie. I choć nie byli na najwyższym poziomie, to chcieli się rozwijać. W Polsce pierwsze wrażenie miałem zupełnie inne. Widziałem, że w zawodnikach jest o wiele mniej wiary, entuzjazmu i zaparcia do osiągania lepszych rezultatów. Zrozumiałem, jak wiele ich ogranicza: słaba motywacja, wysoka waga, kontuzje.

Gdy zaczęliśmy pracę, to przypominali kadrę wyprutych weteranów. Przeciążone kolana, plecy, z którymi nie można przesadzać i wiele innych urazów, także takich, które ciągle wracają. A to wszystko u młodych zawodników. Jak pracowałem w Czechach z Jakubem Jandą, Romanem Koudelką, Borkiem Sedlakiem czy Lukasem Hlavą, to wiedziałem, że kontuzje i walka z nimi są normą, bo to zestaw starszych, doświadczonych skoczków, którzy mają za sobą lata skakania. A i tak tych wszystkich kontuzji było niewiele, na pewno nie tyle co w polskiej kadrze B. Tu zawodnicy dopiero zaczynający karierę, wchodzący na wyższy poziom, nie mogą dźwigać ciężarów na plecach, albo przychodzi junior, który nie może zrobić ćwiczenia, bo się boi o kolano. Od razu było widać, że mieliście błąd w systemie, który wywołał te kontuzje wcześniej. Rozumiem, gdy uraz ma 28-letni zawodnik, bo przez całą karierę dźwiga ciężar dwa razy większy od swojego, obciąża kolana setkami lądowań, ale trudno mi pojąć, gdy coś takiego zgłasza ktoś początkujący. Trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie, co złego dzieje się w ich treningu w wieku 12-16 lat, skoro wychodzą takie problemy, gdy mają lat 18. Tu musiał być jakiś problem, błąd.

Jak wyglądały pierwsze tygodnie pracy, gdy trafił pan do drużyny z tak wieloma problemami? Zderzył się pan ze ścianą?

- Musiałem się dostosować. W pierwszych chwilach nie widziałem ognia w sercu u chłopaków. Ująłbym to tak: poczułem, że ci zawodnicy muszą wyjść ze swojej strefy komfortu i musiałem do tego doprowadzić. 

Wrócę do moich doświadczeń w innych krajach. W 2019 roku w Czechach, gdy Roman Koudelka miał ostatni dobry sezon, pracowaliśmy z budżetem 1,2 miliona koron czeskich. Gdy rozmawiałem z szefem norweskich skoków, Clasem Brede Braathenem, on był pod wrażeniem formy Koudelki i pytał, czy jestem zadowolony z warunków. Powiedziałem mu, że mamy do dyspozycji mniej więcej 70 tysięcy euro, a on zapytał się mnie, czy się nie przejęzyczyłem, czy nie zgubiłem zera i tak naprawdę nie chodzi mi o 700 tysięcy. A nam wtedy tyle wystarczało i choć to nie jest wiele, zrobiliśmy z tego naprawdę dobre wyniki - "Koudi" był piąty na Turnieju Czterech Skoczni i jedenasty w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. Te pieniądze w czeskich skokach utrzymywały się na podobnym poziomie od 2000 roku, trochę więcej było tylko, gdy naszym partnerem został Adidas. 

We Włoszech, choć budżet był na niezłym poziomie, to finansowo nadal byliśmy daleko za najlepszymi, a jednak się rozwijaliśmy. W skokach nie da się powiedzieć: daj mi milion, to zrobię z niego mistrza. Bo z jednej strony coś może nie wypalić i pieniądze pójdą na marne, a z drugiej nie zawsze potrzeba ich tak wiele. W końcu najwięcej zawodnik jest w stanie wypracować sam, albo z odpowiednimi ludźmi wokół siebie. 

Natomiast w Polsce zawodnicy mają wszystko: obiekty, sprzęt, sponsorów, obozy treningowe i zawody. Nie masz takich problemów jak w innych krajach, a jednak w mojej grupie nie widziałem tak dużego zaangażowania, jakie obserwowałem, gdy skoczkom czegoś brakuje.

Latem narzekał pan też mocno na zmiany wprowadzane przez FIS: te sprzętowe, w przypadku butów i kombinezonów, jak i te dotyczące kwot startowych, które w większości utrudniają życie zawodnikom spoza kadr narodowych, czy juniorom. Jak dużo problemów już wam sprawiły?

- W Polsce nie można narzekać na sprzęt, jest na naprawdę wysokim poziomie, a do tego macie od niego świetnego eksperta, Mathiasa Hafele. Wie, co zrobić, żeby wszystko było poukładane. A tu przychodzi FIS i wywraca wszystko do góry nogami. Niestety, nawet jeśli komuś coś nie odpowiada, to zazwyczaj w przypadku zmian sprzętowych wszyscy siedzą cicho. Zresztą są i tacy, którym te zmiany pasują. 

Największe kadry poradzą sobie z każdą zmianą, bo mają ludzi, którzy za to odpowiadają. Ale pomyślcie o kadrach, które nie mogą sobie na to pozwolić. Skaczą cały sezon w słabym sprzęcie, a jeśli załatwią go sobie z opóźnieniem, to zanim się do niego przyzwyczają i zrozumieją, jak z nim skakać, przyjdą kolejne zmiany przepisów. Zawsze trwa wyścig, kto najszybciej zrozumie, jak dostosowywać swoją technikę do tego, jak zmienił się sprzęt. Słabsi nie mają w nim żadnych szans, my staramy się nadążać za najlepszymi albo sami znaleźć jakiś szczegół najszybciej.

Poza tym my nawet nie wiemy, dlaczego FIS wprowadza coś nowego. Chyba po to, żeby coś zmienić i mieć alibi. Działacze nie mają pojęcia, jak ich ruchy wpływają na zawodników i jak potrafią nimi przeszkodzić. Podam przykład: Andrzej Stękała to świetny skoczek, fantastyczny w powietrzu. Ma jednak problemy z kostką, ona nie jest elastyczna. Zmiany związane z wkładkami i butami eliminują 50 procent jego potencjału, bo sprawiają, że nie może się czuć komfortowo i odpowiednio układać kostki. Chodzi o to, że przez nowy sprzęt zmieniasz pozycję najazdową, a to duże ryzyko. Andrzej nie chciał tego robić od początku, ale coraz bardziej nam ufał i wypracowaliśmy zmiany. Tylko, że w zawodach pojawia się dodatkowa presja, a on przez brak komfortu w sprzęcie, wykonuje stary błąd. Musi go wykonać, to odruch, tak działa jego ciało. W taki sposób psuje cały skok. Teraz jest już z tym trochę lepiej, ale cały czas się zdarza i niewiele można na to poradzić.

Trochę szybciej od niego do wszystkiego dostosował się Jakub Wolny. On nie miał większych problemów ze sprzętem, za to musi zejść jeszcze niżej z kilogramami. To problem wszystkich, całej grupy. Z każdym zawodnikiem praca wygląda tu tak samo: najpierw wyprowadzasz go ze strefy komfortu, potem motywujesz, on musi ci zaufać, a po tym wszystko może już pójść szybko, bo pojawia się automatyzm. Proces zdobywania zaufania jest jednak długi i trudny. Jeszcze ciężej jest z zawodnikiem, któremu nikt tutaj nie powiedział, że musi zejść z wagi, być trzy kilogramy chudszym. Jak popatrzy się na Austriaków i Norwegów, to oni schodzą jeszcze niżej, a to nasza konkurencja.

Waga to największy problem?

- Kilogram więcej to trzy metry mniej, tak wynika z badań przedstawionych przez FIS. Ale to tylko suche dane, a chodzi o lepszą mobilność, dynamikę w powietrzu, czy składanie się do konkretnej pozycji najazdowej. Na to wszystko wpływa waga. Jeśli schudniesz szybko, na długo przed zimą, to ciało potrzebuje mniej czasu, żeby się przystosować. W innym wypadku będzie problem z "pchaniem" nogą na progu, z techniką lotu i miesiąc przed początkiem sezonu dobrze byłoby mieć to dopracowane.

Czyli teraz.

- Tak. Widzimy, że są z tym problemy, to jasne. Jeśli ktoś kwestionuje to, że waga ma spory wpływ na skoczka, to przytoczę anegdotę słynnego fińskiego trenera Hannu Lepistoe. Siedzieliśmy z nim kiedyś na górze skoczni, w pomieszczeniu dla zawodników w towarzystwie kilku skoczków i chyba Roberto Cecon, który wówczas z nim współpracował, spytał się o wpływ wagi na długość nart: "Hannu, a myślisz, że co jest lepsze: krótkie narty i mniej kilogramów, czy dłuższe narty, ale więcej kilogramów?". Hannu często milczy jak grób, w ogóle się nie odzywa do zawodników, ale dobrze umie spuentować i obrazowo porównywać. Na stole leżała bułka zawinięta w serwetkę. Wziął bułkę w jedną, a serwetkę w drugą dłoń, nieco uniósł i puścił. Bułka spadła na podłogę w mgnieniu oka, a serwetka spokojnie opadała. Hannu rzucił tylko: "I co myślisz?". Z krótkimi nartami nawet błąd na progu jesteś w stanie nadrobić już w powietrzu, gdy jesteś w formie. Z kilkoma kilogramami więcej i dłuższymi nartami to trudniejsze, czasem nie do wykonania.

To skoki narciarskie, one czasem nie są aż tak skomplikowane, jak się wydaje i nie trzeba tak kombinować, żeby osiągnąć wynik. Klemens Murańka powiedział nam kiedyś, że ma narty Slatnara i one są elastyczne, więc szybciej "przychodzą" do zawodnika w locie po odbiciu, potem znów się oddalają i trzeba je przyciągać. Tak argumentował swój słabszy skok, narzekał trochę na specyfikę sprzętu. I nie twierdzę, że to nieprawda, bo te narty są elastyczne i tak działają, ale wtedy powiedzieliśmy mu "Dobrze, zaraz to sprawdzimy na wideo". Patrzymy, a tam pozycja do odbicia wycofana, na tyle w kolanach. Standardowy błąd młodych zawodników w Polsce. Powiedzieliśmy mu o tym, on to poprawił i skacze normalnie. Narty Slatnara przestały być problemem.

Z czego to się wzięło, czemu teraz Polacy mają kłopoty właśnie z wagą?

- Nie wszyscy Polacy, bo zobaczcie, że np. Kamil Stoch, Dawid Kubacki, czy Piotr Żyła nie mają problemów z wagą. Natomiast w kadrze B zaczyna się od tego, że skoczek w siebie nie wierzy. A gdy nie wierzy, to inaczej podchodzi do sportu, nie pilnuje się tak bardzo. I kilogramów przybywa. Powoli, powoli, ale w końcu jest dużo więcej od innych. Różnica jest widoczna.

Pierwsze dwa miesiące były dla nas ciężkie, teraz jest lepiej, ale zawodników trzeba motywować. To niełatwe, choć za zapleczem polskiej kadry jest przecież sporo utalentowanych juniorów. Oni będą chcieli wejść z FIS Cupu na poziom Pucharu Kontynentalnego, a gdy będą się robić starsi, to przyjdzie czas wyboru pomiędzy nimi i tymi starszymi zawodnikami. Zrobi się konkurencja i to będzie ostatnia szansa na zmotywowanie tych, którzy poczują się zagrożeni. To, że niektórym motywacji na razie może brakować, to także efekt tego, że przez długi czas nikt tu na nikogo nie naciskał. Nie było rywalizacji, ani zbyt wielu zawodników wchodzących zza pleców tych, którzy stanowią kadrę B. Dla nich zrobiło się aż za wygodnie, a przez to nie starczało im motywacji, żeby regularnie ktoś wskakiwał do Pucharu Świata i zmieniał zawodników kadry narodowej.

Z kim ma pan jeszcze najwięcej pracy, komu najwięcej brakuje?

- Janowi Habdasowi. Dla wszystkich to wielki talent, chłopak, który ma ogromną siłę. Ale siła w skokach to nie wszystko. To bardziej mozaika: koordynacja, waga, odpowiednie pchanie na progu, umiejętności w powietrzu, odwaga, walka z własnymi problemami i tymi, które się pojawiają, a do tego nie tylko przekładanie formy z treningu na zawody, ale także napędzanie się, żeby w konkursie skakać jeszcze lepiej. Habdas ma siłę, jednak tylko jeden element. Musi ją nadal odpowiednio wykorzystywać, ale do tego zrzucić kilogramy, być bardziej mobilny. Ma wiele do zniwelowania, jemu brakuje najwięcej. Ale to powód do dalszej pracy, a nie tego, żeby tracić motywację.

Reszta? Pewne kłopoty z wagą ma też Klemens Murańka. Skacze dobrze, poprawnie, potrafił nawet wygrywać w FIS Cupie, czy być wysoko w Letnim Grand Prix, ale nie jest w stanie utrzymać tego poziomu przez dłuższy czas. U Kuby Wolnego na początku poprawiliśmy pozycję najazdową i tam to wygląda całkiem dobrze. Ma spore ambicje, chce skakać regularnie w Pucharze Świata. Wyniki latem były niezłe, ale do bycia najlepszym, wskoczenia na poziom, którego od siebie wymaga, jeszcze sporo brakuje. Dużo rezerw ma w konkretnym elemencie: pozycji w locie. Niedawno oddawał najlepsze skoki tego lata na treningach, ale teraz na pewno popracujemy jeszcze dużo nad techniką podczas obozu w Zakopanem. 

Następny krok przed zimą to stworzenie odpowiednio funkcjonującego trzonu zespołu, bo trzeba pamiętać, że on będzie później uzupełniany: raz przez juniorów, innym razem przez kogoś z Pucharu Świata na kilka tygodni. Chodzi jednak o trzech-czterech skoczków, którzy będą stanowili o sile grupy i napędzali kolejnych zawodników, żeby siebie nawzajem przeskakiwać. Mam już na to pewną wizję, ale o nazwiskach porozmawiamy, gdy ustalimy składy, które wyślemy na pierwsze zawody.

W zeszłym roku pomiędzy kadrą B i kadrą A nie było odpowiedniej współpracy. Thomas Thurnbichler i Maciej Maciusiak mieli dwie odrębne trenerskie wizje i szli własnymi ścieżkami. Jak bardzo musi i potrafi się pan dostosować do tego, jak działa Thomas? Bo, jak sam pan mówi, w trakcie sezonu pewnie będzie się pan zajmował także jego zawodnikami, którzy pojadą na zawody Pucharu Kontynentalnego.

- Myślę, że mam odpowiednie doświadczenie, żeby tak pracować. Przyszedłem tu pomóc Thomasowi, zrobić wszystko, żeby Polacy weszli na wyższy poziom i działać tak, jak chce Thomas. Podobało mi się to, o czym rozmawialiśmy, a austriacki system znam i lubię, odkąd pracowałem w Czechach z Richardem Schallertem. Tam też on był trenerem kadry A, a ja kadry B. To zawsze opiera się na współpracy i odpowiedniej komunikacji. Co tydzień mamy testy na platformie dynamometrycznej i kontrolujemy wyniki chłopaków, musimy wiedzieć, na czym stoimy. Nie ryzykujemy i nie używamy żadnych radykalnych rozwiązań. Jest wszystko podobnie jak w kadrze A. Już poza podstawami mam w tym jednak trochę pomysłów ze swojej głowy.

Wspomniał pan, że stosuje neurocoaching, którym "zaraził" pana brat. W kadrze A te metody też istnieją, Thomas i jego asystent, Marc Noelke opierają na tym sporo elementów treningu, czy aktywacji przed zawodami. Jak bardzo pana wizja pracy z tym metodami różni się od tej w kadrze A?

- Gdy trenujemy z chłopakami, nie łączymy grup, za rzadko trenujemy razem, żeby to w jakiś sposób porównać. Dzięki neurocoachingowi w pewien sposób rysujesz drogę, którą do ciała trafi to, czego wymaga od niego umysł. Pracuję z tym już sześć lat, do tej pory współpraca z moim bratem przebiegała świetnie i tu też wygląda to w porządku. Choć nie wszyscy w te metody wierzą, one nie zawsze do nich trafiają.

Ale rozmawiamy o tym. Gdy Jan Habdas pyta, dlaczego robi dane ćwiczenie, odpowiadam mu, że ma potencjał, siłę i mięśnie, ale to tak, jakbyś chciał wyjąć silnik z najlepszego ferrari i przenieść go bezpośrednio do polskiego fiata. Pytam: "I myślisz, że jakbyś tym pojechał w jakimś wyścigu, to byś wygrał?". Jak by wcisnąć w nim gaz do deski, to mógłby w ogóle nie działać i raczej nie byłby najszybszym samochodem w wyścigach, prawda? Trzeba pewne rzeczy do siebie dostosować, poprawiać małe elementy. Tylko tak skoczek, jak samochód, wykorzysta nie trzy, a 80 proc. potencjału.

Chciałem panu coś pokazać. To nowa, czeska wersja mema nazywanego w polskim środowisku skoków "Cyklem życia bekadry". Niedawno poznał go Maciej Maciusiak, przy nim z tego zrobiła się wręcz legenda, a w mediach społecznościowych już panu go powoli tłumaczą na czeski.

Przy kwadratach wokół okręgu zazwyczaj są napisy "Zacieśnienie współpracy z Akadrą i wspólne zgrupowanie w Cetniewie", "Podia Letniego Pucharu Kontynentalnego i Letniego Grand Prix", "107,5 metra na inauguracji Pucharu Świata w Wiśle", "Kilka miejsc na podium PK w końcówce sezonu". U pana pierwsze hasło się zgadza - tylko zamiast Cetniewa była Spała, a to drugie jest nieco bardziej ponure: "Słabe występy w LGP i ciułanie punktów w LPK". Kolejne miejsca na razie są puste. Co będzie następne? 

- Na pewno na razie zgadzam się z tym, co tam napisano. Od siebie powiem, żeby nie przeklnąć, że lato było cholernie słabe. Wiem, jak można odbierać te wyniki, a cieszyć muszą takie detale jak zrobienie kwoty startowej na Puchar Kontynentalny dzięki występom w FIS Cupie czy niezłe skoki Klemensa Murańki w Letnim Grand Prix. Ale myśmy się musieli uczyć czegoś innego, docierać i dostosowywać do okoliczności. Maciej Maciusiak robił z chłopakami świetną robotę, niczego nie podważam. Dwa lata temu byłem jednak z Francuzami na Pucharze Kontynentalnym i dla mnie u polskich skoczków często wyglądało to tak, że u nich jest siła, pchanie na progu i tyle. A według mnie to dopiero połowa roboty. Jeśli nie wykonasz odpowiedniej pracy w powietrzu, to zostaje już tylko 50 proc. twoich możliwości. I później to widać w wynikach.

W polskich skokach wielu liczy na zasypanie dziury, która wytworzyła się pomiędzy najlepszymi z kadry A, a zapleczem. Ale są obawy, że na razie po prostu nie ma zawodników, którzy dołączą do najlepszej trójki Kubacki, Żyła, Stoch, a juniorom trzeba dać trochę więcej czasu na wejście na najwyższy poziom. Tylko że w Polsce to nigdy nie trwa krótko.

- Widziałem tu co najmniej trzech bardzo dobrze wyglądających, młodych zawodników, z którymi dobrze współpracuje Daniel Kwiatkowski. Jeden z nich, który choć pierwszy raz pojechał ze mną na zawody, od razu zapunktował – chodzi o Kacpra Tomasiaka, który w Letnim Pucharze Kontynentalnym w Klingenthal był na 29. miejscu. Skoczył, a trener słoweńskiej kadry B, Igor Medved, ze zdziwieniem na twarzy pytał się "Który to?". "Polski chłopak", mówię mu. Nawet taki trener go dostrzegł, co pokazuje, że to naprawdę wielki talent.

Ale zgadzam się z tym, co pan zawarł w pytaniu, nietrudno to zauważyć. Ta najlepsza trójka i jej przewaga nad innymi jest jednak normalna, bo gdy jedna generacja jest bardzo silna, to na tle innej zawsze będzie widać jej wysoki poziom, następuje naturalne skupienie się tylko na tej generacji, W Czechach też mieliśmy kiedyś kilku naprawdę dobrych skoczków i tak się na nich zapatrzyliśmy, daliśmy im trenerów i to, czego potrzebują, że kwotę Pucharu Świata musiał nam wypełniać skoczek, który pozostawał aktywny, żeby uczyć się do zawodu trenera, niejaki David Jirotka.

Macie grupę zawodników, która nie wykorzystuje swojego potencjału i tak tworzy się ta wspomniana dziura pomiędzy grupami. Dobrze pamiętam Klimka Murańkę, który skakał jeszcze, gdy kariery nie skończył Adam Małysz. Tego, który debiutował w Pucharze Świata na Wielkiej Krokwi. Przecież o nim się od zawsze mówiło, że wielki talent, a potem zniknął, dla wielu chyba nadal jest tym młodym, zdolnym. Mówię mu kiedyś: "Ty, Muri. Ja czytałem o tobie więcej jako o tym młodym polskim talencie co podbije Puchar Świata do tego stopnia, że nawet nie wiem, że masz brąz mistrzostw świata z Falun w drużynie. Ale wiem, że 12-letni Murańka miał być nowym Adamem Małyszem. I teraz jestem twoim trenerem, siedzimy i pierwszy raz sobie zdałem sprawę, że ty medal masz. Gdzieś ty był?".

Trzeba się skupić na wszystkich grupach. I tego nie musi robić główny trener. Trzeba zbudować system, wedle którego to będzie funkcjonowało: wiedzieć, co będzie robił 10-letni, 12-letni, 15-letni i 18-letni skoczek. I że u nich to nie będzie funkcjonowało tak samo jak w kadrze A czy B, nie mogą w tym wieku robić tych samych rzeczy. Bo to nie prowadzi do niczego dobrego.

Wi�cej o: