Skoki narciarskie. Andreas Goldberger dla Sport.pl: Kamil Stoch to bohater, a jest nie�mia�y. Stefan Horngacher? Nawet po okropnym wypadku potrafi si� b�yskawicznie podnie��

- S�ysza�em, �e przyszed� z gotowym harmonogramem pracy na ka�dy dzie� w roku. Pokaza� plan zawodnikom i od niekt�rych us�ysza�: "Wtedy musimy zrobi� to, a wtedy tamto, tutaj mamy wakacje". Powiedzia�: "Dobrze, je�d�cie na wakacje. Ale nie wracajcie" - m�wi Andreas Goldberger. Jeden z najlepszych skoczk�w w historii opowiada m.in. jak Stefan Horngacher "na nowo nauczy� skaka� Kamila Stocha" i jak to si� sta�o, �e na nasz� dru�yn� z zazdro�ci� patrz� Austriacy.

Łukasz Jachimiak: Jak Twoja forma na początku sezonu?

Andreas Goldberger: Wkrótce zobaczymy.

Nie przestałeś być skoczkiem, który startuje z kamerą na kasku i lecąc przekazuje widzom swoje wrażenia?

- Pewnie, że nie! Będę skakał na Turnieju Czterech Skoczni i na mistrzostwach świata. Na tym imprezach mamy zapewnione odpowiednie wsparcie techniczne, tam telewizja ORF dysponuje potrzebnym sprzętem.

Trenujesz, żeby móc tak skakać?

- Trenuję, ale nie za dużo. Chciałbym więcej, tylko że to nie jest łatwe, bo trzeba szukać otwartych skoczni, specjalnie na nie wyjeżdżać, a mi brakuje czasu. Latem oddałem 50 skoków. Zwykle przed sezonem zaliczam ich 80 i z taką liczbą czuję się dobrze. Całe szczęście, że do turnieju został jeszcze miesiąc. Potrenuję w grudniu i będzie dobrze.

Używasz nowoczesnego sprzętu? Takiego, z jakiego korzysta na przykład Kamil Stoch?

- Taki sprzęt jest zbyt dobry. Próbowałem go używać, sprawdzałem nowe kombinezony, narty oraz wiązania, no i muszę powiedzieć, że sprawiło mi to dużo problemów. Kiedy ktoś skacze dobrze, to tak zaawansowany sprzęt mu pomaga, ale jeśli ktoś skacze tak jak ja, to używanie nowego sprzętu może być bardzo niebezpieczne.

Bardzo niebezpieczne nawet dla Ciebie, byłego mistrza z wielkim doświadczeniem?

- Tak, bo o wiele łatwiej jest skakać w większym kombinezonie. Te nowe, przylegające, sprawdziłem, żeby mieć porównanie i żeby wiedzieć, jak się czują zawodnicy rywalizujący teraz w Pucharze Świata. Ale kiedy chcę się pobawić skokami, zawsze biorę stary sprzęt.

Na Twoje oko i według Twojej wiedzy – która ekipa dysponuje obecnie najlepszym sprzętem?

- Wydaje się, że Norwegia. Patrząc na ostatnie lata, myślę, że oni są z przodu. W ubiegłym roku zgrało im się wszystko – mieli świetne kombinezony i bardzo dobrze przygotowanych skoczków. To musiało dać im wiele zwycięstw. Ale Polska, Niemcy i Austria też są na bardzo wysokim poziomie. Możliwe, że to nawet ten sam stopień sprzętowego zaawansowania, co u Norwegów. Wiem, że Niemcy wydają bardzo dużo pieniędzy na to. I nie masz wyjścia, musisz wydawać, żeby się rozwijać, żeby znajdować nowe rozwiązania. To coraz większy problem dla małych drużyn, dla biednych federacji. Żeby rywalizować z najlepszymi, musisz zainwestować w wiele kombinezonów, w bardzo drogie buty. Jeśli nie masz pieniędzy, to niestety, trudniej będzie ci walczyć.

Kiedy byłeś skoczkiem, Austria sprzętowo przerastała resztę?

- Kiedy zaczynałem, to praktycznie wszyscy mieliśmy to samo – kombinezony od niemieckiej firmy, bardzo podobne narty, najzwyklejsze wiązania. Wtedy na sprzęt nie zwracaliśmy większej uwagi. Sytuacja się zmieniła, kiedy naszym trenerem został Mika Kojonkoski. Razem z nim przyszli młodzi ludzie, którzy wprowadzili bardzo dużo zmian w naszym sprzęcie, a szczególnie w kombinezonach. To dało nam przewagę nad resztą świata.

Jesteś przekonany, że teraz Austria jednak nie odstaje od Norwegii, Niemiec i Polski? Że to wyłącznie przez kwestie sportowe w „drużynówce” na igrzyskach w Pjongczangu zajęła czwarte miejsce, tracąc do podium aż 100 punktów?

- Mniej więcej dziesięć lat temu kryzys miały skoki niemieckie, bo Niemcy zbyt mocno skupili się na swoich zawodnikach ze światowego topu, a za mało uwagi poświęcali młodszym zawodnikom. Jakiś czas temu to samo przerabiali Norwegowie, a teraz coś takiego obserwujemy w Austrii. Brakuje nam 18-, 19-, 20-latków, którzy mogliby dobrze skakać w Pucharze Świata. Mamy ludzi w wieku 22-25 lat. To Stefan Kraft, Daniel Huber, Philipp Aschenwald, Clemens Aigner. Oni mogą skakać bardzo dobrze. Ale 25-letni skoczek to już nie jest młody zawodnik. A ci nasi 25-latkowie mają niewielkie doświadczenie, są młodzi stażem, taki Huber czy taki Aigner mają dopiero po jednym sezonie przeskakanym w Pucharze Świata. Wcześniej się nie mieścili w kadrze, bo miejsca zajmowało starsze pokolenie. Teraz musimy zaczekać, aż więcej się nauczą.

W Polsce mamy podobny problem z młodszymi zawodnikami, ale ostatnio nasi doświadczeni skoczkowie są lepsi od Waszych liderów, czyli Krafta i Michaela Hayboecka. Dlaczego?

- Wy w ostatnich latach pracowaliście bardzo ciężko. Mówię tak, bo dobrze znam Stefana Horngachera. I ze wspólnego skakania, i z trenowania. To jest bardzo pracowity człowiek. Wiem, że od objęcia polskiej kadry on harował i harowali wasi skoczkowie. Za to przyszedł czas zapłaty. Swoją odbierają też Niemcy i Norwegowie, bo i oni bardzo dobrze pracowali. A jeśli pracujesz na 95 procent, to pracujesz za mało.

Andreas Felder to taki człowiek, z którym Austriacy pracują na 100 procent?

- Trudno powiedzieć, że jest taki albo taki. Myślę, że jest prostolinijny. Nie jest typowym mocnym szefem, ale jest o nim taka opinia, że nie ma z nim dyskusji. Mówi: „Ja zrobię to, ty zrobisz to”, a nie „A może zróbmy trochę tak, a trochę inaczej”. Jest konkretny, konsekwentny, ma pomysł na to, co robi. I jest bardzo pewny siebie.

Czy Ty nie przeszedłeś od opisywania Feldera do mówienia o Horngacherze?

- Ha, ha, są podobni! W końcu obaj to Tyrolczycy. Znają się, razem skakali i do sportu podchodzili podobnie. Andreas i Stefan to byli tacy goście, którzy mieli pomysł co i jak powinni zrobić, wierzyli w to, co robili i to im przynosiło efekty. Teraz tak samo działają jako trenerzy. To jest dobre podejście dla drużyny. Felder ma duże doświadczenie. Prowadził austriacką kadrę, w której skakałem, pracował z kombinatorami norweskimi, z juniorami w Tyrolu, ostatnio z austriacką kadrą kobiet. Ma doświadczenie, otwartą głowę, ciągle się uczy. Skoki kobiet i mężczyzn są różne, u kobiet też musisz bardzo pracować nad sprzętem, stosować inne rozwiązania. To się przyda, bo chociaż moim zdaniem sprzętowo w naszej kadrze jest dobrze, to cały czas trzeba szukać przewag. We wszystkim – w kombinezonach, nartach, butach, wiązaniach.

Z Felderem jako skoczkowie się mijaliście, on kończył karierę, gdy Ty byłeś na początku. Za to z Horngacherem długo byliście kolegami z drużyny. Dogadywaliście się, lubiliście? Charaktery macie raczej różne.

- No tak, jesteśmy różni. Ale zawsze go lubiłem. Był bardziej doświadczonym skoczkiem i pewnymi rzeczami mi imponował. Pamiętam, jak się zachowywał, kiedy miał problemy ze zdrowiem, jaki był gdy odnosił sukcesy, a później jaki był w roli trenera. Bez względu na to co akurat robił i co przeżywał, zawsze miałem dla niego ogromny szacunek. A teraz Stefan to już trenerska marka. Pracował w Austrii, w Polsce, w Niemczech, znowu jest w Polsce – wszędzie go chcą. U Was dostał szansę bycia pierwszym trenerem i to był naprawdę niełatwy start. Przecież w Polsce ludzie doskonale pamiętają wielkie sukcesy Adama Małysza, zainteresowanie skokami jest ogromne, cały czas chcecie mieć wspaniałe osiągnięcia. Kiedy w 2016 roku Stefan zastępował Łukasza Kruczka, z waszymi skokami było źle. W 2014 roku Kamil Stoch wygrywał wszystko, a pamiętam, że następne lata miał bardzo nieudane. Gdy w 2016 roku przyszedł Stefan, to Kamil powiedział: „Wygląda na to, że będę musiał nauczyć się skoków od nowa”. No i wygląda na to, że się nauczył. A właściwie, że Stefan go nauczył.

Jak to zrobił?

- Słyszałem, że przyszedł z gotowym harmonogramem pracy na każdy dzień, tydzień, miesiąc, że szczegółowo rozpisał cały rok. Pokazał ten plan zawodnikom i powiedział „Chcę to zrobić”. Od niektórych usłyszał: „Wtedy musimy zrobić to, a wtedy tamto, tutaj mamy wakacje”. Powiedział: „Dobrze, jeźdźcie na wakacje. Ale nie wracajcie. Jesteście poza kadrą”. Zawodnicy spuścili z tonu, a Stefan im wyjaśnił, że albo będą pracować na jego zasadach, albo wcale. Skoczkowie szybko się przekonali, że Horngacher jest jak dobry nauczyciel – bardzo dużo wymaga, ale potrafi ci bardzo pomóc. Stefan stworzył świetną drużynę. Dobrze współpracuje z asystentami, którzy już wcześniej znali waszych skoczków, dba o wszystko i wszyscy mu ufają, wierzą w niego. Bardzo poprawił też w waszym zespole kwestie sprzętowe. Zresztą, on zawsze znał się na sprzęcie, to było widać jeszcze kiedy był skoczkiem.

Pamiętał o tym Adam Małysz, który kiedyś dzięki podpowiedziom Horngachera dotyczącym kombinezonu wygrał loty na Kulm. Wiesz, że podobno to Małysz przekonał Horngachera do pracy u nas?

- To dobrze dla całych skoków, że taka legenda, jaką jest Adam, w nich pracuje. A dla waszych skoków to sprawa bezcenna. Adam Małysz otwiera wszystkie drzwi. Zwłaszcza te, które dla innych pozostałyby zamknięte. Potrzebujesz czegoś jako trener? Nie ma sprawy, wyślij Adama, on ci to załatwi – taką opcję ma Stefan. Adama znają i cenią politycy, co się bardzo przydaje. Adam ma w Polsce tak wspaniałą opinię, że pewnie mógłby zostać prezydentem, ha, ha. Pamiętam, że on po skończeniu ze skokami przez kilka lat startował w rajdach. Na pewno dzięki temu, że wrócił, wasze skoki zrobiły jakościowy skok. Małysz jest ważną częścią sukcesu Horngachera. Oni się znają od dawna. Adam jest pewny jakości pracy Horngachera. Z kimś innym pewnie nie chciałby tak blisko współpracować. Im się pracuje razem bardzo dobrze. To jest bardzo ważne.

Małysz jest profesjonalny, zasadniczy i to samo można powiedzieć o Horngacherze. Ale Adam lubi pożartować. A Stefan? Pamiętasz jakąś zabawną sytuację z nim w roli głównej?

- Oczywiście! Takich rzeczy było mnóstwo. Ale nie wiem czy mogę je wspominać. Powiem tyle - on nie zawsze myśli wyłącznie o ciężkiej pracy. Potrafi znaleźć czas na śmiech, na dobre żarty. Nasza drużyna z dawnych lat potrafiła wszystko świetnie połączyć. Byliśmy zgraną grupą. Andrea Felder, Ernst Vettori, Heinz Kuttin, Stefan, ja, Martin Hoellwarth, Werner Rathmayr – dużo się w naszej paczce działo. Brylował Vettori, ale Stefan też potrafił się pobawić.

Już wtedy grał na gitarze?

- Tak, przygrywał nam. Lubiliśmy też razem wybrać się na dobry koncert. A z tym graniem Stefana to ciekawa sprawa, bo było tak, że nauczył się sam, nigdy nie miał nauczyciela. Czyli było jak w sporcie – Stefan sobie postanowił, że coś zrobi i doszedł do celu, realizując swój plan. Minęło tyle lat, a ciągle gra, ciągle się tym bawi. Fajnie. Ja też próbowałem zostać gitarzystą, ale przestałem bardzo szybko. Tak było lepiej dla wszystkich, ha, ha.

Horngacher trenuje Polaków, Alexander Stoeckl prowadzi Norwegów, Werner Schuster odnosi sukcesy z Niemcami, Andreas Felder ma przywrócić blask skoczkom z Austrii – wszyscy wymienieni szkoleniowcy są Twoimi rodakami. Czy to dowód, że austriacka szkoła skoków jest najlepsza na świecie?

- Na to wygląda. W Austrii skoki to jeden z najważniejszych sportów. Mamy tradycję, mamy wielu ludzi, którzy chcą szkolić młodzież i dzieci. Sam jestem wśród nich. Raz już to robiłem, w przyszłym roku znów planuję zająć się szukaniem talentów. U nas cały czas dzieciaki skaczą, bo wszyscy pamiętają mnóstwo sukcesów, jakie mieliśmy niedawno, za długiej kadencji Aleksandra Pointnera. Ciągle mamy dużo centrów szkolenia, naprawdę dobrych szkół. O gimnazjum w Stams słyszeli chyba wszyscy, którzy interesują się sportem zimowym. Schlierenzauer, Kofler, Kraft, Hayboeck – to są wychowankowie Stams. Jest edukacja, jest sport z tradycjami, jest współpraca z nauką – tak austriacka szkoła skoków ma się dobrze.

Polska szkoła aż tak mocna nie jest, ale chyba nikt nie zaprzeczy, że najlepszym skoczkiem świata w ostatnich latach jest Kamil Stoch. W czym jest lepszy od całej reszty?

- Przede wszystkim jest utalentowany. Gdyby nie był, nie odnosiłby sukcesów. Ale jest też bardzo pracowity. Gdyby był tylko utalentowany, miałby jeden wielki sukces, może jeden świetny sezon. Kamila po raz pierwszy spotkałem, gdy waszych juniorów prowadził Kuttin. Pewnego razu Heinz przyjechał z nimi do Villach, a ja akurat też tam trenowałem. Był taki dzień, że Heinz do mnie podszedł i powiedział: „Patrz, to jest bardzo utalentowany chłopak, ma wielki potencjał. Kiedyś może być najlepszy”. Mówił o Stochu, który miał wtedy 16 lat. Życzyłem Heinzowi, żeby miał rację, a teraz okazuje się, że Kamil jest wielkim mistrzem. Stoch zasługuje na to, co ma. Fajnie, że w sumie dopisuje mu szczęście, bo nie miał przecież wielkich problemów ze zdrowiem. Co nie znaczy, że zawsze było mu łatwo. Sezon 2015/2016 miał okropny. Wiem, jak się czuł. To straszne, kiedy wygrywasz wszystko, a nagle tracisz pewność, tracisz czucie skoczni, czucie siebie. Wszyscy cię pytają, co się stało, a ty nie wiesz. A wiesz co jest najfajniejsze w Kamilu?

Mogę wymienić sporo rzeczy.

- Mnie się bardzo podoba to, że on jest wielką postacią, jest bohaterem, a zupełnie się nie zachowuje jak bohater. W tych czasach to rzadkość. Kamil niesamowicie twardo stąpa po ziemi. Zawsze kiedy go widzę, kiedy przechodzi obok, rzuca „cześć”, uśmiecha się, jest uprzejmy, a nawet nieśmiały. Moim zdaniem to bardzo ważna rzecz. I jeszcze muszę podkreślić rolę drużyny. Kamil jest w mocnym zespole i czuje to. Zobacz, jak dobrze wygląda teraz Piotr �y�a. A macie jeszcze paru innych bardzo dobrych skoczków. Polska to ciężko pracująca kadra, ale – tak to wygląda – przeżywająca też dobry czas poza skocznią. Chłopaki czerpią radość ze wspólnego podróżowania, przebywania, trenowania, wspólnego wygrywania.

Mówią, że się przyjaźnią.

- Trudno nie uwierzyć.

Mam dla Ciebie trudne zadanie. Polacy uwielbiają to robić, więc spróbuj i Ty – porównaj Stocha z Małyszem.

- To zrozumiałe, że porównujecie dwóch mistrzów. Ja to widzę tak: Polska miała tradycje w skokach, sam pamiętam choćby świetnie latającego Piotra Fijasa, ale Adam wszystkich swoich poprzedników przeskoczył w wielkim stylu. On jest co najmniej poziom wyżej. Małysz wygrywał wszystko i to seryjnie. Odleciał światu, był zjawiskiem. Rozmiarami swoich zwycięstw otworzył skokom w Polsce bramę do następnych sukcesów. To dzięki Adamowi skoki są jednym z waszych sportów narodowych. Być może gdyby nie Adam, Kamil nie odniósłby swoich sukcesów. A może nawet w pewnym momencie przestałby być skoczkiem narciarskim, bo nie miałby takich perspektyw, jakie dostał dzięki osiągnięciom Adama? Małysz zbudował wasze skoki na nowo. Stworzył je mocniejsze niż kiedykolwiek były. To dzięki Adamowi dzieciaki zaczęły wierzyć, że można trenować po to, żeby kiedyś wygrywać. Pamiętam jak Adam pojawił się w Pucharze Świata. Zaczął wygrywać? Okej, wygrywa – tak sobie wszyscy myśleli. A on nagle urósł z nikogo do kogoś nie do zatrzymania. To był szok. Stoch już wiedział, że Polak może wygrywać i wszyscy już to wiedzieli.

To prawda, że jako jeden z pierwszych pomyślałeś o Małyszu inaczej niż „okej, niech wygrywa, przejdzie mu”? Spodziewałeś się, że może stać się wielki i dlatego szepnąłeś o nim słówko swojemu menedżerowi?

- W 1995 albo 1996 roku, na pewno jeszcze przed pierwszym zwycięstwem Adama w Pucharze Świata, powiedziałem Ediemu Federerowi, żeby zwrócił uwagę na tego chłopaka z Polski. Mówiłem, że ma coś szczególnego. Edi się ze mną zgodził i zainwestował w wasze skoki. Cóż, już kiedy pierwszy raz zobaczyłem Adama, to wiedziałem, że będzie najlepszy. Ha, ha, żartuję. Szczerze mówiąc, nie przypuszczałem, że może być aż tak dobry. Widziałem w nim potencjał, ale nie sądziłem, że wszystko się aż tak potoczy. Adam nad sobą cały czas pracował. Również poza skocznią. Pamiętam, jak nauczył się niemieckiego na tyle, żeby umieć udzielić wywiadów. A miał mnóstwo próśb o nie. Kiedy wygrał Turniej Czterech Skoczni, to absolutnie każdy dziennikarz chciał z nim porozmawiać.

Krótko przed pamiętnym Turniejem Czterech Skoczni załatwiłeś Małyszowi kontrakt z Red Bullem? Słyszałem, że z Ramsau i Sankt Moritz, gdzie wiele ekip trenowało, zadzwoniłeś do Federera, żeby go poinformować, że Polak jeździ z niższych belek, a i tak przeskakuje skocznię. I wtedy Federer przekonał szefa Red Bulla, że warto pozyskać Małysza?

- Tak, Edi to załatwił. I tak, najpierw rozmawialiśmy o Adamie w Red Bullu. Chcieliśmy mieć takiego ambasadora. Zwłaszcza że Polska to duży rynek.

A czy to prawda, że kontrakt podpisany z Małyszem kilka dni przed turniejem Federer i szef Red Bulla porwali w Innsbrucku, bo mając już praktycznie pewność, że Małysz wygra Turniej Czterech Skoczni, postanowili go docenić i zaproponowali mu nowe, dużo lepsze warunki?

- Wow, nie pamiętam. Ale myślę, że wielki sukces oznaczał lepszy kontrakt. Nie wiem jaki kontrakt miał Adam, ile zarabiał, ale przed Turniejem Czterech Skoczni był tylko dobrze rokującym zawodnikiem, który wygrał w życiu trzy konkursy Pucharu Świata. A Turniej Czterech Skoczni to coś specjalnego, impreza, którą znają wszyscy. Adam wygrał ją w niesamowitym stylu. Zasłużył na wielkie docenienie.

Tomasz Pilch w Red Bullu to też w jakiejś mierze Twoja idea?

- Nie, ale obserwuję go. Chłopak ma talent. I wiem, że jest spokrewniony z Adamem. To syn siostry Adama, tak?

Zgadza się.

- W poprzednim sezonie ładnie skakał w Pucharze Kontynentalnym. Teraz latem też dał się zauważyć. Ma dopiero 18 lat, bardzo możliwe, że wykorzysta swój wielki potencjał. Nauczycieli ma przecież świetnych – Adama, ale też Kamila. Jeśli trenując od dziecka, masz wielkiego idola, w którego jesteś wpatrzony, to masz większą szansę też zostać mistrzem. Ale Pilchowi musicie dać czas. Niech skacze w Pucharze Kontynentalnym, niech się spokojnie rozwija. Musi dojrzeć.

Porozmawiajmy o Twojej karierze. Z Małyszem łączy Cię to, że nie zdobyłeś olimpijskiego złota.

- Bardzo tego żałuję. Olimpijskie złoto zawsze było moim największym marzeniem. Niestety, poza tym, że jesteś wystarczająco dobry, musisz jeszcze mieć dużo szczęścia, żeby wygrać igrzyska. One są raz na cztery lata i masz na nich tylko dwa dni, żeby wykorzystać swoją szansę. A identycznie jak Ty nastawionych jest mnóstwo innych świetnych skoczków. Wygrałem trzy razy klasyfikację generalną Pucharu Świata, to są wielkie sukcesy, ale oddałbym wszystkie Kryształowe Kule za złoty medal igrzysk.

A który ze swoich sukcesów uważasz za największy?

- Złoto mistrzostw świata w lotach. Loty są czymś specjalnym dla skoczków, a dodatkowo wywalczyłem tytuł w domu, w Bad Mitterndorf. Presja była ogromna, oglądało mnie pod skocznią mnóstwo przyjaciół. Wszyscy chcieli, żebym wygrał. Kibicowało mi w sumie 50 tysięcy rodaków. Atmosfera była świetna, doskonale pamiętam, jak pięknie brzmiał wtedy austriacki hymn. Piękne były również ceremonie w Bischofshofen po wygranych Turniejach Czterech Skoczni. Kochałem też skakać w Innsbrucku, na starej Bergisel. Była magiczna. Już jako dziecko patrzyłem na nią i myślałem: „Wow, bardzo chciałbym kiedyś tu skoczyć”. Wygrałem tam swój pierwszy konkurs Pucharu Świata.

Polscy kibice zaraz poczują się zdradzeni, jeśli nie wspomnisz o Zakopanem. Tam zawsze byłeś fetowany prawie jak Adam Małysz.

- Zakopane zawsze było rewelacyjne. Zawsze. Świetnie pamiętam konkursy z 1996 roku. Wtedy byłem na Wielkiej Krokwi pierwszy raz w życiu. Było okropnie zimno, a na trybunach było mnóstwo kibiców. Zrobili świetną atmosferę, a przecież wy wtedy nie mieliście sukcesów. Starali się Robert Mateja i Wojciech Skupień, ale oni nie wygrywali, a Adam jeszcze był przed swoimi najlepszymi czasami. Do Polski mam sentyment. Kiedyś, jeszcze jako junior, byłem w Szczyrku na Pucharze Europy. Skakaliśmy na skoczni 80-metrowej, na której prawie nie było śniegu. Po wylądowaniu wjeżdżaliśmy w trociny. To było szalone. I jest w tej historii jeszcze jedna ciekawostka – moim trenerem był wówczas Sepp Gratzer [dzisiaj pełni funkcję szefa kontroli sprzętu w Pucharze Świata].

Tamten Szczyrk to jedno z Twoich najdziwniejszych doświadczeń w karierze?

- Tak, Szczyrk był szalony. I zabawny. Bardzo trudne było przestawianie się ze stylu klasycznego na styl V. A bardzo po latach za bardzo dziwne muszę uznać skakanie bez pomiaru odległości system wideo. Wyobrażasz sobie, że przy zeskoku stoi człowiek i mówi: „Skoczyłeś 103 metry. Chociaż nie, nie, może 105”? Wynik zależał od decyzji człowieka, który miał tylko moment na zobaczenie lądowania. A jeśli chodzi o niebezpieczne sytuacje na skoczni, bo w Szczyrku mogło być niebezpiecznie, to  najgorzej wspominam wydarzenia z Oberstdorfu z jednego z Turniejów Czterech Skoczni. To były dawne czasy, wtedy jeszcze na treningach startowaliśmy nie według klasyfikacji Pucharu Świata, tylko krajami, według porządku alfabetycznego. Najpierw była Austria. I ja. A zaraz po mnie Stefan Horngacher. Trzeba podkreślić, że rozbiegi wyglądały zupełnie inaczej niż teraz, wtedy nawet się nie marzyło o takich systemach, jakie są obecnie stosowane. Jechałem do progu jako pierwszy, zostawiałem ślady, w które później mieli wjeżdżać następni zawodnicy. Już przed wyjściem z progu pomyślałem: „Uuu, ale nierówno!”. Miałem szczęście, że dałem radę skoczyć. Za chwilę ruszył Stefan. Spojrzałem, gdy jechał i zobaczyłem jego straszny wypadek. Obróciło go, upadł na twarz, był okropnie pościerany. Zabrała go karetka, a kiedy później pojechaliśmy do niego do szpitala, to go w pierwszej chwili nie poznaliśmy. Dopiero kiedy się odezwał, wiedzieliśmy, że to on. Choć pewność mieliśmy dzięki temu, że zażartował. To było w jego stylu, żeby w takim momencie żartować, i to był jego stylu żartowania. To właśnie cały Stefan. Nawet jak ma okropny wypadek, to nie użala się, tylko potrafi się błyskawicznie podnieść.

Wi�cej o: