Sceny przed Narodowym! Oto zdj�cie roku. Ten fina� Pucharu Polski ju� jest legend�

Dawid Szymczak
To by� fina�, jaki dekad� temu wymarzy� sobie Zbigniew Boniek - niczym niezm�cone �wi�to polskiego pi�karstwa. �wietne na trybunach, atrakcyjne na boisku. Wype�nione zdrowymi emocjami i doprawione wyr�wnuj�cym golem w ostatniej minucie. Wreszcie - dogrywk� ze zwyci�sk� bramk� dla Wis�y Krak�w. Ten mecz obro�nie legendami.

Zapamiętamy kilka scen: młodego kibica Pogoni Szczecin pomagającego wejść po schodach starszej kibicce Wisły Kraków, bezrobotnych policjantów szukających cienia w parku przy stadionie, Kamila Grosikiego zagrzewającego trybuny do jeszcze głośniejszego dopingu już podczas rozgrzewki, estetyczne i kreatywne oprawy za bramkami. Wreszcie gola Efthymiosa Koulourisa strzelonego tuż po tym jak kibice Wisły wrzucili na boisko serpentyny i rozpoczęli najbardziej imponującą część swojego dopingu. Tak się złożyło, że za jedną bramką zapłonęły racę, a za drugą wybuchła radość.

Zobacz wideo Jarosław Królewski ma pretensje do dziennikarzy

Ale później to Wisła uciszyła kibiców Pogoni. Dobiegał końca doliczony czas gry, do rozegrania została ostatnia akcja, na trybunie za bramką Valentina Cojocaru trwało już święto, przy bocznej linii rezerwowi i trenerzy Pogoni też byli już gotowi wbiec na boisko, by wyściskać pozostałych. Wszystko na nic! W 99. minucie, po dośrodkowaniu najpierw piłkę zgrał głową Alan Uryga, a po chwili Eneko Satrustegui trafił na 1:1. Dwie minuty, których potrzebowali sędziowie, by sprawdzić, czy wszystko odbyło się zgodnie z przepisami, wydawały się trwać całą wieczność.

Niezwykły był też kontrast w obu ekipach podczas przerwy przed dogrywką. Rozłożone maty przed ławką Pogoni Szczecin i trener Jens Gustafsson próbujący - wbrew wszystkiemu - zarazić swoich piłkarzy spokojem. Nie słyszeliśmy, co mówił. Ale jednocześnie widzieliśmy, że nie ma to wiele wspólnego z kipiącym emocjami Albertem Rude. Hiszpański trener gestykulował i próbował krzykiem dotrzeć do piłkarzy, którzy jeszcze nie nacieszyli się wyrównującym golem. Obaj trenerzy utrwalali stereotypy o temperamencie południowców i Skandynawów.

Wszystko, co widzieliśmy przy liniach po chwili przeniosło się na boisko. To niesiona emocjami Wisła ruszyła po więcej. To Angel Rodado, który już wcześniej był bliski strzelenia gola, wreszcie trafił do siatki. Pogoń przyjęła kolejny cios. Jej entuzjazm wyparował. Gustafsson oklaskami starał się pobudzić swoich piłkarzy, ale oni wydawali się wyczerpani pod każdym względem. Potrzebowali kilku minut, by dojść do siebie. Kilka razy, już w drugiej połowie dogrywki, byli bliscy wyrównania. Ale Wisła zacisnęła zęby i przetrwała.

Jej kibice zaczęli świętować bez opamiętania, razem z piłkarzami zaśpiewali klubowy hymn o tym, że tak długo, jak na Wawelu będzie bił Dzwon Zygmunta, tak długo ich klub będzie zwyciężał. A teraz, gdy wrócą do domów, zmitologizują ten mecz. To będzie opowieść o wierze do końca. Legenda o niepoddawaniu się. Dowód na to, że po każdej burzy faktycznie wychodzi słońce. Że nigdy nie jest tak źle, by po chwili nie mogło być lepiej. Może zwycięstwo w finale zapewni tak potrzebny dopływ tlenu tuż przed walką o powrót do Ekstraklasy?

Grosicki chciał poprowadzić Pogoń, jak Messi Argentynę. I to on był najbardziej rozczarowany

Dzień taki jak ten może wyryć wspomnienia na resztę życia. Grosicki przed sezonem zapowiadał, że chce poprowadzić Pogoń do pierwszego trofeum tak, jak Leo Messi poprowadził Argentynę do mistrzostwa świata: otaczając młodszych kolegów wsparciem i strzelając najważniejsze gole. A w przeddzień finału jeszcze podkreślił, że będzie to najważniejszy mecz w jego klubowej karierze. I chyba nikt na Stadionie Narodowym nie był po meczu tak załamany, jak on. To samo deklarował zresztą kapitan Wisły - Alan Uryga, związany z klubem od małego, rozczarowany ostatnimi latami jak wszyscy kibice i zalany łzami wzruszenia po zwycięskim finale. Wszyscy kibice - z południa i północy - przyjechali do Warszawy po wspomnienia. Głodni trofeów, spragnieni sukcesu, pod wieloma względami inni niż kibice Legii, Rakowa czy Lecha.

Młodsi Wiślacy wreszcie mogli doświadczyć emocji i napięcia wokół wielkiego meczu. Dwudziestolatkowie nie pamiętają ostatniego finału Pucharu Polski, tylko ze wspomnień ojców znają opowieści o europejskich starciach z Parmą, Schalke i Lazio. Pierwszoligowa Wisła tym zwycięstwem osłodziła gorzkie ostatnie sezony, wywołała dawno niewidziane uśmiechy, po latach posuchy znów zakręciła się wokół trofeum i zdobyła je wbrew wszelkim przewidywaniom. Znów patrzyła na nią cała piłkarska Polska.

Może to właśnie presja przytłoczyła Pogoń? Może zabrakło jej stalowych nerwów w kluczowych sytuacjach? Grała przecież o wykasowanie wszystkich memów i żartów z jej pustej gabloty, o zrzucenie ciężaru czterech przegranych finałów, o wyjście z roli wiecznie drugiego Adasia Miauczyńskiego. A co najważniejsze: naprzeciwko była drużyna niemogącą wygrzebać się z pierwszej ligi. Kiedy, jeśli nie w tym roku? W drodze do finału, Pogoń wyeliminowała Jagielloni� Bia�ystok, Lecha Poznań i Górnika Zabrze - zespoły z aktualnego podium Ekstraklasy. Najtrudniejsze wydawało się być już za nią. A jednak, w finale nie była sobą. Zabrakło jej swobody i polotu, które pokazuje w wielu ligowych meczach.

Ból po porażce jest tym większy, że Pogoń budowała kadrę właśnie na taki dzień. Skoro sama przez blisko osiemdziesiąt lat istnienia nie zdobyła żadnego trofeum, to sprowadzała do siebie piłkarzy, którzy sukcesy odnosili w innych krajach i już wcześniej czuli te emocje. Zgromadziła w składzie zawodników, którzy w sumie zdobyli czternaście różnych pucharów w dziesięciu krajach - od Turcji, przez Armenię, po Szwecję. Kamil Grosicki jako jedyny miał medal za Puchar Polski (jako piłkarz Jagiellonii Białystok pokonał zresztą w finale w 2010 r. Pogoń Szczecin), ale poza nim Fredrik Ulvestad zdobywał krajowe puchary w Norwegii, Szwecji i Turcji, Alexander Gorgon trzy razy triumfował w Pucharze Chorwacji, Valentin Cojocaru z dwoma różnymi zespołami wygrywał Puchar Rumunii, a Wahan Biczachczjan sięgnął po puchar w Armenii. Efthymis Koulouris i Leonardo Koutris nie grali w finałach, ale byli częścią odpowiednio PAOK-u Saloniki i Olympiakosu Pireus, gdy zwyciężały w Pucharze Grecji. Nawet dyrektor sportowy Dariusz Adamczuk przypominał w ostatnich dniach swój triumf w Pucharze Szkocji, choć nie zaliczyliśmy go do wspomnianej pucharowej puli.

W ostatnich latach Pogoni brakowało zwycięskiej mentalności, nawyku zwyciężania i wytrzymywania presji w najważniejszych momentach, więc ci piłkarze mieli to wnieść. A jednak nie dali rady. Nie wytrzymali w 99. minucie, a po chwili - na początku dogrywki - dali się trafić drugi raz. I był to cios, po którym już się nie podnieśli.

Młody kibic Pogoni Szczecin pomógł starszej kibicce Wisły. Przyjemny powiew normalności

Półtorej godziny przed meczem obchodzimy Stadion Narodowy dookoła. Bramą nr 3 na trybuny wchodzą kibice Pogoni Szczecin, ale szukający swojego wejścia Wiślacy, kręcą się między nimi bez żadnego problemu. Analogicznie sytuacja ma się po drugiej stronie stadionu - tam, na błoniach powoli gaszą grille kibice Wisły, jednak wynurzający się z metra fani Pogoni, przechodzą niezaczepieni. Na neutralne sektory idą ramię w ramię, stoją w tych samych kolejkach do food trucków. Ba! Tego już nie widzimy na własne oczy, ale na "X" trafiamy na zdjęcie: młody kibic Pogoni na stromych schodach chwyta starszą kibickę Wisły pod rękę. Przed stadionem "hej, Pogoń!" pada naprzemiennie z "jazda, Biała Gwiazda!". "Puchar jest nasz!" - śpiewają jedni i drudzy. Policja jest w cieniu - dosłownie i w przenosi. Odejście od plemienności i okiełznanie najprostszych instynktów zapewniają przyjemny powiew normalności.

To wreszcie był finał, w którym tło pozostało tłem, a na pierwszy plan wysunął się sam mecz. Futbol w końcu był w centrum. Nie race i płonący dach Narodowego, jak na początku, zaraz po reformie przeprowadzonej przez Zbigniewa Bońka, gdy był prezesem PZPN. Nie kibice, którzy odmówili wejścia na trybuny, jak dwa lata temu. Nie piłkarze, którzy gonili się i okładali pięściami po ostatnim gwizdku, jak roku temu. To było święto polskiego piłkarstwa, na jakie długo czekaliśmy. Po dziesięciu latach od zreformowania tych rozgrywek nic nie zmąciło pierwotnego pomysłu: zdecydował jeden mecz, w którym wszystko było możliwe i do którego wszystko się sprowadzało. "Sukces lub porażka, radość lub łzy" - jak pisał na X tuż przed meczem Michał Świerczewski, właściciel Rakowa Częstochowa, który doświadczał tego przez ostatnie trzy lata (dwa zwycięstwa i jedna porażka Rakowa). Sama otoczka też miała znacznie: finał w samym środku majówki, akurat w Dzień Flagi, na Stadionie Narodowym, najpierw z grillem na jego błoniach, a później z emocjami na trybunach, z całymi rodzinami wzdłuż boiska i z fanatykami za bramkami.

Co za mecz! Wisła Kraków zadbała o filmowe zakończenie

A jeszcze w tym roku trafił się finał ze zwrotami akcji, który do końca trzymał w emocjach i który świetnie się oglądało. Wisła, zgodnie z zapowiedzią Alberta Rude, zachowała swój ofensywny styl. Zaczęła odważnie, stwarzała zagrożenie przede wszystkim po dośrodkowaniach, stosowała pressing już na połowie Pogoni. Kto obawiał się jednostronnego meczu i wyraźniej różnicy w umiejętnościach, ten po kwadransie pozbył się zmartwień. Wisła zagrała najlepszy mecz w tym roku, mimo że przez ostatni kwadrans to ona stała pod ścianą.

W 75. minucie przed Adrian Przyborek świetnie zagrał do Efthymiosa Koulourisa, a Grek uderzył mocno i precyzyjnie - pod poprzeczkę, bliżej dalszego słupka. Rude dokonał zmian, a jego zespół ruszył odrabiać straty: z dystansu uderzał Rodado, groźnie było też po jednym z rzutów rożnych, a w końcu doskonałą okazję zmarnował Roman Goku. Gdy w 90. minucie z pięciu metrów trafił prosto w bramkarza, można było przypuszczać, że Wisła nie da już rady wyrównać. Trudno było odgonić myśl, że jeśli miała to zrobić, to właśnie w tej akcji. Jej piłkarze zadbali jednak o jeszcze bardziej emocjonujące zakończenie. Filmowe wręcz. Ostatnia minuta, ostatnia akcja i ostatni strzał przyniósł gola na 1:1. To wtedy Wiśle urosły skrzydła, na których przefrunęła też przez dogrywkę. Już na jej początku strzeliła drugiego gola - Rodado uciekł obrońcom Pogoni, dopadł do prostopadle zagranej piłki i uderzył ze stoickim spokojem, a w ostatnich minutach z zaciśniętymi zębami przetrzymała zmasowany atak Pogoni.

Pod tym względem polska piłka dogoniła najlepsze europejskie kraje

Wygrała Wisła Kraków, ale dumę może odczuwać cała polska piłka. Finał Puchar Polski - ze swoją otoczką, grany na tym stadionie, przy takiej oprawie, o takim znaczeniu sportowym i finansowym (gwarantujący zwycięzcy 5 mln zł i udział w eliminacjach Ligi Europy) - może równać do finałów w Anglii i Niemczech, gdzie też piłkarzy zaprasza się na najważniejsze obiekty w kraju i hojnie nagradza.

Odstajemy w szkoleniu młodzieży, ostatnio niezbyt często czujemy dumę z reprezentacji, w europejskich pucharach z rzadka odnosimy sukcesy, poziom w lidze mamy wciąż dość mizerny. Organizacja krajowego pucharu to doprawdy jedna z nielicznych konkurencji, w której Polska tak dobrze wypada na tle europejskiej konkurencji. I oby za rok było podobnie.

Wi�cej o: