- Miasto lidera, Białystok miasto lidera - krzyknęli kibice Jagiellonii, którzy sektor gości zapełnili już godzinę przed meczem. Na pozostałych trybunach było wtedy jeszcze dość pusto, ale już można było usłyszeć gwizdy, a później też wzajemne wyzwiska.
O tym, że w niedzielę przy Łazienkowskiej będzie komplet, wiadomo było od środy. Frekwencja to największy pozytyw Legii w tym sezonie. Nie inaczej było podczas niedzielnego meczu z Jagiellonią, gdy stadion znowu był wypełniony do ostatniego miejsca. Mecz rozpoczął się tradycyjnie od odśpiewania "Snu o Warszawie", ale też od przygotowanej przez kibiców oprawy na "Żylecie", czyli trybunie, gdzie od lat prowadzony jest zorganizowany doping.
Sektorówka z napisem "Warriors" [wojownicy], czerwone i zielone kartony, ale też świece dymne. Początkowo odpalone za górnymi krzesełkami na "Żylecie", ale później też za tymi tuż przy boisku. Konkretnie w ósmej minucie, kiedy doszły do tego też odpalone race i po chwili wszechobecny dym, który zmusił sędziego Szymona Marciniaka do przerwania spotkania. Tak zaczął się niedzielny mecz Legii z Jagiellonią.
Arcyważny mecz przede wszystkim dla drużyny Kosty Runjaicia, która przed tą kolejką zajmowała piąte miejsce w tabeli - do liderującej Jagiellonii traciła siedem punktów. I nadal traci, bo w niedzielę obie drużyny przy Łazienkowskiej podzieliły się punktami. To zdecydowanie lepszy scenariusz dla zespołu z Białegostoku, bo trzymał przewagę nad Legią, która w kolejnych tygodniach wcale nie będzie miała łatwiej. Tylko w kwietniu zespół Runjaicia zagra jeszcze z Rakowem (na wyjeździe), Śląskiem (u siebie) i Stalą (na wyjeździe), która mimo, że zajmuje ósme miejsce, to obok Widzewa jest w tym roku najlepiej punktującą drużyną w ekstraklasie.