Rywale Polak�w na Euro to fenomen. Nie do wiary! Stworzyli fabryk� gwiazd

Dawid Szymczak
Red Bull, tworz�c futbolow� fabryk� ta�mowo produkuj�c� pi�karzy i trener�w, doda� austriackiej pi�ce skrzyde�. Ma system, w kt�rym central� w Salzburgu od filii w Nowym Jorku albo Sao Paulo dzieli pi�� klikni�� myszk�. I ten system najpierw ukszta�towa� a� jedenastu pi�karzy powo�anych do kadry Austrii na Euro 2024, a teraz ma ich doprowadzi� do najwi�kszego sukcesu od ponad 40 lat.

Nie da się opowiedzieć o rozkwicie austriackiej kadry bez wspominania o Red Bullu. Pomysł na grę w obu przypadkach wyszedł przecież spod tej samej ręki – niemieckiego trenera Ralfa Rangnicka, który przed laty pisał taktyczne święte księgi w Salzburgu i Lipsku, a od kilkunastu miesięcy namiętnie korzysta z nich, prowadząc reprezentację Austrii. Powoływani przez niego piłkarze najpierw poznawali zapisane tam wartości i zasady w klubach, a teraz odtwarzają je podczas zgrupowań. Razem są jak sekta bezgranicznie wierząca w pressing, intensywność i chęć jak najszybszego kończenia akcji strzałami na bramkę. Rangnick jest niczym guru otoczony wiernymi wyznawcami.

Zobacz wideo Z jakim nastawieniem Polska pojedzie na Euro 2024? Lewandowski odpowiada

Jedenastu piłkarzy austriackiej kadry powołanych na Euro 2024 na pewnym etapie kariery grało w klubie Red Bulla. Pięciu z nich zajmie najważniejsze pozycje w składzie, który 21 czerwca wyjdzie na Polskę. W środku pola zagrają Konrad Laimer, Nicolas Seiwald – wychowankowie Salzburga – i Marcel Sabitzer, który przez siedem lat występował w Salzburgu i Lipsku. Niedopowiedzeniem byłoby stwierdzenie, że oni wierzą w pomysł selekcjonera. Oni nie wierzą w żaden inny.

A świat coraz głośniej się tym pomysłem zachwyca. Kibice widzieli i gola Christopha Baumgartnera (RB Lipsk) strzelonego już w szóstej sekundzie meczu ze Słowacją, i zwycięstwo 6:1 z Turcją, i eliminacje z 16 punktami w siedmiu meczach. A później zajrzeli do statystyk: tylko cztery zespoły oddały w eliminacjach więcej strzałów na bramkę i tylko trzy miały wyższe xG (liczbę goli oczekiwanych). Austria zabierała rywalom tlen w środku pola, przytłaczała ciągłym naciskiem, a gdy już odzyskała piłkę, to gnała z nią do przodu. Ta nowa twarz spodobała się wszystkim: kibicom, piłkarzom, postronnym. Zakontraktowanie Rangnicka było jak nadejście wiosny po niekończącej się jesieni – smutnej i szarej kadencji Franco Fody, spuentowanej fatalnymi eliminacjami mundialu w Katarze.

Najpierw zaprojektował fabrykę Red Bulla, teraz wziął się za reprezentację Austrii

Był 1998 rok, gdy Ralf Rangnick, niezbyt znany wówczas trener drugoligowego Ulm, pojawił się w studiu telewizji ZDF, stanął przy tablicy z wyrysowanym boiskiem i z pasją przesuwał magnesy imitujące zawodników. Znienacka zasadził się na niemiecką świętość – ustawienie z "libero", czyli cofniętym środkowym obrońcą. W kilkanaście minut przekonał miliony widzów, ile korzyści daje gra czterema obrońcami w linii. Okulary, które zsuwały mu się na czubek nosa, i nieco przyduży garnitur tylko spotęgowały wrażenie, że Niemcy doczekały się profesora futbolu. Później pracował w Hannoverze, Hoffenheim i Schalke, ale łatki wybitnego teoretyka nie odkleił do dziś.

Jego znaczenia i wpływu nie mierzy się zdobytymi trofeami, ale siłą Red Bulla, którego zaczął projektować w 2012 roku, i liczbą trenerów, których tam ukształtował. W Salzburgu był dyrektorem, a w Lipsku naprzemiennie dyrektorem i trenerem. Na co dzień zarządzał klubem z gabinetu, ale co jakiś czas sam obejmował zespół, by jeszcze wyraźniej wytyczyć drogę, którą mają podążać piłkarze. Gdy to zrobił, drużynę przejmowali obiecujący trenerzy jak Ralph Hasenhuettl i Julian Nagelsmann, a Rangnick wracał za biurko. Od lat był kimś z pogranicza trenera i dyrektora. Projektanta i sprzedawcy know-how. Ale niezależnie od akurat sprawowanej funkcji pozostawał bezkompromisowy i bezgranicznie zakochany w gegenpressingu, który rozsławił później Jurgen Klopp. W Austrii stwierdzili, że brzmi to jak opis idealnego selekcjonera. Tym bardziej selekcjonera dla nich, skoro tak wielu ich piłkarzy grało już w zaprojektowanych przez Rangnicka klubach. Zapewnili mu wymarzone warunki do pracy: od czasu do czasu trenuje, ale przede wszystkim wytycza kierunek rozwoju całego projektu, inspiruje innych, ma pełnię władzy, pilnuje szczegółów i zmienia sposób myślenia o piłce wśród współpracowników.

A myśli o niej nieszablonowo. Pod koniec 2021 roku na stronie Red Bulla pojawił się artykuł, w którym Rangnick objaśnia, jak jego zdaniem będzie wyglądał futbol za dziesięć lat. Przeczytanie jego głównych przemyśleń pozwala jednocześnie zrozumieć, jak budował fabrykę Red Bulla – na co przygotowywał młodych piłkarzy, do jakich wymagań ich przyzwyczajał i które cechy szczególnie chciał rozwijać.

Oto kilka jego myśli:

– W ostatnich latach piłka nożna znacznie przyspieszyła. Ale to nie koniec ewolucji. Precyzja podań i szybkość podejmowania decyzji nadal będą rosły. Czasu i przestrzeni na przyjęcie piłki będzie coraz mniej. Kiedyś eksperci komentujący mecze w telewizji mówili: "Potrzeba zawodnika, który uspokoi grę i przytrzyma piłkę". Spróbuj to zrobić dzisiaj przeciwko jednej z najlepszych drużyn. Nie ma szans!

– Nie zmieni się to, że sukces w futbolu będzie zależał od trzech K: koncepcji, kompetencji i kapitału. Najczęściej w klubach jest kapitał, ale brakuje dwóch pozostałych elementów.

– Przyszłością jest trening mózgu, który skupia się na poprawie zdolności poznawczych. Chodzi o to, by na treningach wyciągać zawodników z ich strefy komfortu, narzucać im trudne warunki, wywierać presję i prosić, by jak najszybciej podejmowali decyzje. Na przykład w mojej wcześniejszej pracy w Hoffenheim zamontowaliśmy na boisku treningowym duży zegar. Piłkarze mieli osiem sekund na odebranie rywalom piłki i kolejnych dziesięć na zakończenie akcji strzałem na bramkę. Tykanie zegara ciągle przypominało im, że czas ucieka. Było to dla nich coś nowego. Irytowało ich to. Wkurzało. Ale to był świetny trening ich mózgów.

– Kluby i akademie trenujące dzieci będą musiały uwzględnić w swoich programach elementy futbolu podwórkowego i ulicznego, który wymiera. Chodzi o to, by zapewnić młodym zawodnikom to, czego przed laty doświadczali na osiedlach czy podwórkach. Chodzi o budowanie swojej pozycji na boisku, stawianie czoła starszym i silniejszym kolegom, walkę o zwycięstwo w każdej konkurencji. Niektóre federacje [w tym PZPN - red.] zaprzestają prowadzenia ewidencji wyników meczów i nie tworzą tabel, by ochronić najmłodszych piłkarzy przed presją. To kompletny nonsens! Ośmioletni Joshua Kimmich nigdy by czegoś takiego nie zrozumiał. Zawsze grał po to, by zwyciężać. Od początku miał taką mentalność, dlatego gdy miał 18 lat i był w RB Lipsk, ganił kolegów, jeśli nie dali z siebie wszystkiego w prostym treningowym meczu czterech na czterech. I to dzięki tej mentalności jest dzisiaj w Bayernie Monachium i reprezentacji Niemiec. Akademie nie mogą tego zabijać.

– Nie sądzę, że mecze za dziesięć lat będą krótsze, bo młodzi widzowie nie będą potrafili tak długo utrzymać koncentracji. To banał. Przecież branża e-sportu jest doskonałym przykładem tego, że młodzi ludzie chcą i potrafią godzinami koncentrować się na jednej rzeczy. Przy okazji: uważam, że jeszcze ważniejszą rolę w futbolu będzie odgrywała sztuczna inteligencja, która pozwoli wyciągnąć z meczu mnóstwo danych. I wiecie, co będzie najpiękniejsze? Że ostatecznie ludzie będą musieli te dane odpowiednio zinterpretować. To, jak to zrobią, będzie kluczowe.

– Sądzę, że utrzyma się możliwość przeprowadzania pięciu zmian w meczu, która pojawiła się po pandemii. Piłka będzie coraz szybsza i bardziej wymagająca, a to pozwoli zmniejszyć liczbę kontuzji. Sądzę natomiast, że powinniśmy w tym czasie jeszcze raz omówić kwestię, na którą zwróciłem uwagę już 15 lat temu. Czy wymiary bramek nadal są odpowiednie? Kiedy stwierdzono, że bramka ma mieć 2,44 metra wysokości i 7,32 metra szerokości, przeciętny człowiek był o 10 cm niższy. Dotyczyło to też bramkarzy. Gdyby rozszerzyć bramkę o 30 cm i podwyższyć o 20 cm, na pewno oglądalibyśmy więcej goli.

Red Bull pionierem. Kluby wszystkich krajów, łączcie się!

Szefowie Red Bulla w 2012 roku stwierdzili, że chcą mieć Rangnicka u siebie, by koordynował rozwój ich klubów i pracował nad spójną wizją gry. Oni są kojarzeni z dodawaniem energii, a on kocha energiczny futbol. To już na starcie dobrze się kleiło. On szukał nowego miejsca w futbolu, gdy wypalił się jako trener, a oni zaproponowali mu bycie dyrektorem. Czuli, że w tej roli może osiągnąć znacznie więcej niż jako trener. Ich współpraca od początku budziła mnóstwo emocji – kilka lat wcześniej wywołał je już sam styl wejścia Red Bulla w świat futbolu, gdy przeprowadzał rewolucję bez oglądania się na uczucia kibiców; odtąd austriacki koncern dysponował jeszcze ciętym językiem Rangnicka.

Ale czy samo wejście w świat piłki firmy, która ma dwa zespoły w Formule 1, dwa kluby hokejowe, jest sponsorem skoczków narciarskich, zawodników sportów ekstremalnych, krykiecistów, rajdowców, tworzy wyścigi samolotów w ramach Air Race i organizuje World Volleyball Tour i biegową imprezę Wings for Life, powinno w ogóle dziwić? Dlaczego miałaby nie inwestować w najpopularniejszą dyscyplinę na świecie, skoro na końcu niemal wszystko, co robi, jest działaniem brandingowym, prowadzącym do tego, że puszki z napojami energetycznymi są dostępne w blisko dwustu krajach i sprzedaje się ich około 11,5 miliarda rocznie? To właśnie w futbolu najłatwiej zapewnić sobie gigantyczną ekspozycję i dotrzeć do kibiców z całego świata.

Ale to, co Red Bull robi w świecie futbolu, wyraźnie różni się od typowego sponsoringu czy tradycyjnych inwestycji. Znajduje kluby, zostaje ich właścicielem i włącza je do rodziny poprzez zmianę barw, herbu i odcięcie od dotychczasowej historii. Chce pisać nową, w której głównym motywem jest wyszukiwanie najbardziej utalentowanych chłopców z całego świata, wychowywanie ich w akademii w Salzburgu, a później sprzedawanie albo do jednego z najlepszych klubów na świecie, albo do Lipska, czyli własnego klubu z końca łańcucha pokarmowego RB.

Red Bull był pionierem trendu, w którym klub wchodzi w układ z innymi, by ostatecznie stworzyć całą sieć pozwalającą wymieniać się piłkarzami, pracownikami i wiedzą. Austriacki koncern ma kluby w Salzburgu, Lipsku, Nowym Jorku i Sao Paulo. Podobnie działa City Football Group, spółka ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich, na czele której stoi Manchester City, a wokół są m.in. Girona, Troyes, Palermo i Lommel. Łokciami rozpycha się też grupa 777 Partners zarządzająca już Genoą C.F.C., Standardem Liege, Vasco da Gama, Herthą i negocjująca przejęcie Evertonu. Evangelos Marinakis jest właścicielem Olympiakosu, Nottingham Forest i Rio Ave, a Dragan Solak Southamptonu, Goeztepe i Valenciennes. Struktura i zasady współpracy między klubami w każdej z tych grup są inne. Red Bull wyróżnia się spójnością, akcentuje wspólną tożsamość wszystkich klubów, w których tak samo myśli się o piłce i tak samo w nią gra. Słynie z rozwijania młodych piłkarzy i globalnego zakresu działania.

To nie jest zwykły sponsor. Red Bull coś daje, coś zabiera

Gdy w 2005 roku Red Bull rozpoczynał negocjacje z Austrią Salzburg, kibice rozkładali przed jego właścicielem Dietrichem Mateschitzem czerwony dywan. Legenda mówi, że w latach 80., podróżując po Tajlandii, natrafił na napój energetyczny Krating Daeng (w tłumaczeniu – a jakże! – "czerwony byk"), który zasmakował mu tak bardzo, że niemal z miejsca wykupił połowę udziałów produkującej go firmy i zaczął wprowadzać kofeinowe napoje na zachodnim rynku.

Kibice pogrążonej w długach Austrii Salzburg początkowo piali z zachwytu, gdy ich krajan, mający takiego nosa do biznesu i taką fortunę, chciał wesprzeć lokalny klub. Fabrykę Red Bulla od stadionu dzieliły raptem 23 kilometry. Nawet zmiana nazwy, o której się szeptało, ich nie odstraszała, bo w różnych momentach swojej historii Austria Salzburg ze względów sponsorskich ulegała przechrzczeniu na Casino Salzburg i Wustenrot Salzburg.

Szybko jednak okazało się, że Red Bull plany ma znacznie szersze i chce nie tylko wspierać klub, ale przejąć w nim władzę i zmienić absolutnie wszystko: od stadionu, infrastruktury treningowej, przez barwy, po sam herb i nazwę. Kibice czuli, że nowi właściciele śmieją im się w twarz, gdy z jednej strony gumkowali już historię klubu, który w latach 90. trzykrotnie zostawał mistrzem Austrii, a z drugiej mówili o szeregu ustępstw, na które gotowi są pójść. Chcieli na przykład nawiązywać do klubowych tradycji poprzez utrzymanie fioletowych getrów w bramkarskich strojach i kapitańskiej opaski w tym kolorze. Kibice, czując, że ich zespół ma być tylko marketingową zachcianką bogatych sąsiadów, którzy w dodatku nie mają żadnego poszanowania dla świętości barw i herbu, odcięli się od tego klubu i założyli własny, zaznaczając przy każdej okazji, że to oni są prawdziwym spadkobiercą historii Austrii Salzburg. Sprzeciwu nie było. Red Bullowi o tę historię nie walczył. Austria była potrzebna tylko do tego, by nie zaczynać budowy klubu od najniższej ligi. Chcieli od razu rzucić wyzwanie najlepszym.

I zrobili to – zdobyli 14 z ostatnich 18 tytułów mistrza Austrii, 8 z ostatnich 10 krajowych pucharów, w ostatnich pięciu sezonach występowali w fazie grupowej Ligi Mistrzów, a ich klub stał się poligonem dla utalentowanych piłkarzy z całego świata. Grali tam m.in. Sadio Mane, Erling Haaland, Karim Adeyemi, Dayot Upamecano i Dominik Szoboszlai, więc nawet najwięksi krytycy nie mogą odmówić Red Bullowi doskonałej sieci skautów. Ostatnie lata przyniosły drobną zmianę: otóż Red Bull nie jest już właścicielem klubu, bo przepisy UEFA nie pozwalają zespołom tego samego właściciela występować w tych samych rozgrywkach, co oznacza, że Lipsk i Salzburg nie mogłyby uczestniczyć w Lidze Mistrzów. Red Bull jest więc sponsorem, którego nazwa pojawia się w nazwie stadionu, centrum treningowego, akademii, kawiarni i placu zabaw. Lokalni dziennikarze kpią, że to bardzo dobra umowa sponsorska.

Austriacy nie zakochali się w Red Bullu Salzburg, nie marnują żadnej okazji, by go uszczypnąć. Zarzucają komercję, sztuczność, a gdy padają argumenty o doskonałym skautingu i szkoleniu, pytają o tożsamościowy koszt tej zmiany. Mają pretensje o zabicie ligowej rywalizacji, choć akurat ten sezon Red Bull skończył na drugim miejscu – za Sturmem Graz. Przegrał też z tym zespołem w półfinale Pucharu Austrii. Jeśli już za coś Red Bull jest doceniany, to za hojne dorzucanie rankingowych punktów, dzięki którym pozostałe austriackie kluby mają większe szanse na grę w europejskich pucharach. A czy Red Bull się tym wszystkim przejmuje? Ani trochę. Salzburg to tylko początek opowieści, jeden rozdział z kilku.

"Chcesz wiedzieć, jak pracują trenerzy w Brazylii? Jest tam nasz klub. Chcesz zajrzeć do Nowego Jorku? Mamy tam swój klub"

– Red Bull ma bardzo rozbudowane struktury i całą sieć klubów. Dzięki temu można się wiele nauczyć – mówił Bartosch Gaul, były trener Górnika Zabrze, który od kilku miesięcy pracuje w RB Lipsk. Jest odpowiedzialny za koordynowanie trzech najstarszych drużyn w akademii i dba o indywidualny rozwój najbardziej utalentowanych piłkarzy w akademii. – Chcesz wiedzieć, jak pracują trenerzy w Brazylii? Jest tam nasz klub. Chcesz zajrzeć do Nowego Jorku? Mamy tam swój klub. Możesz porównywać mentalność piłkarzy, poznać techniczne różnice, piłkarskie, organizacyjne. Dzielenie się wiedzą jest tutaj kluczowe. Chcemy mieć w akademii swoją pieczątkę, którą przybijamy pod każdą naszą drużyną, od najmłodszej do najstarszej. Chodzi o to, by grały według tych samych zasad - opisywał. 

Salzburg już po roku doczekał się rodzeństwa – Red Bull w niemal identyczny sposób przejął klub w Nowym Jorku. Opór kibiców tym razem był zdecydowanie mniejszy, a koncern od razu pokazał, czego przede wszystkim szuka w USA: momentalnie zainwestował sporo pieniędzy w akademię i uruchomił program naboru do swoich drużyn. Każdy chłopiec mógł za darmo zaprezentować swoje umiejętności podczas testów przeprowadzanych pod okiem skautów. Tak do Red Bulla dostał się Tyler Adams, który przeszedł przez dziewięć lat szkolenia w Nowym Jorku, a później grał kolejno w RB Lipsk, Leeds United i Bournemouth i 38 razy wystąpił dla Stanów Zjednoczonych. Oczywiście Red Bull szukał w USA nie tylko utalentowanych piłkarzy, ale też swojej części tortu, o który w tamtych latach na różne sposoby walczyło wiele klubów z Europy. One – idąc śladami Realu Madryt – przygotowywały się tam do sezonu i rozgrywały sparingi z miejscowymi zespołami. Walczyły o pieniądze kibiców, handlując gadżetami i przyciągając ich przed telewizory. Red Bull proponował coś innego: kibicujcie nam na co dzień na miejscu, ale pamiętajcie, że mamy też zespoły w Europie. Stwórzcie z nami jedną wielką rodzinę.

W 2007 roku doszło do kolejnego przejęcia. Tym razem w Brazylii. Red Bull kupił klub występujący w niższych ligach stanu Sao Paulo i zmienił jego nazwę na Red Bull Brasil. Awans do elity miał zająć dziesięć lat, ale plan się nie powiódł. Głównie ze względu na brazylijską biurokrację, skomplikowany system awansów i fatalną jakość boisk. A skoro nie powiodła się próba zbudowania klubu niemal od zera i wprowadzenia go do elity z samego dołu, to w 2019 roku Red Bull przejął Clube Atletico Bragantino, który występował w drugiej lidze. W tym przypadku droga była znacznie krótsza – jeszcze w tym samym roku udało się wywalczyć awans i do dziś nie spaść z Serie A, a już w 2021 roku Red Bull zagrał w finale Copa Sudamericana. Dzisiaj Red Bull Brasil (pierwszy brazylijski klub, w który zainwestowano) stanowi czwartoligową filię i rezerwy Red Bulla Bragantino, który rozpycha się w czołówce. W brazylijskich mediach pojawia się sporo głosów, że Red Bull uczy brazylijskich działaczy z innych klubów większej cierpliwości i działania w oparciu o szerszy plan. Zespół jest chwalony za styl gry – energiczny i ofensywny, co kontrastuje z ostrożnie grającymi rywalami. Bo wbrew pozorom brazylijska liga z sambą i "joga bonito" ma niewiele wspólnego.

Perła w koronie – RB Lipsk

Jeśli trzymać się porównania Red Bulla do sprawnie działającej fabryki, to Lipsk jest w niej punktem docelowym. Trafiają do niego już przygotowane produkty – najlepsi zawodnicy z akademii w Nowym Jorku, Sao Paulo albo Salzburgu. Już w 2009 roku szefowie Red Bulla chcieli zmierzyć się w jednej z najlepszych europejskich lig. Bundesliga, z racji geograficznej, językowej i kulturowej bliskości, wydawała im się idealna. Interesowała ich liga, a nie konkretne miejsce. Franz Beckenbauer, legenda Bayernu Monachium i reprezentacji Niemiec, zaprzyjaźniony z Dietrichem Mateschitzem, podszeptywał mu, że warto zainwestować w zespół z Lipska, bo w świecie piłki, jeszcze wyraźniej niż w innych dziedzinach życia, widać stary podział Niemiec na część wschodnią i zachodnią. Wschód był piłkarską pustynią, bez klubu w najwyższej lidze, bez porządnych akademii. Red Bull mógł z miejsca stać się dominującym graczem w tym regionie.

Najpierw władze koncernu zainteresowały się podupadającym FC Sachsen Lipsk, ale nie zdołały go przejąć. Później pukały też do drzwi FC St. Pauli, TSV 1860 Monachium i Fortuny Dusseldorf, czyli klubów z dużymi tradycjami, ale tam też spotkali się z protestami i jednoznacznym sprzeciwem kibiców. Nic nowego, natomiast skala oporu była znacznie większa niż dotychczas. Po trzech latach okazało się, że Niemcy tak wzbraniają się przed komercjalizacją futbolu, że znalezienie większego klubu, który zgodziłby się na przejęcie na zasadach Red Bulla, jest niemożliwe. Swoje robiła DFB – niemiecka federacja, która jest jedną z bardziej konserwatywnych na świecie i ma szereg przepisów mających chronić tożsamość, tradycję i historię rodzimego futbolu. Zakazuje m.in. zmiany nazwy klubu w celach reklamowych. Na to też Red Bull musiał znaleźć sposób.

W końcu jego szefowie pogodzili się, że droga do Bundesligi będzie znacznie dłuższa niż do najwyższych lig w Austrii i USA, i kupił niewielki klub z wioski położonej 13 kilometrów od Lipska – SSV Markranstadt, który grał w Oberlidze, czyli na piątym poziomie rozgrywkowym. Plan był precyzyjny – za osiem lat ich drużyna miała zagrać w Bundeslidze. Wychodziło po dwa lata na awans z każdej ligi. Wyrobili się nawet rok wcześniej. Nikt w historii nie wspinał się w niemieckim futbolu tak szybko. A jak już pojawili się w elicie, to od razu wskoczyli na drugie miejsce. Tempo rozwoju było imponujące. Udało się też przedryblować federację w kwestii nazwy. Nowa drużyna nazywała się RB Lipsk, gdzie RB było oczywiście skrótem od "RasenBallsport", więc nie naruszało żadnych przepisów.

Droga na szczyt nie była prosta. Gdy Red Bull rozwieszał w Lipsku plakaty z zaproszeniem na swoje mecze, te natychmiast były dewastowane przez kibiców lipskich klubów – Lokomotiwu i Sachsen. Piłkarze RB byli atakowani podczas rozgrzewek – najczęściej słownie, ale niekiedy też rzucanymi z trybun butelkami. Kilkukrotnie niszczony był też ich klubowy autobus. Problemy czaiły się za każdym rogiem. W 2015 roku kibice Erzgebirge Aue przygotowali oprawę, na której zestawiły Dietricha Mateschitza z Adolfem Hitlerem. "Austriak woła i wy ślepo idziecie. Każde dziecko wie, jak to się kończy. Moglibyście być dobrymi nazistami!" – brzmiał podpis. RB Lipsk nazywali klubem marketingowym, sztucznym i plastikowym. Adwokatem był Ralf Rangnick. Zestawiał swój klub do Bayeru Leverkusen i VfL Wolfsburg, które też są finansowane z kieszeni dużych koncernów. A brak historii? – Za 500 lat Bayern będzie miał 600 lat, a RB Leipzig 500. Wtedy to nie będzie wielka różnica – twierdził.

Zresztą nastawienie do RB Lipsk już zaczęło się zmieniać. Wprawdzie Niemcy nie zapałali do niego miłością, wciąż zarzucają klubowi sztuczność, ale oswoili się z jego istnieniem. W samym Lipsku już w 2009 roku ponad 70 proc. mieszkańców dobrze oceniało działania Red Bulla. Dzisiaj odsetek zadowolonych jest jeszcze większy. Może też dlatego, że Mateschitz w wywiadach podkreślał, iż nie jest oligarchą czy szejkiem, który kupił sobie kolejną zabawkę, ale interesuje go długoterminowy i zrównoważony rozwój klubu, którego priorytetem zawsze będzie szkolenie młodzieży. – Nie jestem drugim Romanem Abramowiczem. Wszystko, co robię, robię z głową. Nie ma nic łatwiejszego niż wziąć torbę pieniędzy i iść na zakupy. Działam jednak zupełnie inaczej – mówił. Po latach widać, że nie kłamał.

Polski trener pracował w akademii Red Bulla. I opowiada: "Każdy miałby satysfakcję"

Wokół cisza i spokój. Wiejska droga prowadzi między gęsto zasadzonymi drzewami. Z jednej strony rzeka Saalach, z drugiej góry. Młodzi piłkarze Red Bulla, którzy trafiają do akademii w Salzburgu, nie mają wielu rozpraszaczy. Gdy mijają próg przy wejściu głównym, widzą napis: "Wejdź na następny poziom". W środku jest jak w laboratorium, może jak w centrum NASA. Wszędzie zaawansowany technologicznie sprzęt, mnóstwo elektroniki. Siłownia cała w komputerowych systemach, by każde podniesienie sztangi dało się przeanalizować na dziesiątki sposobów. Jest sześć boisk do piłki nożnej, hala piłkarska, sala lekkoatletyczna, strefa fitness, miejsca do relaksu, nauki, hotel. Wszystko, by piłkarz mógł się rozwijać. Na 12 tysiącach metrów kwadratowych ponad 200 młodych piłkarzy z kilkunastu krajów jest kształtowanych przez ponad stu pracowników z różnych działów.

Ale to tylko kapitał, o którym mówił Rangnick. Ważniejsze są koncepcje i kompetencje. Akademia Red Bulla jest imponująca, ale w Europie da się znaleźć kilka podobnych. Najważniejszy jest system szkolenia. O nim pokrótce opowiedział nam Janusz Góra, obecnie kierownik w akademii Śląska Wrocław, który pracował w Salzburgu jako trener od 2013 do 2020 roku.

Do akademii ściągał go sam Rangnick. – Znał mnie, bo byłem jego piłkarzem i pasowałem do jego taktyki, szybko się w niej odnalazłem, wiedziałem, o jaką grę mu chodzi, szybko zaczynałem rozumieć nowe elementy, które wprowadzał. Jest doskonały w przekazywaniu wiedzy i jest przekonany co do swojej filozofii pressingu. Zaraża tym. Jego uczniowie mają to zaszczepione. A że ja zawsze grałem tak, jak chciał, to mógł zakładać, że skoro bardzo dobrze rozumiałem jego taktykę, będąc piłkarzem, to jako trener też będę chciał grać w ten sposób i będę myślał w podobnym kierunku. Ale to tylko moje przypuszczenie, bo nigdy mi tego nie powiedział.

To w akademii kluczowe. Trenerzy mają pracować według systemu nakreślonego przez Rangnicka. Ale nie chodzi o to, by ich zmuszać. – Po prostu trenerzy, którzy pracują w Red Bullu, są odpowiednio dobierani. Rangnick i jego sztab ich selekcjonują. Wcześniej wiedzą, w jaki sposób będzie chciał grać trener przez nich rozpatrywany. Będzie mógł być ściągnięty, jeśli o piłce myśli w podobny sposób jak oni. W klubie jest określona filozofia, są wyznaczone cele, na które trener musi kłaść nacisk. Każdy trener je zna. Może wdrażać swoje pomysły, ale w ramach tej filozofii – tłumaczył Góra. – Jej najważniejszym punktem jest odbiór piłki. Trzeba tak wywierać presję na przeciwniku, żeby w konsekwencji stracił piłkę. Do tego przede wszystkim dąży się na treningach, a później kładzie nacisk na realizację w meczach – dodał.

Każdy trener i każdy trening są dokładnie obserwowane. Nie ma miejsca na samowolkę. – Wszystkie boiska w akademii są monitorowane. Wszędzie są kamery, dzięki czemu każdy skaut, trener czy dyrektor może w każdej chwili, siedząc w swoim biurze, przełączać się i oglądać różne treningi lub mecze. Każde zajęcia są nagrywane i lądują w odpowiednim serwerze. Dyrektor widzi, jak trener prowadzi zajęcia. Trenerzy mogą obserwować zawodników z innych roczników, a skauci podglądają piłkarzy, których akurat testujemy. Big Brother.

Góra przez półtora roku był trenerem w Lieferingu. To bardzo ciekawa drużyna Red Bulla, która powstała, by obejść przepisy zabraniające najlepszym klubom posiadania rezerw w drugiej lidze. Red Bull chciał właśnie na tym poziomie ogrywać najbardziej perspektywicznych piłkarzy z akademii, którzy w danym momencie nie byli jeszcze gotowi na debiut w Salzburgu. W trzeciej lidze, w której posiadanie rezerw byłoby legalne, poziom jest dla nich za niski. Stąd pomysł, by mieć kolejny zespół, który na co dzień trenuje w bazie Red Bulla i korzysta ze wszystkich udogodnień, ale w teorii nie ma z austriackim koncernem wiele wspólnego. To do tej drużyny na początku trafiają też zawodnicy sprowadzani z Afryki, Azji i Ameryki Południowej. Liefering jest sitem, zespołem multikulturowym. 

– Na każdym treningu miałem do pomocy trzech tłumaczy. Daję słowo, że każdy trener, pracując tam, odczuwałby wielką satysfakcję, bo nie trafiali tam przypadkowi zawodnicy. Ci, którzy zostali ściągnięci, byli wcześniej bardzo długo obserwowani, więc mieli bardzo wysokie umiejętności. Musiałem się natomiast nimi zaopiekować, bo pierwszy raz znaleźli się w Europie, byli daleko od domu. To byli bardzo młodzi chłopcy, bardzo utalentowani, ale musieli zostać ukształtowani. Z czasem zaczynali pokazywać pełen potencjał – opowiada Góra.

Przez tę drużynę przewinęli się m.in. Dayot Upamecano, Konrad Laimer, Amadou Haidara czy Xaver Schlager – zawodnicy, którzy później zagrali w Lidze Mistrzów. – Na koniec średnia wieku w naszej drużynie wynosiła niewiele ponad 18 lat. Sukcesywnie ją obniżaliśmy, bo początkowo graliśmy w trzeciej lidze i potrzebowaliśmy kilku starszych zawodników, żeby na nich oprzeć zespół i awansować do drugiej ligi. Tam już celem było maksymalne odmłodzenie zespołu, żeby mogli do niego wchodzić zawodnicy przychodzący bezpośrednio z akademii.

Red Bull odkrył żyłę złota w Afryce. Setki milionów euro z transferów, a kolejne w drodze

Schemat działania Red Bulla – od znalezienia zawodnika, przez wyszkolenie, aż po dalsze poprowadzenie kariery – idealnie pokazuje historia Amadou Haidary, wycenianego na około 20 milionów euro środkowego pomocnika RB Lipsk. Skauci znaleźli go w 2016 roku w malijskim JMG Academy Bamako, gdy miał 18 lat. To nie przypadek: Red Bull bardzo dokładnie przeczesuje afrykański rynek, od lat twierdząc, że ten skrywa mnóstwo niezagospodarowanego potencjału. Ma to poparcie w liczbach – Salzburg na zawodnikach z tego kontynentu zarobił już mnóstwo pieniędzy: Zambijczyka Patsona Dakę sprzedał za 30 mln euro do Leicester, Gwinejczyka Naby’ego Keitę za 29,75 mln euro do RB Lipsk, Zambijczyka Enocka Mwepu za 23 mln euro do Brighton, Senegalczyka Sadio Mane za 23 mln euro do Southampton, Malijczyka Mohameda Camarę za 15 mln euro do Monaco, a Iworyjczyka Andersona Niangho za 4 mln euro do KAA Gent.

Haidara zaraz po transferze do Salzburga został wypożyczony do Lieferingu, gdzie miał okrzepnąć, przyzwyczaić się do nowych warunków i zacząć zgłębiać taktyczne szczegóły – spójne dla wszystkich drużyn Red Bulla. Adaptacja przebiegła błyskawicznie i już po jednym sezonie Malijczyk wrócił do Salzburga. W kolejnych dwóch sezonach grał tak dobrze, że zapracował na transfer do Lipska. Cena? Niezbyt wygórowana – 19 mln euro. To też charakterystyczne – Salzburg wypożycza piłkarzy do Lieferingu i sprzedaje do Lipska na bardzo dogodnych warunkach. Narzekał na to choćby prezes Borussii Dortmund Hans-Joachim Watzke. – Takie pozyskiwanie zawodników jest moralnie wątpliwe – stwierdził. Haidara w Lipsku gra od 2019 roku i w tym czasie zdobył dwa Puchary Niemiec.

W kolejce są już następni piłkarze z Afryki. 19-letni Soumaila Diabate, rok starszy Moussa Kounfolo Yeo oraz 18-letni Gaoussou Diakite pochodzą z Mali i są wypożyczeni z Salzburga do Liefering. W drużynie są też 18-letni Elione Fernandes Neto z Angoli i 20-letni Lawrence Agyekum z Ghany. Do tego w samym Salzburgu grają 20-letni Karim Konate z Wybrzeża Kości Słoniowej (20 goli i cztery asysty w 29 meczach austriackiej Bundesligi), rok starszy od niego Amankwah Forson z Ghany i kolejni trzech Malijczycy: Daouda Guindo, Mamady Diambou oraz Dorgeles Nene.

Szansa, że któryś z nich pójdzie w ślady Haidary albo Mane, jest całkiem spora, bo żadne z działań Red Bulla nie jest przypadkowe. Przyszłość austriackiej piłki – tej klubowej i tej reprezentacyjnej – dzięki Rangnickowi i fabryce Red Bulla też zapowiada się obiecująco. Austria odzyskała energię i uśmiech w grze. Eksperci wrzucają ją przed Euro do szufladek z potencjalnymi niespodziankami, z drużynami mogącymi zagrozić najlepszym i z najciekawszymi zespołami pod kątem taktycznym. Kibice nie wyobrażają sobie, by w Niemczech nie zaliczyć najlepszego Euro w historii, bo i forma zespołu jest znakomita, i poprzeczka wisi nisko – na 1/8 finału z ostatnich mistrzostw. Powtórzenie ćwierćfinału z mundialu w 1982 roku nie powinno nikogo zaskoczyć.

Wi�cej o: