Charles Leclerc wygrał sobotnie kwalifikacje do wyścigu o Grand Prix Monako, który jest jego domowym torem. Do tej pory kierowca Ferrari miał u siebie pecha - trzykrotnie nie ukończył wyścigu w Księstwie i tylko raz stał na najniższym stopniu podium. Tym razem przełamał ciążącą na nim klątwę, a spory wpływ miał an to wypadek z samego początku zmagań.
Leclerc świetnie prezentował się przez cały weekend i w wygrał sobotnie kwalifikacje do wyścigu. To od razu ustawiło go w roli faworyta do niedzielnych zmagań, ponieważ wąski i bardzo techniczny tor w Monako nieszczególnie pozwala na wyprzedzanie.
Kierowca Ferrari właściwie musiał tylko bronić się przed przeciwnikami, a jego zespół nie mógł popełnić błędów w strategii, z czego w ostatnich latach jest znany. Na szczęście dla Leclerca nic takiego nie miało miejsca i pierwszy raz wygrał on u siebie, ale spora w tym "zasługa" niebezpiecznego początku wyścigu.
Pierwsze okrążenie na torze w Monako często przynosi obtarcia, delikatne zderzenia, czy nawet poważne wypadki i nie inaczej było w tym roku. Tuż po wyjściu z pierwszego zakrętu ścigali się Sergio Perez i Kevin Magnussen. Zawodnik Haasa liczył, że wciśnie się przed rywala przy samej bandzie i mocno się przeliczył.
Duńczyk lewym kołem zahaczył w tylne koło Pereza i obrócił rywala na prostej. Obaj nie mieli już więc opcji na hamowanie, a więc Magnussen z rywalem na przednim skrzydle pokonał kolejne metry, by finalnie wcisnąć Meksykanina w jedną z band. Odbity Perez trafił jeszcze zespołowego kolegę Magnussena - Nico Hulkenberga i cała trójka zakończyła ściganie na pierwszym okrążeniu. Na szczęście nikt nie odniósł poważnych obrażeń.
Oczywiście na torze nie zabrakło czerwonej flagi, a sprzątanie porozrzucanych części trwało ponad pół godziny. Wówczas w kierowcy zmienili opony i mogli jechać na nich już do samego końca, co bardzo pomogło Leclercowi w odniesieniu zwycięstwa. Podium uzupełnili Oscar Piastri z McLarena i Carlos Sainz z Ferrari. Dopiero na szóstym miejscu znalazł się broniący tytułu mistrz świata i dominator Max Verstappen.