Maxxxine (2024)

Maxxxine (2024) - recenzja, opinia o filmie [UIP]. Stylowy potworek

Piotrek Kamiński | 06.07, 20:00

Minęło kilka lat od wydarzeń przedstawionych w "X". Znana gwiazda filmów dla dorosłych, Maxine Minx, stara się zrobić kolejny krok w swojej karierze i zaistnieć Hollywood. W międzyczasie, po mieście grasuje satanistyczny morderca, znany jako Nocny Prześladowca. Czy Maxine spełni swoje marzenie czy stanie się po prostu kolejną ofiarą mordercy?

W ciągu trzech krótkich lat, Ti West zdążył nakręcić trzy mocno różniące się od siebie, ale jednak powiązane ze sobą horrory. Niby nic takiego, w latach osiemdziesiątych kolejne odcinki najbardziej charakterystycznych, slasherowych serii były wypluwane z podobną częstością i nikomu nawet powieka nie drgała, że jest w tym cokolwiek niezwykłego. Rzecz w tym, że między trzecim, czwartym i piątym rozdziałem "Koszmaru z ulicy wiązów" istnieje bardzo prosta zależność - każda kolejna część jest gorsza od poprzedniej. U Westa natomiast wiele osób powie, że "Pearl" była nawet lepsza, niż "X", mimo że powstawały praktycznie jeden po drugim. 

Dalsza część tekstu pod wideo

Tak więc ludzie obiecywali sobie po "Maxxxine" bardzo wiele. Czy autor da radę utrzymać wysoki poziom poprzednich części? Czy stopnie swoją trylogię w satysfakcjonujący sposób? Czy będzie to w ogóle trylogia czy może z tyłu jego głowy powstają już pomysły na kolejne odcinki? Jak to często bywa w przypadku filmów, na które był duży hype: "Jeden rabin powie tak, a inny powie nie". Widziałem już kilka opinii osób absolutnie zachwyconych dzisiejszym filmem, ale ja osobiście uważam, że jest to stylowa jak cholera... Papka.

Maxxxine (2024) - recenzja, opinia o filmie [UIP]. Scenariusz bez polotu

Dzięki tato

Jest połowa lat osiemdziesiątych i zdaje się, że Maxine (Mia Goth) przepracowała traumę wydarzeń z "X", a przynajmniej udało jej się przekuć ją w coś, co może wykorzystać, aby spełnić swoje prawdziwe marzenie - zostać wielką gwiazdą filmową. Na ten moment jej życie kręci się między graniem w pornosach, waleniem koksu, rozbieraniem się za pieniądze, waleniem koksu, oglądaniem horrorów z przyjacielem i... Waleniem koksu. Przeszłość jednak zaczyna powoli pukać do jej drzwi, kiedy prywatny detektyw, niejaki John Labat (Kevin Bacon) podsyła jej taśmę z materiałem, który udało się nakręcić na farmie Howarda i Pearl - do dziś nie ustalono kto stał za tamtymi morderstwami - i wręcza zaproszenie do domu pewnego tajemniczego producenta filmowego...

Jak nietrudno się domyślić, tym razem gatunkowo skręcamy w klimat tajemniczego mordercy i kto to może być. I tu pojawia się pierwszy zgrzyt "Maxxxine", ponieważ tajemnica ta... Jest tak niemożliwie oczywista i prosta do odgadnięcia, że aż zepsuła mi lekko odbiór całości. Ekspresowo wymyśliłem "kto", a niedługo później również "dlaczego" i nie pomyliłem się choćby o milimetr. Zastanawiałem się jedynie jaki finał z tego wyniknie i, niestety, to właśnie finał jest, moim zdaniem, najsłabszym elementem tego filmu. Niby trzyma się ran logicznych ustalonych przez Westa, ale sam w sobie jest strasznie nijaki, chaotyczny i na świeżo po seansie nie mam bladego pojęcia czy chodziło o pogardę do którejś ze stron, zacieranie się granicy między życiem i fikcją, stawanie się lepszym człowiekiem czy jeszcze coś innego. Nie czuję się usatysfakcjonowany.

W ogóle cała fabuła, cała główna intryga jest tak nieskończenie naiwna i naciągana, że rozpada się niczym domek z kart, jeśli tylko przez sekundę się nad nią zastanowić. Nie chcę tu wchodzić w detale, ale fakt, że giną kolejne osoby i nikt nie jest w stanie domyślić się, co się z nimi dzieje jest po prostu niedorzeczny i bardzo zawęża spektrum opowieści, sprawia, że jest ona wręcz klaustrofobiczna, co gryzie się z wielkością miasta, jakim jest Los Angeles. 

Maxxxine (2024) - recenzja, opinia o filmie [UIP]. Mocny, ale za to jak imponujący przerost formy nad treścią

Piękny wizualnie

To jednak tylko tym ostatnim aktem, ponieważ całą resztę filmu ogląda się znakomicie, a to za sprawą dwóch-trzech czynników. Po pierwsze i chyba najważniejsze: styl. West ponownie wziął sobie do serca, aby kręcić zgodnie z duchem epoki, więc film wygląda zasadniczo, jak gdyby nakręcono go w latach osiemdziesiątych. Nie chodzi tu wyłącznie o dekoracje i scenografię, choć i one są oczywiście doskonałe, ale o sposób prowadzenia kamery, oświetlenie, realizację efektów gore, przepełnioną doskonałymi utworami ścieżkę dźwiękową, z Judas Priest i ZZ Top na czele. 

To film, na który po prostu przyjemnie się patrzy, a pomaga w tym jeszcze dodatkowo sprężysty, pomysłowy montaż Westa (człowiek orkiestra!). Facet rozumie kiedy uciąć i do czego, w jaki sposób skupić uwagę widza na konkretnym elemencie i co z nim dalej zrobić. Regularnie raczy też widzów prezentowaniem akcji na podzielonym ekranie - czasami dla podbicia napięcia, innym razem aby było zwięźlej, ale najciekawiej wypadają te ujęcia, które prezentują w ten sposób jakiś kontrast, jak kiedy na początku filmu prezentowane jest miasto. Z jednej strony widzimy artystów i ludzi próbujących jakoś zarabiać na życie, z drugiej przestępców, dilerów, prostytutki. Podział jest jasny i zrozumiały. Ale nagle to z lewej strony są.przestepcy, a z prawej zwykli ludzie, a później znowuż odwrotnie. Ponieważ w Los Angeles granica między tymi dwoma ektremami jest niebezpiecznie cienka - o czym zresztą, między innymi, opowiada ten film.

I po trzecie, "Maxxxine" może pochwalić się naprawdę niebanalnie dobraną obsadą. Królami bezsprzecznie są dwaj aktorzy. Po pierwsze, Giancarlo Esposito w roli agenta Maxine. Facet jest przezabawny w każdej jednej swojej scenie, co jest o tyle ciekawe, że wcale nie zawsze próbuje być śmieszny czy uroczy, momentami zahaczając wręcz o energię Gustavo Fringa. Po drugie, Kevin Bacon jako śliski detektyw ze złotymi zębami. Facet jest tak nieprzyjemny, że bałbym się go nawet stojącego w kolejce w sklepie, już nie mówiąc nawet o jakimś śledzeniu czy czymś. Zabawne, że to już druga produkcja stylizowana na lata osiemdziesiąte z tym konkretnym aktorem w tym tygodniu. Jest jeszcze Elizabeth Debicki jako twarda reżyserka horrorów, która nie da sobie w kaszę dmuchać, ale jej akurat nie kupiłem wcale. Mam wrażenie, że za każdym razem, kiedy pojawia się na ekranie, odtwarza ten sam schemat: wali jakąś mowę motywacyjną o swojej przeszłości, zapewnia Max, że nie toleruje imperfekcji i pyta, czy dziewczyna da z siebie wszystko. I tak za każdym razem. Bobby Cannavale i Michelle Monaghan tworzą zabawny duet detektywów - zwłaszcza on, zachowujący się przy Maxine jakby grał w filmie, jakby próbował się pokazać. No i jest też oczywiście Mia Goth, ale mam wrażenie, że jest to najsłabszy jej występ w filmach Westa. Wciąż z łatwością przykuwa uwagę widza, ale mam wrażenie, że nie specjalnie ma w tym filmie co robić. Jest wycofana, w większości milcząca, trochę szara w wyrazie. Ostatecznie zalicza jakąś tam przemianę, ale jest ona przemycona niemalże między wierszami, niewypowiedziana i czysto wizualnie, średnio zaznaczona.

Koniec końców, "Maxxxine" jest niezłym filmem, a w temacie audiowizualnym, artystycznym, można wręcz powiedzieć, że wybitnym, ale jako fabuła i zwieńczenie jakiejś tam trylogii, o ile można te filmy takową określić, zwyczajnie nie daje rady. Pełno tu niedopracowanych metafor i ładnych obrazków, z których jednak ostatecznie nic nie wynika. Kakofonia i strumień świadomości, którym zabrakło twardszej ręki, która by je jakoś sensownie ukierunkowała. Dla fanów audiowizualnych doznań jak najbardziej rzecz warta grzechu, ale jeśli szukasz po prostu dobrego filmu, to raczej szukaj dalej.

P.S. Zaraz idę na "Wieczór kawalerski", więc niewykluczone, że jutro jeszcze będę przepraszał, że czepiałem się "Maxxxine" za fabułę...

Atuty

  • Piękne zdjęcia;
  • Świetny montaż;
  • Elektryzująca ścieżka dźwiękowa;
  • Zgodne z epoką efekty gore;
  • Kilka ciekawych kreacji aktorskich;
  • Bardzo dobre tempo.

Wady

  • Tytułowa bohaterka ginie gdzieś w tle;
  • Bardzo słaby trzeci akt i rozwiązanie;
  • Nadgryza kilka tematów, nigdy nic konkretnego z nimi nie robiąc;
  • Kilka fabularnych głupot i naciąganych sytuacji.

"Maxxxine" to triumf sztuki audiowizualnej, film absolutnie piękny do słuchania i oglądania, ale fabularnie, lekko mówiąc nie powala, do kompletu starając się złapać zbyt wiele srok za ogon tematycznie i metaforycznie, w efekcie rozmazując się jako skończone dzieło.

6,0
Piotrek Kamiński Strona autora
Z wykształcenia filolog, z zamiłowania gracz i kinoman pochłaniający popkulturę od przeszło 30 lat. O filmach na PPE pisze od 2019. Zarówno w grach, jak i filmach najbardziej ceni sobie dobrą fabułę. W wolnych chwilach lubi poczytać, pójść na koncert albo rodzinny spacer z psem.
cropper