W barze na Kreuzbergu w oparach papierosowego dymu Paul Scraton wpadł na pomysł, by obejść Berlin dookoła. Choć w Niemczech mieszkał już od piętnastu lat, a centrum miasta znał na wylot, podmiejskie rejony – jezioro Tegel, Spandau, Gropiusstadt czy berlińsko-poczdamskie pogranicze – były dla niego wciąż nieodkrytym terytorium, nieoczywistym "zapleczem miasta", jego niedocenianym skrajem. A skoro, jak pisał Robert Macfarlane, "od spaceru do opowiadania jest zaledwie jeden krok", owocem dziesięciu wędrówek Scratona stała się książka.
Dla berlińczyków przedmieścia są Berlinem, choć w rzeczywistości trudno uchwycić ich miejski charakter. To jakby przestrzenie pośrednie, międzymiasto, nie-miejsca wypełnione halami przemysłowymi, wysypiskami śmieci, polami golfowymi i centrami handlowymi. Mijane "skrajobrazy" prowokują do pytań – czym tak naprawdę są podmiejskie blokowiska? Kim byli ludzie próbujący nielegalnie przekroczyć mur berliński? Jakie legendy kryją w sobie podberlińskie lasy? I dlaczego tak trudno jednoznacznie opisać przedmieścia? Scraton z pasją podróżnika sprawdza, co znajduje się na końcu linii U-Bahnu – z nadzieją, że im więcej odkryje, tym silniejsza stanie się jego przynależność do Berlina.
Takie sobie. Ani to jakoś odkrywcze, ani bogate literacko. Mi weszło gładko i z zainteresowaniem głównie dlatego, że autor spacerował po trasach które od 17 lat przemierzam regularnie rowerem. Ale bez takiego backgroundu chyba zupełnie nic by podczas tej lektury nie zaiskrzyło.
Wędrówka Paula Scratona po obrzeżach Berlina, pozwoliła mi poznać jeszcze lepiej znane już zakątki. Jednak wydaje mi się, że jest napisane dla osób zaznajomionych z berlińska rzeczywistością, skupiając się na anegdotach, często bez wchodzenia w szczegóły. Ma przez to dość zawężoną grupę docelową, która się w pełni odnajdzie w tej lekturze.