What do you think?
Rate this book
632 pages, Hardcover
First published February 23, 2022
"Ludobójcą nie powoduje przyjemność z zadawanego cierpienia, lecz wizja skutku, jaki się dzięki temu cierpieniu osiągnie. Samo zaś cierpienie jest efektem ubocznym właśnie, którego przedłużanie niczemu nie służy; przeciwnie, może ono opóźniać osiągnięcie pożądanego efektu końcowego.
Co więcej, czynności niezbędne dla osiągnięcia tego efektu mogą nie tylko nie sprawiać sprawcom przyjemności, ale być dla nich wręcz przykre. Opisani w książce amerykańskiego historyka Christophera Browninga "Zwykli ludzie" członkowie batalionu 101 niemieckiej policji rezerwowej w okupowanej Polsce zrazu nie tylko nie odczuwali żadnej przyjemności z mordowania Żydów, ale wręcz było to dla nich bardzo dokuczliwe. Wielu czuło wyrzuty sumienia, wszystkim zaś doskwierały niezwykle niedogodne warunki pracy. Niezależnie od tego, jak dobrze byłyby zorganizowane łapanki i egzekucje, w których uczestniczyli, ofiary sprawiały trudności: czasem usiłowały uciec, wyrywały się, krzyczały, błagały o litość, a z reguły nie dostosowywały się do warunków zadania.
Szły za wolno, potykały się, nie słuchały poleceń czy wręcz utrudniały, świadomie lub nie, ich realizację. Co więcej, samo wykonanie egzekucji sprawiało trudności: nawet kiedy już strzelcy nauczyli się zachowania stosownej odległości od ofiary oraz kierowania luf pod odpowiednim kątem, nie sposób było uniknąć zbryzgania krwią i mózgiem rozstrzeliwanych. Tego strzelania było po prostu za wiele. Na domiar złego na Lubelszczyźnie latem 1942 r. warunki sanitarne były niedobre i często nie było nawet gdzie się porządnie umyć. A wszak policjanci tego batalionu nie byli twardą, wyszkoloną i zahartowaną kadrą morderców, jak np. członkowie Einsatzgruppen SS. To byli zwykli ludzie z Hamburga, często żonaci, dzieciaci i w niemal średnim już wieku, których wzięto do policji, bo do regularnej armii już się nie bardzo nadawali – a co dopiero do elity SS. Niektórzy z nich wierzyli w słuszność celu: w świat, w którym aryjskim nordykom nie będzie już zagrażało „podstępne żydostwo”. Inni po prostu byli zdania, że nie można pozostawić brudnej roboty innym. I tylko nieliczni z czasem nabrali upodobania w swojej robocie czy wręcz ją dla przyjemności wykonywali. Większość robiła jedynie to, co trzeba, bo tak trzeba.
Jak na ludzi moralnych przystało.
Nie inaczej było z hutyjskimi bojówkarzami z maczetami, którzy podczas sześciu zaledwie tygodni, wiosną 1994 r. w Rwandzie, wymordowali 800 tysięcy Tutsich oraz zapewne tysiące Hutu, którzy usiłowali pomóc ofiarom, a przynajmniej nie stać się sami mordercami. W swoich książkach o rwandyjskim ludobójstwie francuski dziennikarz Jean Hatzfeld opisał swoje z nimi rozmowy. Opowiadali mu, jak wszyscy hutyjscy mężczyźni z wioski, na rozkaz sołtysa i pod bacznym okiem posterunkowego, szli z maczetami w ręku „do roboty” rąbać ludzi. Ale ludzie nie chcieli dać się zarąbać: uciekali, ukrywali się, bili się – a nawet, gdy się udawało ich osaczyć, to zarąbanie człowieka na śmierć to po prostu ciężka fizyczna praca. Człowiek to duże zwierzę. Niemcy mieli broń palną; Rwanda była zbyt biedna, by tak wyposażyć hutyjskich bojówkarzy.
Owszem, niektórym sprawiały przyjemność tortury czy gwałty, jakimi urozmaicali sobie czasami monotonię mordu, a wszyscy cieszyli się trochę z przedmiotów zabranych zamordowanym – choć marny był to dorobek. Na rwandyjskiej wsi nie było pozłacanych naczyń z Aleppo czy mieszków guldenów wyrwanych antwerpskim mieszczanom. Trochę więcej pociechy było z krów zabranych Tutsim, którzy je hodowali i uwielbiali. Nigdy wcześniej w Rwandzie nikt nie trzymał tak wysokobiałkowej diety; niektórzy się od tego nawet pochorowali. Ale jak mi powiedział w Kigali zwolniony z więzienia po kilkunastoletniej odsiadce ludobójca Jean-Damascène T., „szło się do roboty na cały dzień i wracało się resztkami sił. Nogi bolały od biegania, ręce od rąbania. Ja to bym nawet wolał nie chodzić, ale przecież nie zostawię sąsiadów w potrzebie”. No i sołtys patrzy, kogo nie ma. Poważny człowiek nie uchyla się od spełnienia obowiązku, którego odeń oczekuje jego państwo, jego społeczność, jego sąsiedzi – i do którego każdy przykłada rękę lub, jak w tym przypadku, maczetę. A obowiązek wymaga poświęceń."
(pdf.str.70-71)
"Ale nawet gdy już nie ma kogo ani po co mordować, a najbardziej widoczne ślady nieobecności zostaną zatarte, pozostaje do rozstrzygnięcia kwestia najważniejsza: jak będziemy rozmawiać o tym, czego żeśmy nie zrobili?
(...)
Ale jak mamy o tym, czego żeśmy nie zrobili, mówić publicznie? Oficjalnie? Przecież nie tak, jak prywatnie, między nami, bo by wyszło, że to my, a nie oni, jesteśmy grabieżcami i mordercami, a oni się co najwyżej tylko bronili – a przecież wiemy od samego początku, że było dokładnie odwrotnie. Nie możemy więc publicznie mówić, jak było, bo by było, że było tak, jak było – a przecież nie tak było, bo być nie mogło. Potrzebna jest nowa historia."
(pdf.str.231-232).
"Docieramy tu do samego sedna problemu z rasizmem. Jego konsekwencje są zawsze niemoralne i społecznie szkodliwe, a jeśli pozwolić mu się rozwijać – nieuchronnie zbrodnicze. Rasiści, nawet jeśli czasem uznają, że choć w części tak jest w istocie, uzasadniają to obiektywną koniecznością przeciwdziałania – jeszcze bardziej, w ich mniemaniu, szkodliwemu – mieszaniu ras. Rzecz w tym jednak, że rasy czyste istnieć mogą w psychologii jako toksyczny fantazmat, albo w socjologii jako społeczne jego konsekwencje – ale nie w biologii. Żadna biologiczna definicja odrębnych ludzkich ras nie wytrzymuje konfrontacji z rzeczywistością. "
(pdf.str.522)
"Tak łatwo jest dokonać ludobójstwa. Wystarczy przekonać swoich, że ich los się poprawi, gdy pozbędą się obcych. Prawdziwa próba przychodzi, gdy obcy nie zechcą się wynieść. Wtedy trzeba zabijać. "
(pdf.str.617)
"Tym bardziej że ze sprawcami, inaczej niż z ofiarami, potrafimy sobie poradzić: mamy od tego stosowne paragrafy kodeksów karnych oraz Konwencję – i krzepiące przesłanie „Nigdy więcej”. Powstało w sposób zrozumiały tuż po wojnie w izraelskich kibucach, spopularyzowały je znakomite plakaty Zbigniewa Kai (1955) czy Johna Heartfielda (1959), wybrzmiało jako puenta szwedzkiego filmu dokumentalnego "Mein Kampf" Erwina Leisera (1961), stanęło gigantycznymi literami na ruinach Westerplatte (1966), krzyczy w pięciu językach nad urną z prochami ofiar w Dachau (1967) i stało się zawołaniem faszyzującej Żydowskiej Ligi Obrony rabina Meira Kahane (1968). A potem była Kambodża, Rwanda, Bośnia. Przypomnijmy, że podsumowując swoje doświadczenia w tym ostatnim kraju, amerykański dziennikarz David Rieff napisał: „Po Sarajewie, po Srebrenicy wiemy już, co znaczy »Nigdy więcej«. Znaczy, że nigdy więcej Niemcy nie będą zabijać Żydów podczas II wojny światowej. Nic więcej nie znaczy”."
(pdf.str.315)