Część komentatorów mówi więc o sukcesie gambitu Emmanuela Macrona, który niespodziewanie zwołał wybory po skrajnie niekorzystnym dla siebie rozstrzygnięciu eurowyborów.

Zepchnięcie na trzecią pozycję formacji, która uzyskała najwyższe poparcie – w II turze Le Pen i jej sojusznicy zebrali 37 proc. głosów – było możliwe dzięki dwóm czynnikom. Po pierwsze wykorzystano specyfikę systemu wyborczego, który oznacza, że – upraszczając – w każdym okręgu odbywa się w mikroskali odpowiednik wyborów prezydenckich. Z tego punktu widzenia casus Francji to kolejny w ostatnich tygodniach przykład, jak dalece wybory w okręgach jednomandatowych potrafią odchylić kształt parlamentu od tego, co dyktowałaby zasada proporcjonalności. Pięć lat temu w Wielkiej Brytanii 10,3 mln wyborców, czyli 32 proc. głosów na Partię Pracy, przełożyło się na 202 z 650 mandatów w Izbie Gmin. W tym roku niespełna 10 mln, czyli 34 proc. głosów, dało jej rekordową większość niemal dwóch trzecich Izby.

We Francji do efektu JOW dołożono porozumienie przypominające nieco nasz pakt senacki, wpisujące się w długą tradycję izolacji sił antysystemowych. W konsekwencji przed II turą ze startu wycofywali się kandydaci słabszych w poszczególnych okręgach ugrupowań frontu republikańskiego, skupiającego lewicę, koalicję Macrona i część centroprawicy, przekształcając wybory w plebiscyt „za lub przeciw narodowcom”. Z punktu widzenia prawa wszystko jest w porządku. Nie sposób też zanegować, że wyniki głosowania zademonstrowały, iż narodowcy w dalszym ciągu nie mają legitymacji do rządzenia i polaryzują silniej niż niepopularny prezydent. W obliczu realnej perspektywy przejęcia przez nich władzy główne siły potrafią się porozumieć, a wyborcy – zmobilizować. Z punktu widzenia naszej części Europy i jej interesów można te fakty przyjąć z ulgą. Ale czy na pewno jest się z czego cieszyć? Ostatecznie dryfu politycznego, którego beneficjentem jest Zjednoczenie Narodowe, zatrzymać się nie udało.