- Za niespełna 80 tys. zł da się kupić nowe miejskie auto albo kilkuletni samochód z wyższej półki, np. rodzinnego, dobrze wyposażonego vana
- Za taką kwotę można już oczekiwać samochodu w bardzo dobrym stanie, bez poważnych wad i uszkodzeń
- Popularne i chodliwe modele samochodów są w Polsce często tańsze niż np. w Niemczech – idealne egzemplarze rzadko trafiają na eksport
- Handlarze zwykle nie mają skrupułów przy pisaniu opisów w ogłoszeniach. Dopisek "ogłoszenie nie jest ofertą handlową w rozumieniu Kodeksu cywilnego" – ma załatwić problem, jeśli okaże się, że stan faktyczny odbiega od obiecywanego
- Wysoki przebieg obniża wartość samochodu, ale nie zawsze oznacza, że stan techniczny auta będzie gorszy niż w egzemplarzu o niskim przebiegu
To była tego rodzaju oferta, której nie sposób zignorować: biały Ford S-Max Miał dokładnie taki napęd, jakiego poszukiwał nasz kolega i potencjalny nabywca tego pojazdu, był fajnie wyposażony i miał niski przebieg.
– tak rozmowę z handlarzem relacjonował kolega, który zamierzał kupić ten samochód. Chętny na S-Maxa był tak pewien, że kupi auto, że wziął ze sobą całkiem pokaźną kwotę w gotówce, aby od razu wpłacić zadatek. W końcu żal przegapić taką "okazję".
Musimy przyznać, że od początku nie do końca podzielaliśmy optymizm przyszłego właściciela praktycznego minivana, choć faktycznie zapewnień o wyjątkowych zaletach tej oferty w ogłoszeniu nie brakowało. Wiary brakowało nam z kilku względów.
Dalsza część tekstu pod materiałem wideo
Po pierwsze, samochód był świeżo sprowadzony z Niemiec. To, samo w sobie, wcale nie jest podejrzane, ale jeśli połączymy to z atrakcyjną ceną i bardzo niskim przebiegiem, to coś się zdecydowanie nie zgadza. "Uczciwe" samochody używane na rynku niemieckim, jeśli są to egzemplarze popularnego modelu, w dobrym stanie i z niskim przebiegiem, są z reguły droższe niż w Polsce.
Po drugie, w ogłoszeniu zamieszczonym w serwisie Otomoto ukryty był numer VIN (numer nadwozia) samochodu. Cóż, prawdopodobnie jest to metoda na sprytne obejście systemu: jeśli ktoś szuka ogłoszenia, którego autor jak na tacy podaje wszystkie informacje o pojeździe (na Otomoto jest opcja wyświetlania tylko ogłoszeń zawierających numer nadwozia pojazdu), to ogłoszenie, gdzie zamiast tego numeru są przypadkowe znaki, też mu się wyświetli. Brak numeru nadwozia wygląda tak, jakby ktoś chciał coś ukryć. Niektórzy sprzedawcy twierdzą, że robią tak dla dobra kupujących, z obawy o to, żeby ktoś wystawionego na sprzedaż auta nie sklonował, korzystając z udostępnionych danych. Tylko czy to jest wiarygodne tłumaczenie?
Po trzecie, niepokoiła nas relacja z rozmowy ze sprzedawcą, który nie do końca wiedział, czy sprzedaje samochód jako osoba prywatna, czy jako zawodowy pośrednik. Stanęło (chyba) na tym, że auto jest prywatne, ale sprzedawane przez komis należący do kolegi albo członka rodziny.
Kim z zawodu był lakiernik?
"Auto mocno doinwestowane (silnik, skrzynia, zawieszenie — wszystko działa precyzyjnie, bez wad ukrytych — PRZEBIEG ORYGINALNY), 100 proc. bezwypadkowy!, wszystkie szyby są oryginalne. Stan techniczny i wizualny oceniam na perfekcyjny" – pisał sprzedawca w ogłoszeniu.
Ciężko powiedzieć, co może być "mocno doinwestowane" w czteroletnim samochodzie z przebiegiem 56 tys. km, który sam z siebie powinien być jak nowy, niemniej zbliżając się do samochodu, już z daleka widzieliśmy, że nie jest to aż taki ideał. Wyglądało na to, że albo lakiernik był daltonistą, albo niezbyt przyłożył się do pracy. A konkretnie, to z daleka widać, że przedni zderzak dramatycznie odstawał kolorystycznie od reszty. Na zdjęciu w ogłoszeniu tego nie widać, na naszych zdjęciach także nie bardzo (tak to już jest, że aparaty fotograficzne wygładzają tego rodzaju różnicę), ale uwierzcie na słowo: samochód jest śnieżnobiały, a przedni zderzak i przednia część maski wyróżnia się bardziej ciepłym, niemal kremowym odcieniem. Powiecie: no przecież to się zdarza, że zderzaki zrobione z plastiku mają nawet na nowych samochodach inny odcień niż reszta karoserii. Owszem, tak, ale wówczas tylny zderzak również odstaje kolorystycznie, za to pasuje do przedniego. A tu problem z odcieniem dotyczył tylko przedniej części karoserii.
Jak na idealny i bezwypadkowy samochód, to próg pomalowany dość dziwnie
Miernik grubości lakieru nie pozostawił wątpliwości: maska była lakierowana. A zderzak… trudno powiedzieć, może na przykład został wzięty z innego samochodu.
To oczywiście drobiazg, nawet delikatne odstawanie też maski można by wybaczyć. Niemniej w takiej sytuacji badamy zwykle grubość lakieru punkt po punkcie, dokładnie. Pomiary wykazały, że samochód był bardzo mocno polerowany. Przypuszczamy tak, gdyż lakier na płaskich powierzchniach był znacząco cieńszy niż na przykład na słupkach. To proste: płat drzwi poleruje się łatwo, a wąski słupek trudno, zresztą zwykle nie ma potrzeby polerować lakieru na słupkach i w zakamarkach. I tak dochodzimy do prawego progu, na którym wymierzyliśmy, że lakier ma grubość 130-170 mikronów. To mniej więcej tyle co na reszcie auta, a jednak… nie do końca. Otóż zazwyczaj słupki, progi, wszystkie wewnętrzne powierzchnie samochodu lakierowane są w fabryce znacznie cieniej. I tu nie było inaczej: po lewej stronie lakier na progu ma grubość 65-75 mikronów, a po prawej 130-170. Było więc lakierowanie progu, nie ma żadnej wątpliwości. Ale, ale… dopiero teraz widzimy, w jakim stanie jest tabliczka znamionowa w formie wlepki na prawym progu: otóż ktoś ją zabezpieczył taśmą przed malowaniem, ale nierówno – i została mocno zalakierowana na krawędziach. Nawet jeśli kolizja nie była duża, to po naprawie wykonanej w tak paskudny sposób samochód już nie jest pełnowartościowy, bo nie został przywrócony stan fabryczny.
Przy okazji naprawy prawdopodobnie zdejmowano drzwi – stąd obicie ich w nietypowym miejscu – przedniej krawędzi od strony przedniego błotnika.
Fajne wyposażenie, ładne wnętrze. Karoseria już nie taka ładna
To teraz szukamy i oglądamy dalej. Na plus: wyposażenie. Nasz S-Max ma elektrycznie otwieraną klapę bagażnika i elektrycznie składane fotele trzeciego i drugiego rzędu – przy opuszczonych zagłówkach stworzenie płaskiej podłogi na większy ładunek zajmuje kilka sekund. Na minus: w coś już uderzyła ta elektrycznie sterowana klapa, są dwa małe wgniecenia – zdarza się.
Kolejny, duży minus: na krawędzi tylnego lewego błotnika ślady korozji (w 4-letnim samochodzie!), a klapka wlewu paliwa jest źle zlicowana z błotnikiem. Pomyśleliśmy od razu: tu też był dzwon. Po późniejszym obejrzeniu kilku innych egzemplarzy musimy odszczekać: w prawie każdym S-Maxie klapka wlewu paliwa jest źle zlicowana z błotnikiem. Co nie znaczy, że korozja na krawędzi błotnika w 4-letnim aucie jest normą.
Wracamy do przedniej części samochodu: teraz widzimy ślady jakiejś białej substancji na elementach z tworzyw – na obudowie halogenu, pod maską na różnych częściach. Wygląda to tak, jakby ktoś ubrudził się lakierem bez dodatku utwardzacza i następnie pobrudził rękami różne części pojazdu. Po chwili mamy palce umazane czymś białym… Wosk koloryzujący? Pozostałości pasty polerskiej i spolerowanego lakieru? Nieważne, tak być nie powinno!
Nie mamy też pewności, czy oryginalne jest wzmocnienie czołowe. Jest tak niedolakierowane, że nie wygląda normalnie.
Podsumowując: był tłuczony przód i naprawa blacharska z przodu (próg) wykonana bardzo źle. Jak na stuprocentowo idealny, bezwypadkowy samochód nie wygląda to dobrze. Taki standard naprawy od biedy można zaakceptować w kilkunastoletnim aucie kupowanym za jedną czy dwie średnie krajowe, ale nie w samochodzie, który ma zaledwie kilka lat i tani wcale nie jest.
Samochód "bity", a sprzedawca na to: niemożliwe!
Idziemy do sprzedawcy, podpytując o ewentualną umowę. Handlarz czujny, po chwili już w grze jest tylko faktura z komisu (brat wystawi), za to do ceny podanej w ogłoszeniu (79 tys. 990 zł) trzeba doliczyć opłaty – "ze trzy tysiące". Gdyby kupował obcokrajowiec na eksport, to co innego. "Wam na pewno nie sprzedam »na Niemca«". To ciekawy trend, aby podawać w ogłoszeniu cenę przed opodatkowaniem, nie podając informacji, że klient musi coś jeszcze dopłacić. Może to zależy, jak komu z oczu patrzy?
A w ogóle to auto – zdaniem sprzedawcy – jest po prostu idealne, na pewno się sprzeda – niebite, niekręcone, no po prostu lalka. Pytamy o możliwość podjechania do warsztatu, bo nie podoba nam się biała farba tu i tam, a sprzedawca, który jeszcze przed chwilą był superuprzejmy, prawie wybucha: "Gdzie?!". No to pokazujemy: tu i tu, a próg wygląda tak…
– wzrusza ramionami. Decydujemy, że o kolorach, poobtłukiwanych krawędziach elementów (np. na przedniej krawędzi drzwi pasażera – w miejscu, gdzie spotyka się z błotnikiem), o uszczelce maski przyklejonej na mokry lakier i tym podobnych brakach nie będziemy już dyskutować, to nie ma żadnego sensu. Pytamy jeszcze o papiery – faktury serwisowe, książkę gwarancyjną. Mają być w schowku, ale nie ma. "No to pewnie są u księgowej". Aha.
Naszemu koledze cierpliwie tłumaczymy, że to nie jest samochód dla niego, lepiej wziąć egzemplarz z polskiego rynku pochodzący na pewno od pierwszego właściciela, choćby nawet z wyższym stanem licznika. Jednak wydać 80 tys. zł (w zasadzie więcej – pamiętajmy o opłatach!) za niby bezwypadkowy samochód po lakierowaniu u daltonisty i flejtucha to jednak słaby interes. Dobra cena, niski przebieg i bezwypadkowość... nikt ci tyle nie da, ile handlarz obieca.
Na szybko kupujemy jeszcze płatny raport na temat pojazdu, okazuje się, że przez pierwsze 11 miesięcy przejechał ponad 20 tys. km, poza tym nie ma nic – żadnych śladów serwisu po 2019 roku.
"Dobry niemiec" miał trzy razy wyższy przebieg i był dieslem
Czytelnikom należy się wyjaśnienie: naszym celem było znalezienie dobrego, 3-4-letniego Forda S-Maxa w granicach 80 tys. zł wyposażonego w skrzynię mechaniczną. Automat w tym modelu jest zdaniem wielu mechaników inwestycją ryzykowną – dobry, póki nowy i na gwarancji... Co do silnika, to przyszły właściciel praktycznego minivana nie jest pewien – preferuje benzyniaka 1.5 Ecoboost, bo często korzysta z samochodu w mieście, ale ewentualnie bierze pod uwagę diesla. Okazuje się jednak, że większość egzemplarzy kilkuletnich S-Maxów ma przekładnie automatyczne. To utrudnia poszukiwania – samochodów z bezpieczniejszymi skrzyniami manualnymi jest po prostu mało.
W każdym razie po dużym rozczarowaniu autem oglądanym w Ostrowi Mazowieckiej postanowiliśmy obejrzeć też ściągniętego z Niemiec diesla "w manualu" oferowanego przez komis ulokowany w Wielkopolsce. Trochę niższa cena (75 tys. 900 zł), silnik Diesla, ciut skromniejsze wyposażenie i, niestety, blisko trzy razy wyższy przebieg, dokładnie 157 tys. km – oto nasz kandydat.
Sprzedawca, pytany przez telefon o bezwypadkowość samochodu, nie chciał się stanowczo zadeklarować.
S-Max z ogłoszenia: otwieramy maskę, a tam...
Pierwsze wrażenie: sprzedający okazał się słowny. Ktoś przed naszym przyjazdem rzeczywiście zadał sobie sporo trudu. Na wielkim placu, z kilkoma długimi rzędami używanych aut, to przygotowane do oględzin wyróżniało się z daleka. Pracownicy komisu nie tylko postawili auto w miejscu, gdzie można je było spokojnie obejrzeć, ale też rzeczywiście starannie umyli auto i "wyplakowali" – zwłaszcza opony naszego S-Maxa ociekały wręcz substancją nabłyszczającą. Z drugiej strony spodziewaliśmy się samochodu ruiny, a tymczasem....
Po pierwszym wrażeniu, że ktoś ten samochód mocno szykował "dla oka", pogłębionym przez znalezione głęboko pod maską narzędzia zgubione przez mechanika, szukaliśmy śladów poważnych wypadków oraz napraw blacharskich. Szukaliśmy i nie znaleźliśmy. Podejrzewamy, że malowany był zderzak, ale już błotniki raczej nie – a więc nie ma o czym mówić. Poza tym mogliśmy się przyczepić do detali: tu jakaś mała ryska, tu maleńkie wgniecenie, tylne końcówki nakładek progowych trzymające się na słowo honoru, ale poza tym brak uwag. Podwozie (prawie) jak nowe, na elementach zawieszenia, i układu hamulcowego fabryczne naklejki, które często nie przeżywają nawet pierwszej zimy. Śladowy rdzawy nalot na nielakierowanych elementach, normalny nawet w kilkumiesięcznych autach. Brak wycieków. Silnik pracuje jak nowy. Zero śladów zużycia sprzęgła czy skrzyni biegów, pomimo sporego przebiegu jak na wiek auta (pierwsza rejestracja na początku 2020 r.). Żadnych komunikatów błędów, żadnych niepokojących objawów, żadnych śladów niefachowych napraw (nie licząc śrubokrętu, który zapodział się w czeluściach komory silnika).
Zajrzyjmy zatem do schowka... a tam – wzorowo: książka serwisowa i gruby plik faktur. Z nich dowiadujemy się, że samochód był leasingowany przez firmę handlującą słodyczami i woził prawdopodobnie przedstawiciela handlowego, a może i kartony z dropsami. Wiemy to stąd, że wśród faktur za przeglądy (wszystkie wykonywane w autoryzowanym serwisie) oraz za wymianę i przechowywanie opon znalazły się przypadkowe faktury firmy, która z auta korzystała. Samochód więc "latał" po autostradzie, robiąc wysoki przebieg w krótkim czasie, ale też to dla diesla warunki idealne. Przebieg jest zatem potwierdzony, w licznych papierach nie znaleźliśmy śladów po żadnych – poza przeglądami – naprawach. W samochodzie raczej nie jeździły dzieci, a np. tylna roleta wciąż zapakowana w oryginalną folię...
Dodajmy, że płatny raport o historii auta wygenerowany na podstawie numeru nadwozia nie wykazał żadnych przygód samochodu, za to potwierdził regularną obecność pojazdu w serwisach – co ok. 30 tys. km.
Ten samochód mógł mieć niższy przebieg, ale nie ma. Wszystko przez ASO
"No ale z takim przebiegiem, to żadna okazja" – poszukujący auta wydawał się nieprzekonany do tej oferty, choć oględziny auta wypadły nadzwyczaj pozytywnie. Może jednak już czas przestać wierzyć w bajki o niemieckim emerycie, który po to kupił mocnego diesla, żeby jeździć nim w niedzielę do kościoła, a później płakał, sprzedając auto za bezcen handlarzowi z Polski, choć mógłby je za większe pieniądze zostawić w rozliczeniu w niemieckim salonie i z tego smutku zapomniał przekazać książki serwisowej i wydruków z przeglądów. Prawda jest taka, że dla wielu handlarzy to auto byłoby lepsze, gdyby... było trochę gorsze. Bo to, że ten pochodzący z Niemiec egzemplarz trafił do Polski z deklarowanym przebiegiem wynoszącym 157 tys. km to prawdopodobnie efekt tego, że... był on serwisowany w ASO. To oznacza, że dane o wizytach w serwisie i o przebiegu auta trafiały do systemu, do którego potencjalny nabywca może stosunkowo łatwo uzyskać wgląd. Gdyby pierwszy właściciel wybrał tańszy wariant i zlecał przeglądy w niezależnych warsztatach, w sieci nie byłoby śladów historii serwisowej.
"Korekta przebiegu" w autach z Niemiec to nic trudnego, bo w tym kraju nie ma centralnej, ogólnodostępnej bazy danych z odnotowanymi przebiegami choćby na obowiązkowych badaniach technicznych, takiej, jaką mamy w Polsce, czy jakie od lat są w Skandynawii. Wystarczy kilka minut pracy z laptopem, kupiona w sieci książka przeglądów, dorobione za kilkadziesiąt złotych pieczątki niezależnych warsztatów – i już mamy auto "serwisowane, z niskim przebiegiem". Tylko czy rzeczywiście będzie ono dzięki temu lepsze od egzemplarza z wyższym, ale potwierdzonym przebiegiem? Oczywiście, okazje si�� zdarzają, czasem trafi się auto, które ma niski przebieg, jest bezwypadkowe, sprawne i było regularnie serwisowane – warto takich egzemplarzy szukać, ale to jak szukanie igły w stogu siana.