Niestety dobrego przykładu nie daje też jednak obecne kierownictwo muzeum i twórcy jego pierwotnej koncepcji, którzy — gdyby tylko chcieli — mogliby bez uszczerbku dla wystawy i jej sensu wkomponować, subtelniej niż zrobili to ich PiS-owscy krytycy, dodatkowe plansze.

Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że kłamstwem jest to, co twierdzą politycy PiS, jakoby muzeum nie pokazywało polskich bohaterów, bo — dodajmy — np. postać rotmistrza Pileckiego była w muzeum obecna, zanim PiS pierwotnie ingerował w wystawę.

Muzeum narracyjne

Wielu tak głośno komentujących tę sprawę zapomina, że Muzeum II Wojny Światowej jest tzw. muzeum narracyjnym, tj. takim, które snuje pewną opowieść na określony temat. Opowieść taka, jak zwraca uwagę w rozmowie z Onetem zajmującą się od lat kwestią sporów wokół muzeum Estera Flieger z "Dziennika Gazety Prawnej", musi mieć swoje rozdziały, początek, rozwinięcie i koniec, ale też tempo i rytm.

To, że w czasach PiS dodatkowe — a dziś już usunięte — plansze wmontowano do muzeum w sposób najdelikatniej rzecz ujmując — mało subtelny — nie oznacza, że autorzy pierwotnej wystawy nie mogliby dziś tego samego zrobić subtelniej. Problem polega na tym, że w efekcie polsko-polskiej zimnej wojny domowej, ci okopali się na swoich pozycjach i zrobić tego po prostu nie chcą, powołując się przy tym na wyrok sądu, który wcale nie mówił o zakazie wprowadzania zmian w wystawie.

Obecne kierownictwo muzeum powołując się na prawa autorskie, zdaje się zapominać, że spór nie dotyczy dzieła artystycznego, a konflikt nie sprowadza się do tego, jak oświetlać obraz Wyspiańskiego, albo Rembrandta, ale o to, jak oświetlać polską historię.

Dalszy ciąg materiału pod wideo

PiS-owska wizja historii

To, że politycy i aktywiści polskiej prawicy polską historię chcieliby oświetlać w taki sposób, by w cieniu pozostawało wszystko, co haniebne i złe od szmalcownictwa, przez Jedwabne, a na zbrodniach tzw. Żołnierzy Wyklętych skończywszy, a w świetle reflektorów pokazywać wyłącznie polską chwałę, niezłomność i bohaterstwo, to nie ulega wątpliwości.

PiS-owska wizja historii w oczywisty sposób jest, jeśli sięgnąć do już wcześniej użytego słowa, narracją nacjonalistyczną. Przykładem jest IPN, w którym pod kierownictwem byłego dyrektora Muzeum II Wojny Światowej świetnie mają się historycy, którzy słusznie skądinąd oczekując ekspiacji od Ukrainy za ludobójstwo na Wołyniu, równocześnie bez cienia zażenowania usprawiedliwiają mordy na białoruskiej ludności cywilnej dokonane przez oddział Romualda Rajsa ps. Bury i używają przy tej okazji argumentów bliźniaczych z tymi, którymi część ukraińskiej skrajnej prawicy próbuje uzasadniać rzeź wołyńską.

Liberalna wizja historii

Problem polega na tym, że z drugiej — liberalnej strony — w debacie na temat historii pojawia się z kolei z gruntu fałszywa nuta, wedle której można stworzyć jakąś wspólną, europejską, uniwersalną opowieść nie tylko o II wojnie światowej, ale wręcz szerzej o historii.

Problem polega na tym, że taki pomysł jest ułudą i ciężką naiwnością. Wspólna europejska opowieść to bowiem dokładnie to, co próbują od lat czynić Niemcy, a w efekcie czego dowiadujemy się, że np. za Holokaust odpowiadają pospołu Węgrzy, Rumunii, Litwini, Polacy i naziści (bo z jakiegoś powodu bardzo często jedynym narodem, który nie jest wymieniany z nazwy, to Niemcy). Uniwersalna opowieść pozwala prezydentowi Niemiec czcić koniec II wojny światowej słowami o "wyzwoleniu Niemiec" spod władzy "nazistów", co sugeruje, że Hitler w Niemczech władzę objął w wyniku zapewne jakiegoś zamachu stanu, a nie wyborów.

Niemiecka historia

Problem polega na tym, że o ile my w Polsce mamy historię PiS-owską i liberalną, to już Niemcy mają historię niemiecką. Każdy, kto choć raz wybrał się na spacer po Berlinie, z łatwością odkryje, że wszędzie tam, gdzie czci się pamięć ofiar III Rzeszy, mowa jest o kolejno Żydach, homoseksualistach i o "innych ofiarach", przy czym z zasady nie mówi się, że wśród owych innych ofiar byli przedstawiciele narodu z Niemcami sąsiadującego, czyli Polacy.

Niemcy są dziś — to trzeba wyraźnie podkreślić — naszym sojusznikiem w ramach NATO i Unii Europejskiej. Niestety nasz sojusznik od kilkunastu już lat kluczy i lawiruje, "pracuje nad koncepcją", debatuje i z uwagą oraz troską przygląda się temu, jak uczcić Polaków, którzy nie będąc równocześnie Żydami, padli ofiarą III Rzeszy. Po kilkunastu latach owych debat okazuje się, że polskie ofiary III Rzeszy koniec końców na żaden, nawet najmniejszy, pomnik jednak w Berlinie nie zasługują.

To, że mityczna liczba trzech milionów Polaków wzięła się z wydanego przez Jakuba Bermana w 1947 r. polecania, by zrównać liczbę ofiar będących etnicznymi Polakami z polskimi Żydami, nie ma tu znaczenia. Nie ma bowiem z punktu widzenia upamiętnienia ofiar znaczenia to, czy Niemcy wymordowali milion, półtora czy dwa miliony etnicznych Polaków. Znaczenie ma to, że wypadałoby ich upamiętnić. Skoro to się nie dzieje, a Niemcy prowadzą taką, a nie inną politykę historyczną, Polska musi na nią asertywnie odpowiadać.

Jak to dawniej bywało

Paradoks całej sytuacji polega na tym, że poprzednie zdanie w dzisiejszej polsko-polskiej zimnej wojnie domowej brzmi tak, jakby wyszło spod pióra kogoś, kto w sporze o Muzeum II Wojny Światowej stoi po stronie poprzedniego, PiS-owskiego, kierownictwa muzeum. Problem polega na tym, że jest dokładnie na odwrót, a to, co napisałem, jest w istocie parafrazą argumentów, których użył w 2007 r. w swoim opublikowanym na łamach "Gazety Wyborczej" artykule zatytułowanym "Muzeum zamiast zasieków" pierwszy dyrektor muzeum i jeden z twórców jego pierwotnej "nie-pisowskiej" koncepcji, czyli Paweł Machcewicz.

Wprost stwierdzał, że musimy jakoś odpowiedzieć na niemiecką politykę historyczną. 17 lat później Paweł Machcewicz w wywiadzie udzielonym Esterze Flieger stwierdził, że Niemcy może i jakąś politykę historyczną prowadzą, ale robią to landy, a nie Niemcy jako takie.

Zmiana narracji ze strony Pawła Machcewicza jest zaskakująca. Przez wspomniane 17 lat nie stało się nic takiego w niemieckiej polityce pamięci, co uzasadniałoby taką woltę. Wiele stało się natomiast w Polsce. W Polsce przez 8 lat rządził PiS. To, że profesjonalni i historycy, którzy muzeum wymyśli z pobudek ewidentnie patriotycznych, dziś – w imię bardziej chyba walki z PiS niż czegokolwiek innego – nie są w stanie nawet o promil zmienić swej koncepcji i jednak rodzinę Ulmów w treści wystawy w taki, czy inny sposób zachować, jest pożałowania godne. Upór obecnego kierownictwa muzeum i twórców koncepcji wystawy to też jednak swego rodzaju sukces PiS.

Historia ma czasem znaczenie na polu bitwy, a nie w muzeach

To, co stało się w Polsce, to niejedyny argument na rzecz korekt w treści wystawy. Oto bowiem Republika Federalna przez wiele miesięcy po napaści Rosji na Ukrainę uzasadniała brak dostaw broni dla Ukrainy obawą przed tym, by niemiecka broń znów nie zabijała Rosjan. Nasi niemieccy sąsiedzi najwyraźniej w ogóle nie mieli świadomości, że niemiecka broń w czasie II wojny światowej zabijała również Ukraińców i zapominali też, że rosyjska broń, z której Rosjanie obecnie zabijają Ukraińców, była kupiona m.in. za pieniądze zarobione na handlu z Niemcami.

Wojna w Ukrainie i argumenty stosowane przez Berlin, by nie dostarczać broni dla Kijowa, w dobitny sposób pokazały, że w polityce historycznej nie chodzi wyłącznie o historię, ale również — a może przede wszystkim — o teraźniejszość i przyszłość. Polityka historyczna jest oczywiście pochodną historii, ale zarazem jest też funkcją polityki.

Do twórców muzeum należałoby zwrócić się z apelem, by zapomnieli o rządach PiS, a równocześnie przypomnieli sobie, czemu muzeum wymyślili i że polityką – a nie historią – argumentowali konieczność jego powstania. Skoro zaś tak i skoro owa polityka – niekrajowa a ta wokół Polski – tak bardzo się zmieniła — to naprawdę można wprowadzić kilka zmian.