Rząd roztrzaska twoje różowe okulary. Media społecznościowe na cenzurowanym

Amerykanie kochają TikToka. Dlatego jeśli politycy myśleli, że odebranie go ludziom będzie proste jak zabranie dziecku lizaka, to się srogo pomylili. W końcu w social mediach przyciągnięcie użytkownika jest celem biznesowym, a nie przykrym efektem ubocznym. 

15.04.2024 06.57
USA vs Chiny zakaz TikTok

Przeprowadźmy mały eksperyment. Zamknij oczy i wyobraź sobie, że nasz rząd chce zabrać ci dostęp do ulubionego medium społecznościowego. Ty, drogi czytelniku, oczywiście jesteś spokojny i racjonalny. Twoja reakcja jest wyważona i biorąca pod uwagę wszystkie zmienne, ale wyobraź sobie, jak zareagowaliby inni. Przypomnij sobie, co się dzieje, kiedy jest awaria Facebooka. Jak grzyby po deszczu wyrastają prorocy rychłej apokalipsy, wieszcze niechybnej śmierci gospodarki i zszokowane duszyczki stojące przed ścianą i próbujące scrollować powieszone na niej zdjęcia. 

Po kilku minutach otwórz oczy i uspokój skołatane serce. To tylko eksperyment myślowy. U nas.

W Ameryce właśnie chcą go przeprowadzić na swoich obywatelach. 

Ban, czyli zgoda ponad podziałami 

Dziwnie się dzieje w państwie amerykańskim. Nie dość, że demokraci i republikanie zgadzają się ze sobą, co samo w sobie ma posmak niesamowitości, to jeszcze zgadzają się w tym, żeby w roku wyborczym poważnie wkurzyć dużą część swoich wyborców. Ci masowo dzwonią do polityków z prośbami i groźbami, żeby poszli po rozum do głowy i nie odbierali im zarobków, rozrywki i społeczności. Przyczyną tego całego zamieszana jest TikTok, który już dawno temu przestał być tylko niepozornym źródłem śmiesznych tańców, żartów czy wyzwań. Jego użytkownicy kręcą teraz filmy o tym, że platforma jest zagrożona – smutne, poważne wściekłe albo kpiące z grupy białych oderwanych od życia staruszków, którzy chcą zakazać medium, którego po prostu nie rozumieją. Dla nich TikTok to nie jest jakaś maszynka do prania mózgu – dla nich to źródło informacji, rozrywki, spotkań z ludźmi myślącymi tak samo jak oni, ale też miejsce zakupów i reklamowania swojego małego biznesu. Protestują nie tylko wirtualnie, telefonują do swoich polityków, występują w śniadaniówkach czy jadą do Waszyngtonu.

Żeby choć trochę zrozumieć to szaleństwo, trzeba mieć z tyłu głowy dwa kluczowe dla sprawy konteksty. Pierwszym są zmiany, które zaszły w ostatnim czasie w podejściu prawodawców – i szerzej opinii publicznej - do mediów społecznościowych i gigantów technologicznych. Drugim skomplikowane relacje Stanów Zjednoczonych z Chinami. 

Przez lata firmy technologiczne, w tym te tworzące media społecznościowe, były pupilkami władzy i chlubą Amerykanów. Dumni ze swojej wspaniałej Doliny Krzemowej nie chcieli hamować jej wzrostu jakimiś przepisami czy ograniczeniami i przymykali oko na ich problemy, grzechy i grzeszki. Nieokiełznane zbieranie danych – nie ma problemu; dopuszczanie małych dzieci do mediów społecznościowych – to sprawa tylko rodziców; brak moderacji treści – nie możemy ograniczać wolności słowa; zapędy monopolistyczne – niech pierwszy rzuci kamieniem, kto nie chce, żeby jego firma rosła. 

Zmiana nie przyszła nagle, powoli zmieniał się klimat i podejście do mediów społecznościowych. Na wizerunku bastionów demokracji i wolności słowa zaczęły pojawiać się rysy. Coraz więcej badań wskazywało na problemy z moderacją lub jej brakiem, pojawiły się dane mówiące o negatywnym ich wpływie na użytkowników - szczególnie tych najmłodszych. Bezwarunkowa do tej pory miłość powoli zaczynała stawiać warunki.

25 marca Ron DeSantis, gubernator Florydy, podpisał przepis zakazujący dzieciom do 14 lat korzystania z mediów społecznościowych nawet za zgodą rodzica. 14- i 15-latki będą mogły używać takich aplikacji tylko za zgodą rodziców. Bez ograniczeń TikTok będzie dozwolony dopiero od lat 16. Jest już niemal pewne, że firmy zaskarżą te przepisy, argumentując, że naruszają wolność słowa i odbierają rodzicom decyzyjność w sprawie wychowania własnych dzieci. A jeśli już o pozywaniu mowa, to w październiku zeszłego roku 33 stany pozwały Metę o narażenie zdrowia psychicznego nastolatków i najmłodszych użytkowników platformy. To tylko kilka epizodów z nabierającej tempa walki legislacyjno-prawnej z mediami społecznościowymi i szerzej branżą technologiczną.

Symboliczny dla tej batalii był 31 stycznia – wtedy to na przesłuchanie w kongresie stawili się przedstawiciele mediów społecznościowych, między innymi Shou Zi Chew, prezes TikToka. Ale to nie o nim wtedy wszyscy mówili. Mark Zuckerberg, szef Facebooka, został przez republikańskiego senatora z Missouri zmuszony do wstania z krzesła, odwrócenia się do sali i przeproszenia publicznie za to, że dzieci obecnych tam osób cierpiały w związku z treściami, które pokazywał im Instagram. Nagranie obiegło cały świat i dało mocny sygnał - czas, żeby media społecznościowe zaczęły brać odpowiedzialność za to, co dzieje się na ich platformach. Szef Mety był szczególnie mocno "grillowany", bo atmosfera wokół Mety jest gęsta od kilkunastu miesięcy. Zaczęło się, gdy sygnalistka Frances Haugen ujawniła, że Meta miała informacje mówiące o fatalnym wpływie treści z Instagrama na zdrowie psychiczne i samopoczucie nastolatków, ale nic z tym nie zrobiła.

Przedstawiciele TikToka doskonale zdają sobie sprawę z PR-owego problemu społecznościówek i choć po części są jego ofiarami, to próbują go też przekuć w swoją korzyść. Dlatego Shou Zi Chew, zapowiadając walkę o TikToka do samego końca, nie omieszkał także postraszyć konkurencją. 

– Ta ustawa daje więcej władzy garstce innych firm mediów społecznościowych, które również sięgają do kieszeni twórców i małych przedsiębiorstw i wyjmują z nich miliardy dolarów – grzmiał w nagraniu.

O ironio, wtóruje mu Donald Trump za czasów swojej prezydentury wypowiadający się ostro i o Chinach, i o TikToku. I choć nadal uważa aplikację za zagrożenie dla bezpieczeństwa kraju, to jej blokadzie się sprzeciwia. Były prezydent argumentuje, że najbardziej zyskałby na niej Facebook, a ten, jak twierdzi, jest "wrogiem ludzi".

Dlatego wielu ekspertów wskazuje, że choć atmosfera wokół mediów społecznościowych w Stanach jest gęsta, to argument, że w związku z tym należy zablokować akurat TikToka, nie ma uzasadnienia. Nawet jeśli uznamy, że jest bardziej uzależniający niż konkurencja, źle wpływa na najmłodszych i zbiera dane użytkowników, to nadal jest tylko symptomem poważniejszej choroby. To wszystko są problemy systemowe, które trzeba byłoby rozwiązać na poziomie ustaw dotyczących wszystkich mediów społecznościowych. Póki sukces platform mierzony jest tym, jak dużo czasu się na nich spędza, a ich zarobki uzależnione od liczby wyświetlonych reklam, uzależnienie od siebie użytkownika jest celem biznesowym, a nie przykrym efektem ubocznym. Bo jeśli Facebook czy Instagram nie jest tak wciągający jak TikTok, to nie dlatego, że jego włodarzy przed wprowadzeniem bardziej uzależniających funkcji powstrzymują skrupuły. Po prostu na nie wcześniej nie wpadli. Nie bez przyczyny Meta i YouTube bardzo szybko zaczęły kopiować rozwiązania i formaty młodszej apki, kiedy tylko okazało się, że odnoszą one sukces.

Z perspektywy Europejczyków rodzi to też inne pytanie. Jeśli o większość grzechów TikToka można oskarżyć amerykańskie aplikacje, to czemu w Europie nie ma dyskusji o tym, żeby zablokować Instagram? I tu wracamy do kluczowej kwestii - zaufania. Stany Zjednoczone i Europa grają na tych samych zasadach, mają ten sam ustrój, podobnie działające prawo i sądy, deklarujemy ten sam system wartości. Chiny są zupełnie inną bestią. 

Smok trojański 

Dlatego znacznie ważniejszy jest drugi kontekst walki o TikToka – chińskie związki aplikacji.

Jeśli nie chodzi o technikalia, to chodzi o politykę. 

Proponowana ustawa wpisuje się też w szerszy kontekst ograniczania wpływu Chin w Stanach Zjednoczonych. W 2018 roku za czasów swojej prezydentury Trump wprowadził zakaz importowania do Stanów produktów Huawei i ZTE oraz ograniczył możliwość współpracy amerykańskich firm z chińskimi gigantami, w tym handel półprzewodnikami. 

Przegłosowane w kongresie prawo to nawet nie pierwsza próba zablokowania TikToka na terytorium Stanów Zjednoczonych. W 2023 roku stan Montana próbował własnymi siłami zablokować aplikację na swoim terytorium. 30 listopada sędzia dystryktu federalnego jednak zakwestionował uchwalone przez stan przepisy, powołując się na pierwszą poprawkę do konstytucji mówiącą o wolności słowa. 

Zwolennicy TikToka mają nadzieję, że jeśli ustawa przejdzie przez wszystkie etapy legislacji pomyślnie, znów zostanie zablokowana przez sąd z uwagi na pierwszą poprawkę. 

Tym razem jednak ich przeciwnicy będą powoływać się na bezpieczeństwo narodowe i przekonywać, że na TikToka można nie tylko patrzeć jak na współczesne forum, ale także jak należącego do obcego mocarstwa giganta medialnego. 

To ważna zmiana optyki, bo w Stanach Zjednoczonych od dawna istnieją przepisy, które mają ograniczyć zagraniczne wpływy w mediach działających na terenie kraju. Prawo po raz pierwszy ustanowione w 1912 roku w ramach Radio Act, podlegało zmianom wraz z rozwojem technologicznym, ale jego idea pozostała ta sama. Dlatego kiedy w 1985 roku Rupert Murdoch chciał kupić 20th Century Fox, musiał najpierw zrzec się australijskiego obywatelstwa. 

– Największy przeciwnik Ameryki nie ma żadnego interesu w kontrolowaniu dominującej platformy medialnej w Stanach Zjednoczonych – grzmiał republikanin Mike Gallagher, który wraz z demokratą Rają Krishnamoorthim jest jedną z twarzy promujących ustawę o zablokowaniu TikToka. 

Prezentowana przez niego logika jest prosta – media społecznościowe są dla ich użytkowników mediami informacyjnymi. Jeśli Chiny nie byłyby w stanie kupić CNN czy ABC, dlaczego mają mieć w Stanach TikToka? To tym mocniejszy argument, że same Chiny wydają się wychodzić dokładnie z tego samego założenia, blokując w swoim kraju Facebooka, Instagram czy Google, nie wspominając nawet o dostępie do zachodnich mediów. 

Ile Chin jest w TikToku? 

TikTok w związku z tym dystansuje się od swoich chińskich korzeni, jak może. Właściciele lubią mówić, że firma jest międzynarodowa, i podkreślać, że jej siedziba znajduje się w Los Angeles i Singapurze. Samej aplikacji nawet nie ma w Chinach (działa tam jej odpowiednik – Douyin), aż 60 proc. udziałów jej firmy matki - ByteDance -  jest w niechińskich rękach, a 3 z 5 członków jej rady nadzorczej to Amerykanie. TikTok od związków z Chinami się odcina. USA twierdzą, że jest on kluczowy dla ich bezpieczeństwa, bo Chinach przedsiębiorcy nie mogą tak po prostu powiedzieć "nie" władzy, nawet ci najwięksi. 

I stąd podejrzliwość USA. Bo TikTok od dawna nie jest tylko miejscem, gdzie dzieciaki wrzucają śmieszne filmiki i pokraczne tańce. Użytkownicy czerpią z niego wiedzę o polityce, między innymi wojnie w Ukrainie czy w Gazie. 

Już teraz Waszyngton zarzuca  TikTokowi, że w sprawie tego drugiego konfliktu promuje treści propalestyńskie, choć brakuje na to dowodów (owszem hasztagów propalestyńskich jest więcej, ale może być to odzwierciedleniem sympatii użytkowników). 

To wszystko pada na tym podatniejszy grunt, że Stany Zjednoczone mają już za sobą jedną awanturę o udział obcych sił w wyborach. W poprzednim starciu Bidena z Trumpem pojawiły się zarzuty, że Rosja manipulowała wyborcami za pomocą Facebooka tak, żeby pomóc byłemu już prezydentowi objąć najważniejszy urząd w państwie. I choć dochodzenie nie wykazało jednoznacznie, że Cambridge Analytica miała wpływ na wybór Trumpa na prezydenta, szok, jakiego wtedy doznała Ameryka, uczulił ją na wykorzystanie mediów społecznościowych do wpływania na politykę przez zagraniczne siły. Nie ma wątpliwości, że TikTok ma wpływ na to, jak Amerykanie postrzegają świat, w tym politykę zewnętrzną i wewnętrzną. Zwolennicy blokady albo sprzedania TikToka obawiają się, że w wypadku eskalacji napięć na linii Chiny - Stany Zjednoczone czy ataku Chin na Tajwan aplikacja zastosowana byłaby jako broń propagandowa. Tym skuteczniejsza, że TikTok, jak większość gigantów technologicznych, gromadzi o swoich użytkownikach masę danych, które potem może wykorzystać, żeby jeszcze lepiej dopasować przekaz do mas lub wpływać na jednostki.

W budowaniu zaufania do aplikacji nie pomogła z pewnością afera, która wybuchła pod koniec grudnia 2022 roku, kiedy to pracownicy TikToka zostali przyłapani na śledzeniu dziennikarzy piszących krytycznie o aplikacji. Cztery zatrudnione w firmie osoby analizowały dane lokalizacyjne Cristiny Criddle z "Financial Timesa" i Emily Baker-White z BuzzFeeda, żeby porównać je z miejscem przebywania pracowników TikToka podejrzewanych o przekazywanie informacji tym dziennikarkom. W pierwszej chwili ByteDance zaprzeczył, że śledzi kogokolwiek, i twierdził, że nie byłby nawet technicznie w stanie tego robić. Z czasem jednak firma musiała zmienić narrację i zaczęła przekonywać, że akcja była prywatną inicjatywą pracowników, którzy natychmiast zostali zwolnieni.

Od tego czasu Shou Zi Chew zrobił wiele, żeby przekonać Amerykanów, że ich dane są bezpieczne z projektem "Texas" na czele. “Texas” to osobna baza danych, w której trzymane są dane amerykańskich użytkowników, a algorytm zarządzający tym, co oni widzą, poddawany jest stałej superwizji firmy Oracle. 

– Amerykańskie dane są przechowywane przez amerykańską firmę na amerykańskiej ziemi pod nadzorem amerykańskich pracowników. To eliminuje obawy, że dane użytkowników TikToka podlegają chińskiemu prawu – zachwalał przed kongresem Shou Zi Chew.

Trzeba przy tym przyznać, że choć przedstawiciele Stanów Zjednoczonych ostrzegają przed TikTokiem od dawna, nie przedstawili do tej pory przekonujących dowodów na to, że aplikacja przekazuje dane chińskiemu rządowi albo manipuluje społeczeństwem. Ich argumenty opierają się raczej na tym, że mogą to robić, i byłyby do tego zdolne. 

TikTok musi więc nie tylko udowodnić, że nie jest szpiegowską aplikacją, co samo w sobie byłoby trudne, ale też, że nie stanie się taką w przyszłości. A to już po prostu niemożliwe. 

TikTok w USA zakazany
Phoenix 1319/ Shutterstock

Powiedzcie, czego właściwie mamy się bać 

Brak konkretnych dowodów na szpiegostwo TikToka sprawia też, że trudno do nowego prawa przekonać uwielbiających aplikację Amerykanów. Nie pomaga w tym komunikacja, która często nie jest jasna. Czasami trudno powiedzieć, o co tak naprawdę chodzi w tym prawie – zagrożenie ze strony Chin? A jeśli tak, to jakie? Zbieranie danych o amerykańskich obywatelach? Manipulację w mediach społecznościowych? Ochronę dzieci przed szkodliwymi treściami? 

Dyskusja przeplata ze sobą różne wątki i miesza konteksty. Łatwo się w tym pogubić, szczególnie czytając tylko nagłówki lub czerpiąc wiedzę z mediów społecznościowych, gdzie nie ma miejsca ani czasu na to, żeby przyjrzeć się sprawie w pogłębiony sposób. Dlatego trudno się dziwić, że nowe prawo budzi tyle oporów. Nie bez kozery Gina Rainmondo, sekretarz handlu, jeszcze rok temu mówiła Bloombergowi, że jeśli ktokolwiek spróbuje zablokować TikToka, straci każdego głosującego poniżej 35 roku życia. Na zawsze.

TikTok ma w samych Stanach Zjednoczonych 170 mln użytkowników. Według Pew Research Center jedna trzecia dorosłych i 62 proc. osób w wieku 18-29 lat deklaruje, że korzysta z aplikacji. To mniej niż z YouTube'a i Facebooka, ale główną siłą TikToka nie jest liczba jego użytkowników, lecz czas, który poświęcają aplikacji. Według serwisu Apptopia średnio użytkownik TikToka spędza w serwisie aż 90 minut dziennie. Przed głosowaniem pod budynkiem Kongresu stali z plakietkami "TikTok zmienił moje życie na lepsze". Jedni po prostu z TikToka korzystają jak z rozrywki - oglądają filmiki, komentują, śledzą dramy. Inni szukają tu wsparcia - zmagają się z problemami, których nikt w ich otoczeniu nie rozumie, są przedstawicielami mniejszości, którzy szukają ludzi podobnych sobie. Jeszcze inni na TikToku zbudowali sukces swojego biznesu i jeśli platforma zniknie, nie widzą dla siebie równie dobrej alternatywy. Reklamowanie się na TikToku jest tańsze niż na Instagramie, Facebooku czy YouTubie, a przy tym TikTok ma wyjątkowo zaangażowaną społeczność. Na korzyść mniejszych firm może działać też specyfika algorytmu platformy, która nie opiera się na obserwowaniu osób czy sklepów. Wystarczy, że algorytm sam znajdzie grupę docelową i stwierdzi, że dla niej dany spot będzie angażujący.  

Według raportów należącej do ByteDance'a firmy wkład TikToka w amerykańskie GDP w zeszłym roku wyniósł 24,2 mld dol. i przyniósł 14,7 mld dol. przychodów małym biznesom. Największy wpływ na ekonomię ma w Kalifornii, Nowym Yorku, Teksasie, Ilinois i na Florydzie. Twórcy zarabiają, monetyzują filmy, współpracując z markami, stosując product placement, dostając napiwki od fanów czy sprzedając produkty przez sklep TikToka. Trudno nie odnieść wrażenia, że brakuje pomysłu na to, co zaproponować twórcom i przedsiębiorcom, którzy nagle zostaną z rozwalonym modelem biznesowym, jeśli TikToka nie uda się sprzedać, a jedyną opcją będzie zablokowanie platformy.

Dlatego jeśli politycy myśleli, że odebranie TikToka ludziom będzie proste jak zabranie dziecku lizaka, to się srogo pomylili. Przed głosowaniem w kongresie firma pokazała swoją siłę. W aplikacji pojawiła się odezwa do użytkowników, która zachęcała do wzięcia sprawy w swoje ręce i dzwonienia do kongresmenów – każdy użytkownik miał podany numer do swojego przedstawiciela. Polityków zalały setki telefonów od wściekłych wyborców i ich dzieci uciekających się do gróźb i błagań, żeby ci nie głosowali za uchwaleniem bana na TikToka. 

Kampania, choć niewątpliwie zmobilizowała użytkowników, na polityków zadziałała jak płachta na byka. Oto platforma, oskarżana o to, że może być narzędziem manipulacji, spróbowała wpłynąć na legislację, uciekając się do szantażu politycznego i próbując wpłynąć na poszczególnych kongresmenów. Kongresmeni byli tak oburzeni, że chyba zapomnieli, że z podobnych taktyk potrafi korzystać Uber czy Google, kiedy politycy chcą ustanowić niekorzystne dla firm prawo. W efekcie głosowanie odbyło się szybko, a politycy byli niemal jednomyślni – 352 kongresmenów zagłosowało za i tylko 65 przeciw ustaleniu nowego prawa. Zirytowanym tą manifestacją siły politykom TikTok odpowiedział na X: "Dlaczego członkowie kongresu narzekają na telefony od swoich wyborców? Z całym szacunkiem, ale czy słuchanie ich to nie jest ich praca?". 

Czy da się zabrać ludziom TikToka?

Wątpliwości związane z bezpieczeństwem chińskiej aplikacji nie są nowe. Wiele krajów jak Australia, Kanada czy Nowa Zelandia podchodzi ostrożnie do TikToka, zakazując przedstawicielom administracji instalowania aplikacji na telefonach służbowych. Politycy tiktokować na służącym do pracy sprzęcie nie mogą w pracy także w Unii Europejskiej. Ale zakazanie aplikacji obywatelom to zupełnie co innego. I tutaj jest jednak precedens. 

W 2020 roku Indie zakazały używania TikToka na terenie całego kraju, argumentując, że aplikacja stanowi zagrożenie dla jego suwerenności. Aplikacja miała tam wtedy ponad 150 mln aktywnych użytkowników miesięcznie. Odebranie jej z dnia na dzień było szokiem, ale takim, z którym społeczeństwo mimo wszystko się pogodziło. Blokada została wprowadzona tuż po incydencie granicznym z Chinami, który mocno zaognił stosunki obu państw i ustawił Państwo Środka w roli czarnego charakteru międzynarodowej polityki. TikTok nie był też wtedy jedyną aplikacją, która dostała się na czarną listę. Był na niej też WeChat czy komunikator QQ – to wsparło narrację o pozbywaniu się zagrożenia wpływami chińskimi, a nie tylko polowaniu na jedną aplikację. 

Na razie trudno wyrokować, czy antytiktokowe przepisy w Stanach wejdą w życie i w jakiej formie. Nawet jeśli zostaną przegłosowane przez izbę wyższą parlamentu, która jest znacznie chłodniej do nich nastawiona niż izba niższa, podpisane przez prezydenta (Joe Biden już zapowiedział, że przyłoży do nich swoje pióro) i obronią się w sądzie (zaskarżenie ich jest niemal pewne), nie wiadomo, jaki będzie dokładnie efekt. Projekt ustawy zakłada bowiem dwa scenariusze - blokadę albo wymuszoną sprzedaż aplikacji w ciągu pół roku amerykańskiej firmie. I choć kolejka chętnych do zakupienia TikToka ustawiła się już i niecierpliwie przebiera nóżkami, to sprzedaży może sprzeciwić się Pekin.

W 2020 roku, kiedy Donald Trump grzmiał, że TikToka trzeba zbanować, chiński rząd uchwalił prawo, które zakazuje sprzedaży zagranicznym inwestorom bez zezwolenia państwa niektórych technologii – takich jak na przykład algorytm rekomendacyjny TikToka. Trzy lata później Chiny głośno zapowiedziały, że sprzeciwią się wymuszonej sprzedaży TikToka. "Jeśli informacje (o sprzedaży) są prawdziwe, Chiny stanowczo się temu sprzeciwią" – nie pozostawiała złudzeń Shu Jueting, rzeczniczka Ministerstwa Handlu.

Oryginalny sposób na podkreślenie niezależności aplikacji.