Rzecz o awansie, czyli jak Hanka Maćkowi drabinę podstawiła

Kilkadziesiąt lat temu do awansu społecznego wystarczył jeden duży krok, dziś coraz częściej drobimy w miejscu, bo furtka promocji się domyka. Maciej Jakubowiak, niczym "polski Didier Eribon", wyjaśnia, co dziś znaczy kapitał kulturowy i czy znajomość "Pana Tadeusza" wystarczy by nie stać się cyfrową biomasą. 

09.02.2024 07.56
Rzecz o awansie, czyli jak Hanka Maćkowi drabinę podstawiła

To nie był cud. 

– Bo co to za cud, jeśli wydarzył się trzykrotnie, bo udało się wyrwać i awansować nie tylko mnie, ale i mojemu bratu i mojej siostrze? – zastanawia się Maciej Jakubowiak w książce "Hanka, którą można porównać do głośnej publikacji słynnego francuskiego socjologa Didiera Eribona "Powrót do Reims".

Awans społeczny w Polsce był przez długi czas nieprzedyskutowany albo zapomniany. Aż pojawiła się moda na ludowe historie. Szukanie cukiernicy po babci (na początku XXI wieku modne chwalenie się przedwojenną zastawą, która miała być rzekomym dowodem przynależności do klasy wyższej) zastąpiło chwalenie się lasem, oborą i stodołą. Jakub Szela urastał do rangi Robin Hooda, a heraldyka przestała być ulubioną z nauk pomocniczych historii. 

W "Hance" Jakubowiak, eseista i redaktor wicenaczelny magazynu "Dwutygodnik", kreśli losy swojej matki, tytułowej Hanki, babki Albiny, dziadka Mariana, którzy wdzierają się po stopniach społecznego awansu, a im byli wyżej, tym bardziej udeptaną ścieżkę zostawili autorowi.

Jakubowiak uderza w popularny, szczególnie w klasie średniej, wśród przedstawicieli dobrze płatnych zawodów, mit self-made mana. Jeśli w pokoleniu babki Albiny czytanie nie było normą, a jej wnuk piórem zarabia na życie, to żaden wyśniony cud, ale efekt ciężkiej pracy. Bardziej niż fajerwerki wyboista droga, w której autorowi babka, a w szczególności matka podstawiała drabinę, by ten mógł się sięgać wyżej. 

– Jeżeli ta historia ma mieć jakiś sens, to trzeba ją opowiedzieć międzypokoleniowo. I to jest coś, czego mi bardzo brakowało w opowieściach o awansie społecznym. Tych importowanych na przykład z Francji, czyli tekstach Didiera Eribona, Annie Ernaux, Edouarda Louisa – tłumaczy Jakubowiak i dodaje, że "Hanka" jest z jednej strony "hołdem dla kobiet, które utorowały mu drogę do awansu", ale też – a może przede wszystkim – opowieścią o samym awansie, który w ostatnich dekadach był udziałem wielu bezimiennych. 

"Jak opowiedzieć o życiu kogoś, kto nie stawił oporu historii? Kto nawet nie naruszył gładkiego grzbietu wielkiej fali, która przelała się przez drugą połowę XX wieku, a odpryskami sięgnęła początku XXI?" – pisze we wstępie swojej książki Jakubowiak podkreślając tym samym, że opowieść o rozwoju Polski powinna zawierać nie tylko zrealizowane projekty jak Gdynia czy "gierkówka", ale też powinna sięgać do obitych boazerią mieszkań w wielkiej płycie, gdzie setki tysięcy stachanówek w pocie czoła budowało lepszą przyszłość dla swoich dzieci. 

Odczytuję esej Jakubowiaka przez osobistą perspektywę: podobnie jak autor, także i ja, a myślę, że i setki tysięcy innych osób urodzonych w latach 80. możemy podstawić pod Hankę inne imię a śląski krajobraz górniczych hałd i kominów zamienić na PGR-owskie wioski na Mazurach czy poniemieckie domy Zachodniego Pomorza. To my pokolenie awansu, który bywa złudzeniem.

Szkiełko i oko

Jeszcze 100 lat temu awans, którego doświadcza autor był niemal niemożliwy. Owszem zdarzały się nieliczne historie, że chłopskie dziecko dostawało się na Uniwersytet i potem nawet otrzymywało na nim posadę. Przykładem jest chociażby Stanisław Pigoń, słynny polonista i znawca "Pana Tadeusza". Chłopaczek, który chodził za krowami bez butów i cytował Mickiewicza na łąkach dołączył do literackich elit. 

Stasiu był wyjątkiem, można powiedzieć, że właśnie tym rzeczonym cudem. Potem jednak nastąpił wręcz "festiwal cudów" i jego inspiratorem byli – cytując Zbigniewa Herberta – "wnuczęta Aurory, chłopców o twarzach ziemniaczanych i bardzo brzydkie dziewczyny o czerwonych rękach". To komunistyczna industrializacja i powszechna walka z analfabetyzmem dała szansę milionom ludzi ze wsi i miasteczek. 

Z przeprowadzonego w 1921 roku spisu powszechnego wynikało, że w całym kraju aż 33,1 proc. osób powyżej 10. roku życia nie potrafiło czytać ani pisać. Po wojnie było nieco lepiej, ale w 1945 roku wciąż 18 procent Polek i Polaków było analfabetami. Jak pisze w swojej książce Jakubowiak:  "7 kwietnia 1949 roku, władze ogłosiły walkę z analfabetyzmem. Bronią w tym starciu miały być organizowane w całym kraju kursy czytania i pisania dla dorosłych. Nie odbywało się to bez trudu. Czasem wyzwaniem były przerwy w dostawach prądu, ale największym problemem okazało się zachęcanie adresatów akcji do wzięcia w niej udziału. Niektórzy się wstydzili, innym wcale nie zależało. Władza więc to groziła, na przykład usunięciem ze związków zawodowych i pozbawieniem wczasów, to zachęcała, organizując opiekę nad dziećmi albo oferując legitymacje pozwalające zaopatrzyć się w artykuły pierwszej potrzeby poza kolejką. I już po dwóch latach odtrąbiono sukces, choć jak twierdzą niektórzy historycy, nieco na wyrost, bo w 1950 roku poziom analfabetyzmu wynosił 5,8 procent, a dekadę później 4,6 procent". 

Oczywiście motywacje władz nie były czysto altruistyczne. Prasa wciąż była najtańszym i najpowszechniejszym narzędziem propagandy. 

Ogromna rzesza tych, którzy nauczyli się czytać i wybrała edukację robiła to pobudek czysto praktycznych: umiejętność czytania i pisania, wyższe wykształcenie – to wszystko zapewniało awans społeczny, a więc lepsze życie. 

I to nie zmieniło się do dziś, choć mam wrażenie, że kiedyś dyplom uniwersytecki otwierał więcej drzwi. Dziś do lepszej pozycji finansowej i społecznej nie jest konieczny papier i kapitał kulturowy, choć oczywiście jedno i drugie zwiększa na nie szanse.

Lepiej być skrzypkiem czy YouTuberem?

Socjoautobiograficzny esej Jakubowiaka – mieszczący w sobie historię awansu, historię ludową, historię rodzinną – pozwala się zastanowić czym szczególnie dziś jest awans. 

– W książce staram się zmierzyć z podstawowymi założeniami dotyczącymi awansu, na przykład takim, że istnieje jakieś gorsze życie, które można poprawić i sprawić, żeby było lepsze – wyjaśnia Jakubowiak.

I dodaje, że te założenia trzeba przemyśleć dziś na nowo.

Przykładem o którym rozmawialiśmy są wszelkiej maści celebryci i influencerzy. XXI wiek to czas, gdy można w spektakularny sposób zrobić karierę w mediach  społecznościach. Przykłady licznych twórców, dziś mniej lub bardziej skompromitowanych po aferze Pandora Gate, pokazują, że szybko i relatywnie łatwo można zdobyć duże pieniądze i rozpoznawalność. 

– Nie ma co ukrywać, średniej klasy influencer jest bardziej znany niż najlepszy skrzypek w filharmonii, ale ten pierwszy swoją karierę robi niejako przypadkiem, dzięki szczęśliwemu współdziałaniu pracy i algorytmów, a w przypadku tego drugiego mamy do czynienia z ciężką, mozolną pracą. Kariery influencerów są kruche i mogą się skończyć równie szybko, jak się rozpoczęły, a jeśli jesteś dobrym skrzypkiem, to nie przestaniesz nim być z dnia na dzień, nie stracisz swojej pozycji. W przypadku chłopaka, który z małej wsi wyrywa się do wielkiego miasta i zostaje członkiem stołecznej orkiestry, mamy do czynienia z realnym awansem społecznym – opowiada autor "Hanki". 

Sukces nie zawsze oznacza awansu, ale też awans nie musi oznaczać sukcesu. Życie inteligenta, literata, dziennikarza, muzyka bardzo często w epoce późnego kapitalizmu wiąże się biedą i niskim statusem społecznym. O ile jeszcze na kimś zrobić wrażenie znajomość "Pana Tadeusza" na pamięć, to trudno z oczytania i erudycji zbić majątek.

– Przez lata zdobycie kapitału kulturowego zrównywano ze zdobyciem kapitału finansowego, ale już tak nie jest. Coraz bardziej rozjeżdza się związek pomiędzy pieniędzmi a prestiżem – podkreśla Jakubowiak.

Dziś Influencer, który nie cieszy się ani społecznym uznaniem (chyba, że w swojej fanbazie) może należeć do elity finansowej. Pracownik naukowy, taki jak profesor uniwersytecki, którego zawód wciąż jest w czołówce tych najbardziej poważanych (choć spada z roku z na rok w zestawieniu), zarabia dziś niewiele więcej niż sprzedawca w markecie czy specjalista IT na juniorskim stanowisku. Nie znaczy to, że bycie profesorem stało się łatwe, bo wciąż są i tacy, dla których kapitał kulturowy znaczy więcej niż finansowy, są to jednak zazwyczaj tacy, którzy o tak przyziemne sprawy jak pieniądze nie muszą się martwić. 

I w tym świecie, którzy bardziej niż money pragną honey w postaci prestiżu naukowej katedry nie jest łatwo. Dziś o awans, finansowy, ale też społeczny najłatwiej przez dobrze płatną pracę w IT, zaś droga przez uniwersyteckie korytarze nie dość, że bywa frustrująca, wyboista to też jest niskopłatna. Zresztą Jakubowiak o rozczarowaniu tą drogą pisał w głośnym swego czasu eseju "Koniec z akademią", którego zresztą fragmenty są w omawianej książce. 

– Przy okazji dyskusji o awansie zaczynamy też dziś rozmawiać o tym, czy praca na uczelni czy w świecie sztuki jest możliwa tylko dla osób uprzywilejowanych. Dostęp do wielu zawodów oficjalnie się zdemokratyzował, ale wciąż istnieją niewidzialne bariery – podkreśla Jakubowiak dodając, że w dyskusji o awansie, jego wymiarach i możliwościach, które on daje, wciąż wiele przed nami. 

Społeczeństwo zamknięte

Klucz do awansu dla Hanki był prosty: to edukacja. W Polsce bezpłatna i na dobrym poziomie nawet na stopniu akademickim. Dzięki reformom komunistów, a także polityce rządów po 1989 roku w Polsce studiować może każda osoba, która tylko chce i zda egzaminy. 

Problem w tym, że dziś coraz bardziej bezpłatne studiowanie wiąże się z coraz większymi kosztami dodatkowymi. Niewystarczająca ilość miejsc w domach studenckich i horrendalnie wysokie czynsze w miastach akademickich, w szczególności w Krakowie i Warszawie sprawiają, że nie wszyscy mogą pozwolić sobie na studiowanie, choć przecież mogą i chcą.

– Dzisiejsza Polska stopniowo zmierza znowu w stronę zaklajstrowania, zabetonowania przejść między klasami społecznymi. To jest niepokojące. Moim zdaniem awans był 10, 20, 30 lat łatwiejszy niż teraz – wyjaśnia Jakubowiak.

Drwiący kapitalizm pokazuje nam, że możesz być kim chcesz, o ile wybierzesz z zaproponowanych przez system opcji. Najlepiej kimś z branży IT. A co jeśli masz potrzebę buntu? Myślisz o innym lepszym świecie? Wystarczy, że wybierzesz z bogatej oferty tożsamościowych gadżetów i narracji. Koszulki z Che Guevarą z AliExpress i hollywoodzkie blockbustery o protestach społecznych powinny załatwić sprawę. 

W opowieści o awansie Jakubowiaka dostrzegam ten sentymentalny rys: tak było, ciężką pracą mojej babci, mamy, tym, że dała mi spokój, mogę dziś pisać. 

Ale ile i po drodze było takich Jakubowiaków, którzy doświadczyli awansu, dla których edukacja była wartością samą w sobie i poszli za modną narracją lat 90., że można wszystko, ale dziś porzucili swoje wymarzone zawody, by zasilić machinę rozwoju albo tylko "rozwoju". Myślę w tym momencie o wszystkich porzuconych skrzypcach, piórach, szkicownikach, o tych, którzy mając pozornie ogromne pola awansu, wybrali tego, które były dostępne? 

Bycie nauczycielką, śpiewaczką operową, pisarką w Polsce to walka o przetrwanie. Przymus pracy w IT zatacza coraz szersze kręgi. W edukacji i kulturze zarobki są rozpaczliwie niskie. Szczególnie w dużych miastach, w których ceny nieruchomości, usług, kwestia dostępności do służby zdrowia są regulowane przez rynek, a na ten mocno wpływa kasta programistów. Zarabiający kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie, pracujący często zdalnie dla zagranicznych firm (płacących w euro czy dolarach), kupują mieszkania inwestycyjne, napędzając tym samym ich cenę. 

Może i bez sztuki i literatury nie będzie dramatu, W końcu dostaniemy zamiast teatru filmiki z TikToka, sztukę zastąpią nam obrazki z Instagrama. Świat będzie bardziej ubogi, jakby to powiedzieli specjaliści IT, taki w wersji beta, ale czy to faktycznie awans, o którym marzyliśmy? 

Lata 90. były czasem, gdy wierzyliśmy, że wszystko jest możliwe, wystarczy zaradność, może spryt a na pewno ciężka praca i się uda. To czas, gdy rodziły się fortuny, niesamowite przyspieszenie, które u niektórych jednak skutkowało zderzeniem ze ścianą. 

Dziś w latach 20. XXI wieku jesteśmy u progu kolejnego przyspieszenia. Technologie, w tym sztuczna inteligencja, dają szansę wielu na błyskotliwą karierę. Jednak tak jak lata 90. miały swoich bohaterów i swoje ofiary, tak i teraz będą wygrani i przegrani. Furtka do awansu pozostaje otwarta, ale przejście jest bardzo wąskie. Od tego po której stronie bramki się znajdziemy zależy czy zostaniemy biomasą i białkowym zbiorem danych czy władcami algorytmu. 

I takie będą konsekwencje tego cudu, technologicznego cudu.