Duch z sieci wylogował się na zawsze. Kevin Mitnick jest już free

Kevin Mitnick zmarł tak, jak włamywał się do systemów wielkich korporacji: szybko, niepostrzeżenie, po cichu. Można odnieść wrażenie, że jego odejście nie wywołało wielkiego poruszenia. A przecież przez długi czas był to jeden z głównych wrogów Ameryki.

04.08.2023 04.28
Kevin Mitnick. Najsłynniejszy haker świata

Długie włosy zaczesane do tyłu, minimalistyczne, ale eleganckie okulary, lekka koszulka, pełen luz i gotowość do żartów. Jeżeli ktoś miał jakieś stereotypowe wyobrażenie hakera, to Kevin Mitnick siedzący w telewizyjnym studiu raczej mógł się w nie wtedy wpisać. Wielka, krzykliwa naklejka "Free Kevin" znajdująca się na obudowie laptopa leżącego przed nim nie zaktualizowała się tak bardzo.

Owszem, przebywał od dłuższego czasu na wolności po czteroletniej odsiadce, ale wciąż nie mógł nawet zbliżać się do komputerów. Do tego momentu: 21 stycznia 2003 roku choćby zwykłe przeglądanie internetu wreszcie stało się dla niego legalne. Zanim polał się szampan na imprezie z bliskimi, przed kamerami w programie amerykańskiej kablówki Mitnick miał zarejestrować swój pierwszy krok w sieci po długiej przerwie. Wcześniej w studiu pojawił się Steve Wozniak, współzałożyciel Apple'a, by wręczyć mu nowiutkiego PowerBooka G4. "Otrzymanie tego laptopa od ojca komputerów osobistych było pod wieloma względami przełomowym momentem" – wspominał Mitnick w swojej autobiografii "Duch w sieci. Moje przygody jako najbardziej poszukiwanego hakera wszech czasów" (wszystkie cytaty pochodzą z tej książki). Wreszcie zrozumiał, że jego życie będzie wyglądało inaczej.

W kulminacyjnym momencie nagranie z programu "The Screen Savers" się urywa. Pierwszy krok w sieci nie został publicznie pokazany. Może stacja bała się, że Osama-bin-Mitnick – jak sam szyderczo nazwał się, oceniając sposób, w jaki przez lata podchodziły do niego media i przedstawiciele prawa, wyolbrzymiając jego możliwości – znowu wymknie się spod kontroli i kilkoma kliknięciami na żywo rozpocznie trzecią wojnę światową. Tymczasem pierwszym krokiem był blog jego dziewczyny. Nie był zbyt łatwy w pożyciu, przyznawały mu kobiety przez lata, ale pewnie w takim słodkim momencie wszystkie przewinienia schodziły na dalszy plan.

Takiego romantycznego zakończenia nie mógł spodziewać się w nocy po walentynkach 15 lutego 1995 roku, gdy ok. godz. 1.30 usłyszał pukanie do drzwi. Wiedział, że FBI jest na jego tropie, ale nie zdawał sobie sprawy, że są tak blisko. Najmniejszym problemem był fakt, że tym razem nie miał przygotowanych pączków, jak poprzednim razem w Denver, gdy zdołał przechytrzyć agentów. Postanowił trzymać się ostatniej deski ratunku.

– Jest pan Kevinem Mitnickiem? – zapytał agent ciągle czekający przed drzwiami. 

Jedyna szansa. Złapali go za rękę, a on postanowił mówić, że to nie jego. Wpuścił agentów i oburzonym głosem, jakby faktycznie zbudzono niewinnego obywatela, przekonywał, że to szokująca pomyłka. Grał w grę, dalej podszywając się pod Thomasa Case'a. Agenci przeszukujący mieszkanie natknęli się na portfel, w którym znajdowały się dokumenty wystawione na nazwiska innych osób, którym Mitnick skradł tożsamość. Sytuacja prezentowała się coraz bardziej nieciekawie, bo jeśli faktycznie był tak niewinny, jak sądził, to skąd tyle fikcyjnych papierów? Przynajmniej pocieszał się, że ciągle nie mieli pewności, że stoi przed nimi najbardziej poszukiwany haker na świecie. Do czasu. Znaleźli starą kurtkę narciarską, a w niej pasek wynagrodzenia wystawiony na nazwisko Kevina Mitnicka. Poczuł żółć w gardle. Pościg skończony. Mieli go. A on jeszcze w tym pomógł i to w tak głupi sposób.

Zarzuty były poważne. Został oskarżony o 23 przypadki oszustw związanych z nieuprawnionym korzystaniem z urządzeń. Za każde z nich groziło 20 lat więzienia.

Na początku był... autobus

Kevin Mitnick urodził się 6 sierpnia 1963 roku w Los Angeles. Mama szybko rozstała się z ojcem, wielokrotnie zmieniali miejsce zamieszkania. Rochell Kramer, matka Kevina, próbowała na nowo ułożyć sobie życie, ale nie mogła trafić na odpowiednich facetów. Krzywdzili nie tylko ją, ale też jej dziecko. Jeden się nad nim znęcał, inny molestował. Kobieta za każdym razem stawała po stronie syna. "Gdy tylko dowiadywała się, że byłem źle traktowany – czy nawet padły w moim kierunku zbyt ostre słowa – facet lądował za drzwiami i już nie wracał" – wspominał w swojej autobiografii "Duch w sieci" Mitnick.

Wraz z babcią były to najważniejsze kobiety w jego życiu, które reagowały na każdy problem. Nieważne, czy trzeba było pożyczyć kilka tysięcy dolarów, nieważne, czy należało jechać pięć godzin w jedną stronę, aby odwiedzić go w więzieniu i dostarczyć smakołyki. Nawet gdy na plecach siedziało mu FBI i według mediów był jednym z największych zagrożeń dla Ameryki, mógł na nie liczyć. Relacja była naprawdę zażyła. Na kartach autobiografii zapisał, że na samą myśl o oddaleniu się od mamy i babci ogarniała go czarna rozpacz. Tak czuł się, mając 29 lat. 

Po latach zastanawiał się, czy niemiłe doświadczenia z dorosłymi partnerami matki – tym bardziej że jeden z nich był stróżem prawa – nie sprawiły, że nie miał szacunku dla autorytetów. Przyczyn pójścia taką, a nie inną drogą szukał też w genach. Ojciec i wujek mieli dar przekonywania, a i on szybko zrozumiał, że można wiele osiągnąć, namawiając ludzi, by postępowali tak, jak chciał. Jak wtedy, gdy zapytał kierowcę autobusu, skąd można wziąć taki fajny dziurkacz. Kierujący nie podejrzewał, że 12-latkowi właśnie chodzi po głowie plan, jak umożliwić sobie przejazdy za darmo. Podał mu nazwę sklepu, gdzie za 15 dol. kupił dokładnie ten sam model. Bloczki z niezużytymi biletami wyciągnął z kontenera na śmieci i sam potem przebijał.

"Mama uważała to za sprytne, według ojca wykazałem inicjatywę, a kierowca, który wiedział, że sam dziurkuję sobie bilety, uznawał to za przezabawne. Odnosiłem wrażenie, że każdy, kto wiedział o moich poczynaniach, klepie mnie z uznaniem po plecach" – pisał w autobiografii.

Szybko miało się to zmienić.

Jako nastolatek raptem po kilku tygodniach zajęć komputerowych napisał program do wykradania haseł użytkowników. Motywacja? Dość prosta. Młody Mitnick zadawał sobie pytania: "Czy jestem w stanie opanować wprowadzanie ludzi w błąd? Czy jestem w stanie zdobyć uprawnienia, jakich nie powinienem mieć?". Zwykle odpowiedź brzmiała: bez najmniejszych problemów. Wkręcanie ludzi czy też socjotechnika, jak sam to nazywał, stała się jego używką. Czuł potrzebę odkrywania. Jedni wchodzili do opuszczonych domów, on zakradał się do systemów. Tyle że konsekwencje były nieco poważniejsze.

Pierwsze aresztowanie w wieku 18 lat

Firma telekomunikacyjna dowiedziała się o jego włamaniach. "Oskarżano mnie o hakerstwo, lecz nic nie ukradłem, nie wykorzystałem ani jednego numeru karty kredytowej i nie sprzedałem żadnego chronionego prawem programu ani żadnej tajemnicy handlowej" – wspominał po latach. Sędzia miał problem, by zrozumieć, że motywacją była zwykła przyjemność, a nie chęć zysku. Po latach nietypową pasję potwierdził nawet prowadzący sesje psychoterapeutyczne, który próbując pomóc Mitnickowi, wysłał do sądu wyjaśnienie, że pociąg do hakowania wynika nie ze złośliwych lub z kryminalnych pobudek, lecz z zaburzenia kompulsywnego.

Zdarzały się jednak przypadki, kiedy włamywanie się i pozyskiwanie nieuprawnionych informacji związane było z osiąganiem pewnych korzyści. Dziewczyna, w której się zadurzył i która – jak się wydawało – gotowa była odwzajemnić uczucie, miała chłopaka. Mało tego: był to jej narzeczony. Podejrzewała jednak, że ten nie mówi jej wszystkiego na temat finansów. Mitnick zaproponował, że wykorzysta swoje zdolności i dowie się, czy przyszły mąż czegoś nie ukrywa. Wystarczyło kilka godzin, by zdobyć raport kredytowy, stan konta i spis stanu posiadania. Tak wyszło na jaw, że facet miał problemy finansowe, a niektóre aktywa zostały zamrożone. Bonnie, bo tak się nazywała kobieta marzeń Mitnicka, zerwała zaręczyny i zaczęła spotykać się z Kevinem. Do szczęśliwego zakończenia nigdy nie doszło. Byli małżeństwem, ale ich związek w końcu się rozpadł. Bonnie nie radziła sobie z wybrykami Mitnicka i tym, że stale istniało ryzyko, iż do drzwi zapuka policja. Ale raczej nie był to jedyny pretekst. Nowy związek rozpoczęła z innym hakerem, na dodatek najlepszym przyjacielem Mitnicka.

"Miałem jakiś cudowny dar do fabrykowania wiarygodnie brzmiących wykrętów" – opisywał swoją działalność Mitnick. Dużą część jego hakerskiej pracy stanowiły rozmowy z ludźmi i przekonywanie ich, że po drugiej stronie stoi ktoś, kto ma czyste intencje. Podszywał się pod współpracowników (zarówno mailowo, jak i telefonicznie), udawał detektywów czy po prostu inne osoby mające coś wspólnego ze sprawą. – Gdy pytasz o wrażliwe dane, ludzie z natury reagują podejrzliwością. Ale jeśli udasz, że posiadasz już te dane i podasz ludziom coś błędnego, bardzo często cię poprawią, zdradzając przy tym informację, której potrzebujesz – wyjaśniał. I dodawał, że ludzie są po prostu zbyt ufni. Współcześni recenzenci książek specjalistycznych Mitnicka zwracają uwagę, że warstwa techniczna bardzo się zestarzała, ale jego przemyślenia na temat tego, jak wzbudzić zaufanie u drugiej osoby, są ciągle aktualne. Potwierdzają to zresztą liczne oszustwa, także w polskim internecie. Liczba osób, które tracą pieniądze, bo wierzą, że po drugiej stronie jest kurier, policjant, prokurator czy ich własne dziecko (nowa kampania przekrętów zaczyna się od SMS-ów: "hej, mamo, mój telefon wpadł mi do ubikacji i potrzebuję pieniędzy"), stale rośnie.

Gra wideo w prawdziwym życiu

Po udanej manipulacji zalewała go fala endorfin. To było jak uzależnienie. Łamanie kolejnych systemów porównywał do zdobywania poziomów w grze. Wrażliwe dane wyciągane z firm były jego trofeami. Nie chodziło o pieniądze czy sławę, a jedynie o radość, że znowu dało się radę. Potrafił uzyskać interesujące go informacje od FBI, zdobyć kod źródłowy nowego telefonu Motoroli, ściągnąć kod źródłowy wszystkich telefonów komórkowych używanych w USA, a także każdego telefonu komórkowego Nokii, nad jakim wówczas pracowano, czy w końcu przechwytywać rozmowy z Secret Service, wydziału własności terytorialnych, wydziału antynarkotykowego oraz wydziału alkoholu, tytoniu, broni palnej i materiałów wybuchowych.

Wielkie firmy były głównym zadaniem w grze zwanej hakowaniem, ale nie brakowało też wątków pobocznych. Raz wkurzył go jakiś kierowca na autostradzie swoim niewłaściwym zachowaniem. Znając jego tablicę rejestracyjną, udało mu się wyłudzić imię i nazwisko z wydziału komunikacji. Potem wystarczyło zadzwonić do jednego z dwóch działających wówczas operatorów i przekonać kobietę z obsługi klienta, aby przekazała numer telefonu. "Pieprzony gnojku, pięć minut temu zajechałeś mi drogę i niemal zabiłeś nas obu" – wykrzyczał do słuchawki, podając się za… pracownika wydziału komunikacji. Mitnick zagroził, że zabierze mu prawo jazdy, jeżeli jeszcze raz wywinie komuś podobny numer.

"W tamtych czasach zdobycie dowolnej potrzebnej mi informacji było dziecinnie proste" – przekonywał. To jednak nie wystarczało, by wieść zwykłe życie. Kiedy znajdował legalną pracę, zbyt szybko się nudził i zajmował hakowaniem w biurze. Jeden pracodawca nie domyślił się wprawdzie, co tak naprawdę robi, ale długie wiszenie na telefonie (słuchawki do cyfrowych ataków używał równie często, co samej klawiatury) sugerowało, że zamiast pomagać klientom, działa na własny rachunek, zabierając użytkowników firmie. Prędzej czy później nielegalna pasja doganiała Mitnicka, który znowu musiał przybierać nową tożsamość i próbować ułożyć życie na nowo. Tyle że będąc hakerem, nie dało się żyć normalnie. Krążył pomiędzy Los Angeles, Denver, Seattle, by w końcu wpaść w sidła zastawione przez FBI w Raleigh w Karolinie Północnej.

Pączki dla FBI

Wcześniej jednak zdołał utrzeć im nosa, pokazując, że wie o działaniach agentów niemal wszystko. We wrześniu 1992 Mitnick odkrył, że FBI siedzi mu na ogonie. Miał nawet zainstalowany specjalny program, który wykrywał telefony federalnych, jeżeli ci pojawiliby się w okolicy jego mieszkania. Dlaczego tylko węszyli, a nie zapukali do drzwi, jak miało stać się kilka lat później? Doszedł wniosku, że jeszcze zbierają potrzebne informacje, więc można wyprzedzić ich ruch. Sprawdzając, czy nikt go nie obserwuje, wyniósł komputer, który mógłby służyć za niepodważalny dowód w sprawie cyberataków i ukrył go w bezpiecznym miejscu. Na drugi dzień kupił tuzin pączków, zostawił je na stole, dodając napis: "pączki dla FBI". Kiedy już weszli do mieszkania, nie znaleźli nic, co mogłoby doprowadzić Mitnicka do aresztowania. Dowody się znalazły i na początku listopada 1992 do sądu trafił wniosek o wydanie nakazu aresztowania. Mitnick korzystał z poczty głosowej pracownika działu bezpieczeństwa firmy Pacific Bell oraz zadawał się z Lewisem De Payne’em, innym hakerem. To były ostatnie dni jego zwolnienia warunkowego. Jeszcze wtedy Mitnick miał sporo szczęścia, bo służby zapukały do drzwi jego matki, gdy termin minął, a jego nie było w domu. Nie zamierzały jednak rezygnować z próby złapania go.

"W pewnym sensie moja ucieczka wcale się nie skończyła. Zaczynałem w życiu nowy etap, etap zbiega".

Przez lata Mitnickowi przypisywano znacznie więcej, niż on sam faktycznie zdziałał. Szczególnie jedna osoba zrobiła sporo, by nazwisko Kevina budziło grozę w całym amerykańskim społeczeństwie. "New York Times" 4 lipca 1994 – czyli w Dzień Niepodległości, raczej nieprzypadkowo wykorzystując patriotyczne uniesienie – zamieścił artykuł, w którym Mitnick okrzyknięty został "najbardziej poszukiwanym w cyberprzestrzeni hakerem", stale wymykającym się FBI. Autor John Markoff zawarł w nim oskarżenia o podsłuchiwanie agentów. To była nieprawda, bo, jak przekonywał Mitnick, nie było to nawet technicznie możliwe: najważniejsze komputery agentów nie były połączone z zewnętrznym światem. Jednak w związku z tym fałszywym stwierdzeniem Markoff uznał Mitnicka "jednym z najgroźniejszych kryminalistów komputerowych w kraju". Według Kevina artykuł sprawił, że pod wpływem tego mocno przerysowanego obrazu prokuratorzy i sędziowie widzieli w nim później zagrożenie dla bezpieczeństwa państwowego.

Dlaczego dziennikarz uwziął się na Mitnicka? Według hakera była to zwykła zemsta. Kilka lat wcześniej Mitnick odmówił współpracy przy książce Markoffa na temat działalności cyberprzestępców. Mitnick nie chciał być jej częścią, bo odcinał się od ludzi, którzy kradli pieniądze czy dane. Ten ostrzegł go wówczas, że jeśli nie zgodzi się na wywiad, uwierzy we wszystko, co powiedzą na jego temat inni. W końcu nie będzie miał możliwości zweryfikowania. Ale najwidoczniej nie tylko tak zareagował na odmowę.

Chęć zemsty motywowała innego wielkiego przeciwnika Mitnicka. Tsutomu Shimomura był hakerem dobrze znanym w środowisku. Poważanym i szanowanym, ale przez jego dokonania i sposób bycia – ponoć uważał się za inteligentniejszego niż wszyscy wokół – nie brakowało takich, którzy chcieli utrzeć mu nosa. Tam, gdzie było wyzwanie, szybko pojawiał się Mitnick. 

"Postanowiliśmy trochę utemperować jego ego"

Mitnickowi faktycznie udało się uzyskać dostęp do komputera Shimmy'ego, jak nazywano hakera. Po latach zastanawiał się, czy ten fakt nie ściągnął na niego wszystkich kłopotów. "FBI być może nigdy by mnie nie złapało, gdyby [Shimomura] nie zirytował się włamaniami na swoje serwery do tego stopnia, że rzucił wszystko i poprowadził nagonkę na mnie" – nie wykluczał.

FBI korzystało z pomocy japońskiego hakera, dając mu wręcz niespotykane uprawnienia. Miał dostęp do poufnych informacji z urządzeń namierzających połączenia przychodzące, akt Mitnicka w FBI, a nawet mógł bez nakazu podsłuchiwać jego rozmowy. Działał tak, jakby był agentem federalnym.

Schwytanie Mitnicka duetowi Shimomura&Markoff nie wystarczyło. Opis zdarzeń prowadzących do zatrzymania hakera najpierw zamieścili w książce "Obława", na podstawie której miał powstać film o tym samym tytule. I powstał, ale nie odniósł sukcesu, ba, w amerykańskich kinach nawet go nie puszczano. Można było go oglądać w niektórych europejskich, ale głównie dystrybucja ograniczała się do DVD. Duży wpływ na to miał fakt, że wydarzenia przedstawione przez autorów były w dużej części kłamstwem. Producent dogadał się nawet z Mitnickiem i wypłacił "przyzwoite zadośćuczynienie".

Po aresztowaniu sukcesów jednak było już mniej. FBI schwytało groźnego cyberprzestępcę i liczyło na przykładną karę dla niego, aby zwycięstwo wyglądało jeszcze efektowniej. Niektóre zarzuty były absurdalne. Na przykład sugerowano firmom, żeby straty szacowane były na podstawie wartości samego kodu źródłowego. Mimo że Mitnick nie zarabiał na swojej hakerskiej działalności, próbowano wycenić ją w nieco inny sposób. "To tak, jak gdyby złodziejowi puszki coli kazać w ramach zadośćuczynienia zwrócić koszt opracowania tajnej formuły tego napoju!" – opisywał działanie służb. 

Innym pomysłem było wyliczenie, ile kosztowało stworzenie samego przełamanego przez Mitnicka oprogramowania, i w ten sposób wykazanie straty. Tyle że firmy dalej je posiadały, więc trudno uznać, by działania programistów zostały zaprzepaszczone. Absurdalne metody doprowadziły do powstania i później rozrośnięcia ruchu "Free Kevin" walczącego o uwolnienie hakera. Protestującym nie podobały się same warunki przetrzymywania hakera i fakt, że Mitnick miałby zapłacić 300 mln dol. odszkodowania. Odmówiono mu np. przesłuchania w sprawie wyjścia za kaucją, co według jego adwokatów nie zdarzyło się nigdy w historii USA. Widząc ewidentną niesprawiedliwość systemu ludzie byli gotowi wspierać Kevina Mitnicka, nawet jeśli nie popierali jego hakerskiej aktywności albo nie mieli o niej zielonego pojęcia. Istotne było to, że machina niesprawiedliwości wzięła go na swój celownik. 

"Przez ostatnie cztery lata byłem zdany na pastwę zniesławiających mnie reporterów, źle rozumiejących sprawę sędziów, przesądnych urzędników federalnych, manipulatorskich przyjaciół i filmowców podsycających mit Kevina Mitnicka dla własnych celów. Myśl, że znaleźli się ludzie, którzy w końcu dostrzegli, przez co musiałem przejść, przynosiła mi pociechę" – pisał później o ruchu "Free Kevin".

Popularniejszy od papieża-Polaka

W "Duchu w sieci" Mitnick pisał, że fakt, iż nagle stał się przykładem na to, jak system może zniszczyć jednostkę, pomógł wypromować jego nazwisko. W tym w Polsce. Kiedy odwiedzał nasz kraj na początku XXI wieku, jego książka "Sztuka podstępu" trafiła na listy bestsellerów, wyprzedzając nową pracę Jana Pawła II (co zrozumiałe, bo papież jeszcze żył, więc jego kult miał dopiero rozkwitnąć…). "Jeden z Polaków przedstawił mi swoje wyjaśnienie: w postkomunistycznej Polsce każdy, kto pokona system, jest uważany za bohatera!" – relacjonował Mitnick, jakby udowadniając, że w jego sprawie chodziło o coś więcej niż tylko niezrozumiałe dla wielu techniczne aspekty cyfrowych włamań. 

16 marca 1999 roku Mitnick podpisał ugodę. Przyznał się do siedmiu zarzutów, które wybrali prokuratorzy. Były to oszustwa sieciowe, komputerowe oraz przechwytywanie transmisji danych. 9 sierpnia 1999 roku został oficjalnie skazany na dodatkowe 46 miesięcy pozbawienia wolności, poza 22, które przyznano za naruszenie postanowień zwolnienia warunkowego i wykonywanie darmowych rozmów komórkowych. Jako że czekał na wyrok przez cztery i pół roku, pobyt w więzieniu praktycznie dobiegał końca. Po wyjściu na wolność na początku 2000 roku pozostała jedna kara: zakaz zbliżania się do urządzeń elektronicznych.

Jego historia, a następnie książki czy występy w telewizji dały mu sławę eksperta od spraw bezpieczeństwa w sieci. Przeszedł na jasną stronę, starając się pomagać firmom bronić przed takimi jak on sprzed lat. Mógł dalej oddawać się pasji – nałogowi, ale mając na to zgodę. I stał się jednym z najbardziej znanych ekspertów ds. cyberbezpieczeństwa na całym świecie. Na jego spotkania – nieważne, czy akurat dzielił się swoją historią w Stanach, Australii czy Polsce – w zasadzie zawsze przychodziły tłumy. W telewizjach wyjaśniał bieżące niuanse techniczne i komentował największe ataki hakerskie. Na YouTubie miliony oglądały, gdy informował, jak łatwo złamać nasze hasło czy włamać się do hotelowego sejfu. Przeszedł ze złej na dobrą stronę mocy.

Dlaczego nie zrobił tego wcześniej? Odpowiedź była prosta – w latach 90. osoby czerpiące radość z łamania zabezpieczeń mogły robić to tylko nielegalnie, bo nikt nie myślał o wykorzystaniu hakerów do własnej ochrony. Za Mitnickiem przemawiała etyka pracy – nie czerpał korzyści ze swoich ataków. "Każdy, kto uwielbia szachy, wie, że wystarczającą satysfakcję daje pokonanie przeciwnika. Żeby się z tego cieszyć, nie trzeba plądrować mu królestwa ani zabierać wszystkiego, co posiada" – wyjaśniał swoją motywację.

Kevin Mitnick zmarł 16 lipca 2023 roku, miał 60 lat. Przyczyną śmierci Kevina Mitnicka był nowotwór trzustki wykryty w połowie 2022 roku. "Był to prawdziwy wizjoner w obszarze rozwoju sektora cyberbezpieczeństwa, a przede wszystkim wspaniały człowiek, za którym wszyscy będziemy tęsknić" – napisał jego partner biznesowy i przyjaciel Stu Sjouwerman.

Zdjęcie główne: Eneas De Troya / Wikipedia
DATA PUBLIKACJI: 4.08.2023