Rachunki grozy ubiorą telepracowników w kożuchy

Galopujące ceny ogrzewania i prądu mogą sprawić, że pracownicy zaczną na nowo masowo wracać do biur. Chyba że w domach zatrzyma ich ciepłowniczy lockdown szkół i przedszkoli. Jedno jest pewne: nikt nie chce ponieść dodatkowych kosztów zdalnej pracy. Więc pewnie zapłacą sami pracownicy.

09.09.2022 04.56
Rachunki za prąd i ogrzewanie uderzą w tele-pracowników

Telewizyjna śniadaniówka "This Morning" w brytyjskim programie ITV po wakacyjnej przerwie zmieniła zasady popularnego konkursu, w którym brali udział widzowie. Po zakręceniu kołem fortuny można było wygrać nie jak dotychczas np. zagraniczne wakacje, ale opłacenie… rachunków za prąd do końca roku.

– To cztery miesiące opłaconych rachunków za energię – zachęcał do udziału w zabawie prezenter Phillip Schofield, a jego telewizyjna partnerka Holly Willoughby dodawała: – To teraz naprawdę bardzo ważne.

Na wygraną nie trzeba było długo czekać. Już jeden z pierwszych widzów wylosował "opłacenie rachunków". – O mój Boże! Dziękuję! Fantastycznie, co za ulga, bardzo dziękuję! – cieszył się na wizji. Brytyjskie media gorzko podsumowały, że nowa forma telewizyjnej loterii to dystopia niczym z serialu "Czarne Lustro".

Koło fortuny w "This Morning" to odpowiedź na gwałtowny wzrost cen energii elektrycznej w Wielkiej Brytanii. Od października przeciętny roczny rachunek za prąd ma wynosić tam ponad 3,5 tysiąca funtów, czyli blisko 20 tysięcy złotych. A to, jak prognozuje brytyjski tygodnik "New Statesman", spowoduje drastyczny wzrost kosztów życia, szczególnie u osób pracujących z domów, a przecież po pandemii zdalnie lub hybrydowo pracuje tam nadal prawie co czwarty pracownik. "Te osoby staną teraz w obliczu ogromnego wzrostu cen pracy z domu" – pisze Will Dunn w artykule "Dlaczego ceny energii mogą zabić pracę zdalną?" i wylicza kolejne rosnące rachunki.

Fot. Shutterstock.com/perfectlab
Fot. perfectlab / Shutterstock.com

Pracownicy więcej zapłacą za ogrzewanie, ciepłą wodę, energię elektryczną, a jeśli doliczymy do tego również wyższe (ze względu na inflację) koszty związane choćby z dostępem do internetu czy wywozem nieczystości, to wielu z nich może zacząć zastanawiać, czy bardziej nie opłaci im się wrócić do biur – nawet po doliczeniu kosztów przecież też droższego dojazdu. 

Zostać czy wrócić?

Podobne rozterki mają pracownicy zdalni w Polsce. Wśród nich jest pracująca w branży marketingowej 36-letnia Iwona, która w pandemii zamieniła szklany biurowiec w centrum stolicy na biuro urządzone w dotąd pustym pokoju gościnnym w jej niewielkim domu. Wcześniej do pracy codziennie dojeżdżała autem spod warszawskiej Zielonki. Cieszyła się, że oszczędza czas na dojazdach, nie stoi w korkach i jeszcze dodatkowo nie musi tankować coraz droższego paliwa.

– Dla mnie to i tak był zysk, więc w firmie nie upominałam się o dopłaty do rachunków za prąd, gaz, wodę czy śmieci. Ale teraz, kiedy dostałam dużo większy rachunek za prąd, inne domowe opłaty też już bardzo poszły w górę, a prognozy na jesień i zimę mówią, że będzie tylko gorzej, zastanawiam się, czy nie powinnam upomnieć się o zwrot części kosztów. Tyle że szefostwo zapewne i tak się na to nie zgodzi. Podwyżek inflacyjnych też nie mieliśmy – mówi z żalem Iwona i ze smutkiem dodaje, że wśród jej znajomych z pracy coraz więcej osób ma obawy o rachunki za ogrzewanie czy elektryczność, które dostaną po sezonie grzewczym.

Strach przed "rachunkami grozy" sprawił, że kobieta jesienią chce wrócić do biura. – Wtedy nie będę musiała ogrzewać domu, kiedy będę w pracy. To opłaci się bardziej, szczególnie gdy, przynajmniej przez jakiś czas, będę dojeżdżać do centrum kolejką, a nie samochodem. Trwa to dłużej, ale będzie taniej – dodaje.

Bartłomiej Derski, ekonomista i dziennikarz specjalizujący się w tematyce energetycznej z branżowego portalu "WysokieNapięcie.pl", przyznaje, że takich osób jak Iwona jesienią może być dużo więcej.

– Część osób pracujących zdalnie czy hybrydowo, zwłaszcza tych, którzy ogrzewają mieszkania gazem, węglem albo biomasą, na pewno przekalkuluje, co się bardziej opłaca. I faktycznie koszty ogrzewania, ale też elektryczności mogą okazać się na tyle wysokie, że będą woleli wrócić do biura. To wydaje się bardzo prawdopodobne tej zimy – mówi Derski i przytacza raport opracowany dla "Wysokiego Napięcia", z którego wynika, że koszty ogrzewania domu gazem w 2023 roku wzrosną przeciętnie o 400 procent. – To drastyczny wzrost, który przy średnim zużyciu podniesie rachunki z ok. 5 do 25 tysięcy złotych rocznie. To zrujnowałoby budżety 2 mln gospodarstw domowych. I byłoby nie do udźwignięcia dla zdecydowanej większości rodzin, dlatego spodziewam się tutaj interwencji rządu – dodaje.

Fot. Fulltimegipsy / Shutterstock.com

Interwencji nie spodziewa się zaś w przypadku cen energii elektrycznej. A w jej przypadku – blisko co trzeci odbiorca domowy – płaci już ceny rynkowe, a nie regulowane przez Urząd Regulacji Energetyki.

Prądochłonne drukarki

– Te ceny rosną już systematycznie od miesięcy, ale najwyższa podwyżka czeka nas od stycznia. O ile dziś płacimy średnio 77 groszy brutto za kilowatogodzinę (kWh), to po Nowym Roku będą to ceny na poziomie 1,68 zł brutto za kWh. To wzrost o ponad 100 procent. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyliśmy – mówi Derski. I dodaje, że wprawdzie większość osób pracujących zdalnie korzysta raczej z niezbyt energochłonnych urządzeń, czyli laptopów. Jednak ci, którzy pracują na komputerach stacjonarnych z dużymi monitorami lub używają dodatkowego sprzętu jak drukarki, skanery itd., mogą solidniej dostać po kieszeni. – Do tego sama obecność w domu wiąże się z utrzymaniem komfortowej, a więc wyższej temperatury w okolicach 21 stopni Celsjusza. Jak siedzimy przed komputerem przez wiele godzin, to brakuje nam ruchu, czujemy chłód i mocniej grzejemy, a to w tym roku będzie słono kosztować – dodaje.

– Obserwujemy obawy pracowników związane z wysokimi rachunkami domowymi – przyznaje Katarzyna Siemienkiewicz, ekspertka ds. prawa pracy Pracodawców RP. I dodaje, że podejście do pracy zdalnej w ostatnich tygodniach się zmienia. – Po kolejnych falach pandemii pracownicy nie chcieli wracać do biur. Praca zdalna stała się czynnikiem motywującym nawet do zmiany pracodawcy. Potem, kiedy ceny paliwa skoczyły, tendencja, aby pracować z domu, jeszcze się nasiliła, bo pracownicy chcieli oszczędzać na dojazdach. Teraz, biorąc pod uwagę to, co nas czeka jesienią i w zimie, sytuacja może się odwrócić i pracownicy zechcą wracać do biur, aby móc w ciągu dnia zakręcić grzejnik i zaoszczędzić na rachunkach – dodaje.

Ciepłowniczy lockdown

Tyle że ci z nich, którzy są rodzicami, mogą nie mieć takiej możliwości. Powód? Niedogrzanie szkół. Kiedy temperatury w nich spadają poniżej określonego ustawowo poziomu (18 stopni Celsjusza), to lekcje nie mogą się odbywać.

– Już teraz w niektórych powiatach szkoły przygotowują się na naukę zdalną, bo boją się, że będą miały problemy z ogrzaniem placówek. Może zdarzyć więc tak, że pracownicy zechcą wrócić do biur, ale nie będą mieli takiej możliwości, bo będą musieli opiekować się w domach dziećmi – tłumaczy Siemienkiewicz.

Derski przypomina, że wiele szkół w Polsce jest ogrzewanych węglem kamiennym, a sytuacja na tym rynku jest dramatyczna. – Niestety, wbrew zapowiedziom rządu mamy spory deficyt węgla. W optymistycznym scenariuszu to deficyt na poziomie 4 mln ton, podczas gdy odbiorcy komunalni zużywają 10 mln ton. A z tych 4 mln ton aż 3 mln to węgiel średni i gruby, dla odbiorców komunalnych, więc szkoły mogą mieć naprawdę duży problem. Szczególnie że nie będą mogły radzić sobie "na własną rękę" jak Kowalscy i palić byle czym. Ciepłowniczy lockdown w szkołach, szczególnie przy surowiej zimie, wydaje się bardzo realnym zagrożeniem – mówi Derski.

– To byłby model podobny do tego, jaki przerabialiśmy w pandemicznym lockdownie. Wtedy pracownicy byli zmuszeni zostać w domach i w ten sposób wykonywać swoje obowiązki. Wówczas widzieliśmy w wielu firmach prawdziwy zryw. Pracownicy dostawali do domów potrzebny do pracy sprzęt, np. laptopy, biurka, routery, ale tematu dopłat do rachunków niemal nie było i teraz raczej będzie podobnie – uważa Łukasz Kałędkiewicz, ekspert rynku biurowego z CBRE.

– Rząd już zapowiedział, że w przypadku braków priorytetem będą gospodarstwa domowe. Nie wyłączą przecież szpitali, więc łatwiej odciąć szkoły. Szczególnie że ten model już mamy przetrenowany w pandemii, kiedy dzieci, a za nimi rodzice trafili do domów. Może być więc tak, że na home office zostaną wysłani nawet ci, którzy dotąd pracowali w biurze – mówi Piotr Ostrowski, wiceprzewodniczący Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych.

To obawy w pełni uzasadnione. Z raportu opracowanego przez firmę tado° opartych na badaniach obejmujących Wielką Brytanię i kraje Unii Europejskiej wynika, że w wyniku pandemii wzrosty cen ogrzewania w domach w niektórych krajach (Hiszpania, Włochy) sięgnęły ponad jednej piątej. Mimo że zima na przełomie 2020-2021 była w Europie średnio o 0,6 stopnia Celsjusza cieplejsza niż rok wcześniej. W Polsce wzrost ten wynosił prawie 10 procent. Powód: przejścia z biur do domów.

Dopłaty jak benefity 

Wprawdzie liczba polskich pracowników pracujących zdalnie skurczyła się już do 5 procent i dotyczy to zjawisko w bardziej masowej formie przede wszystkim Warszawy i kilku największych miast, ale ta grupa nadal nie doczekała się przepisów, które prawnie regulowałyby kwestię pokrywania kosztów wykonywania obowiązków zawodowych w domach. Jak przypomina Piotr Ostrowski, przepisy powstają już drugi rok, od jesieni 2020 roku i nadal nie są gotowe. Ich projekt trafił wprawdzie do Sejmu, a minister rodziny, pracy i polityki społecznej Marlena Maląg zapowiadała, że zostaną przyjęte jesienią. Jesteśmy u jej progu, ale o przyspieszeniu prac nie słychać.

– Bez tych przepisów, które nakładałyby na pracodawców obowiązek pokrywania części kosztów, pracownicy są zdani na dobrą wolę swoich szefów. Takie dopłaty oczywiście się zdarzają, ale to raczej rzadkość – mówi Piotr Ostrowski.

Jego słowa potwierdzają badania CBRE, z których wynika, że tylko 7 proc. osób pracujących z domu otrzymuje zwrot za rachunki, a aż co piąty pracownik pracujący z domu nie otrzymał żadnego wsparcia od pracodawcy.

– Tego typu dopłaty w formie ekwiwalentu czy wyrównywanie rachunków częściej funkcjonują w większych firmach z rozwiniętą kulturą organizacyjną. Gorzej wygląda to wśród małych i średnich pracodawców, gdzie już sama możliwość pracy zdalnej traktowana jest jako benefit. Pracodawcy zakładają, że oszczędności czasu i pieniędzy wynikające z braku dojazdów do biura to dla pracowników wystarczająca korzyść – przyznaje Katarzyna Siemienkiewicz.

– W branżach, gdzie to pracownicy dyktują warunki, takie dopłaty są i będą. Jednak w większości przypadków takich standardów nie ma. Jest raczej tak, że pracownikom nie przysługują żadne dopłaty, wyrównywania kosztów, bardzo często pracują nawet na prywatnym sprzęcie. Dopóki nie będzie przepisów, które nakazywałyby pracodawcom pokrywanie kosztów, to pracownicy ze słabszą pozycją na rynku pracy, a więc i gorzej zarabiający niż rozchwytywani specjaliści dostaną mocniej po kieszeni. A pamiętajmy, że ta druga grupa będzie rosła, bo rynek pracownika będzie nam się kurczył, popyt na pracę będzie spadał – mówi Grzegorz Sikora z Forum Związków Zawodowych. I dodaje, że pracodawcom wcale nie zależy na wprowadzeniu regulacji, bo dziś ci z nich, którzy chcą dopłacać do pracy zdalnej, traktują to jako dodatkowy benefit. – Jak owocowe czwartki. Gdyby to było uregulowane, to straciliby wyróżnik i atut w ręku – dodaje.

Co mogłyby zmienić przepisy, nad którymi prace stanęły niemal w martwym punkcie? Projekt zakłada, że pracodawca będzie zobowiązany do zapewnienia pracownikowi zdalnemu materiałów i narzędzi pracy, w tym urządzeń technicznych (np. komputera, telefonu czy drukarki). Pracownik będzie mógł pracować na własnym sprzęcie, ale nie za darmo. Za jego wykorzystanie i zużycie zapłaci pracodawca. Do tego firmy będą musiały opłacać ich serwis, instalację oraz "pokryć koszty energii elektrycznej oraz usług telekomunikacyjnych niezbędnych do wykonywania pracy zdalnej", czyli m.in. internetu oraz energii elektrycznej. W projekcie brakuje mowy o wodzie, czynszu czy wywozie śmieci. Te można będzie negocjować dopiero indywidualnie z pracodawcą.

– Z punktu widzenia interesów pracowników ten projekt nie jest doskonały, bo przecież jak pracownik jest w domu, to zużywa więcej wody, produkuje więcej ścieków i śmieci, a to dodatkowe koszty, jednak i tak jest lepszy od obowiązujących przepisów – mówi Ostrowski. I przypomina, że jeszcze rok temu rząd był bardzo zdeterminowany i uważał ten temat za priorytet. Potem wszystko zmieniło się o 180 stopni i prace stanęły w martwym punkcie. – Możliwe, że trwają tak długo, bo rząd w obliczu innych problemów najpierw z "Polskim Ładem", a potem z inflacją nie chce otwierać kolejnej przestrzeni do konfliktów z przedsiębiorcami – dodaje.

Dwa lata ślamazarnych prac

– Dlaczego uregulowanie tej kwestii trwa tak długo? Bardzo dobre pytanie – mówi Katarzyna Siemienkiewicz. – Gdyby to była taka decyzja polityczna, to praca zdalna zostałaby już dawno uregulowana. Rząd usprawiedliwia się, że to my, pracodawcy i związki zawodowe jako strona społeczna powinniśmy wypracować te rozwiązania, a to nie jest takie proste. Już po pierwszym czytaniu w Sejmie widzimy, że przepisy nie są do końca jasne. Doprecyzowania wymaga choćby to, jak pracodawca ma ustalać koszt ekwiwalentu i czy ma być on liczony dla grupy pracowników, czy też dla każdego indywidualnie. To wymaga doprecyzowania, aby nie było wątpliwości. Widzimy też, że prace idą nieśpiesznie, bo decydentom wygodnie jest, tak jak w pandemii, przerzucić odpowiedzialność na przedsiębiorców. Firmy nauczyły się jakoś działać, niektóre wypracowały własne rozwiązania i nie ma już takiego ciśnienia, aby ta kwestia była uregulowana. Niemniej słychać głosy, że przepisy wejdą w życie od stycznia 2023 roku – dodaje Siemienkiewicz.

Czy to nie za późno? Szczególnie, że projekt zakłada dwutygodniowe vacatio legis. – Oczywiście, że za późno. To będzie środek okresu grzewczego i szczyt zapotrzebowania na energię, za którą zapłacą pracownicy. Trzeba działać teraz, szczególnie pod względem tego, co czeka nas zimą – mówi Piotr Ostrowski. I dodaje, że być może to strategia rządu na przeczekanie. – A może zadziałał lobbing organizacji pracodawców, dla których obecne przepisy są korzystne. Może to przesunięcie, w sytuacji wysokiej inflacji i wysokich cen energii, to sposób firm na zwiększenie ich zysków, skoro część kosztów przerzucają na pracowników – zastanawia się Ostrowski.

Przypomina też, że np. w Holandii kwestie kosztów pracy zdalnej uregulowano już w 2020 roku. Tamtejsi pracownicy w sektorze publicznym otrzymują ok. 2 euro za każdy dzień pracy zdalnej. Ma to pokryć nie tylko kawę, herbatę i papier toaletowy zużywane w godzinach pracy, ale także dodatkowy gaz, prąd i wodę, a także koszty amortyzacji biurka czy krzesła.

Wielu pracowników w Polsce o takich dodatkach może jedynie marzyć. Kiedy wspominam o nich Iwonie, którą wizja "rachunków grozy" przekonuje do porzucenia telepracy, odpowiada głębokim westchnieniem.

– Mam nadzieję, że na zimowe miesiące uda mi się wrócić do biura. A jeśli się nie uda? Będę musiała zainwestować w gruby sweter. Dawniej mówiło się, że praca zdalna to praca w dresie. Teraz te dresy trzeba będzie zamienić na ciepły kożuch – kończy.

Zdjęcie tytułowe: Oksana Klymenko / Shutterstock.com
DATA PUBLIKACJI: 9.09.2022