Rohingowie to pierwsze ofiary ludobójstwa podkręconego przez media społecznościowe. Idą na wojnę z Facebookiem

Pisali, żeby jechać z nimi jak Hitler z Żydami; żeby palić łodzie, którymi uciekają na drugi brzeg; żeby wysyłać ich jak najszybciej do Allaha. „To nie ludzie, a psy. To zagrożenie dla naszego kraju i dla naszego narodu”, „Zabić ich wszystkich”. 150 mld dolarów żądają Rohingowie od Facebooka w ramach odszkodowania za dopuszczenie do mowy nienawiści, która nakręciła ludobójstwo.

08.02.2022 06.07
Rohingowie idą na wojnę z Facebookiem

Rashid Ahmed klęczy w błocie z rękoma za głową. Ma nagi tors i – jak pozostali mężczyźni – przemoczone spodnie, które oklejają uda. Razem jest ich dziesięciu, wprost w obiektyw patrzy tylko on, ale w tym spojrzeniu nie widać, jakbyśmy chcieli, ani odwagi, ani złości. Jest rezygnacja. Rashid Ahmed, tak jak pozostali mężczyźni, jest po prostu zmęczony.

Kolejne zdjęcie jest już wyszarzone – a komunikat na stronie ostrzega przed jego odsłonięciem. To ciała mężczyzn w zbiorowej mogile. Część leży twarzami do ziemi, część martwymi oczami patrzy w niebo. Wszyscy mają skrępowane ręce na plecach żółtą, plastikową linką.

Do fotografii dotarli reporterzy agencji Reuters, którzy przeprowadzili śledztwo i udowodnili, że 2 września 2017 roku we wsi Inn Din doszło do zamordowania dziesięciu Rohingów przez birmańskie wojsko oraz buddyjskich sąsiadów.

Takich wsi, jak Inn Dinn było więcej. Oficjalnym pretekstem do rozpoczęcia operacji wojskowej przeciw Rohingom był atak na posterunek policji, do którego doszło niemal rok wcześniej, w październiku 2016. Wówczas śmierć poniosło dziewięciu funkcjonariuszy, a do napaści przyznała się ARSA – rohińskie ugrupowanie zbrojne o islamistycznym charakterze. Birmańczycy twierdzili więc, że prowadzą działania antyterrorystyczne.

Rashid Ahmed miał 18 lat i chodził do szkoły w Inn Dinn. Jego rodzice mieli nadzieję, że będzie pierwszym członkiem rodziny, któremu uda się zdobyć wyższe wykształcenie. Wraz z nim na błotnistej ziemi tego dnia klęczeli rolnicy i rybacy, jeden z mężczyzn był od niego o rok młodszy. Czy mieli cokolwiek wspólnego z ARSĄ? Mało prawdopodobne – ARSA to ugrupowanie o znaczeniu marginalnym, w szczytowym momencie liczące co najwyżej 600 członków. „Operacja antyterrorystyczna” Birmy pochłonęła życie 25 tysięcy ludzi oraz doprowadziła do wypędzenia ponad 700 tysięcy Rohingów.

Wojsko wykorzystało historyczne i wciąż żywe napięcia etniczne, a także nastroje nacjonalistyczne wśród buddyjskiej większości i do akcji zaprzęgło cywilów. Sąsiedzi mordowali sąsiadów wszelkimi możliwymi sposobami. Mężczyzn zabijano strzałami w głowę lub podrzynano im gardła. Systemowo gwałcono kobiety, stosując przemoc seksualną jako narzędzie ludobójstwa.

Za ujawnienie zbrodni i opublikowanie wyników śledztwa w 2018 roku reporterzy Wa Lone i Kyaw Soe Oo trafili do więzienia. Birma oskarżyła ich o zdradę stanu. Śledztwo birmańskich reporterów wyraźnie pokazuje mechanizm ludobójstwa, który stosowano wobec muzułmańskiej mniejszości w stanie Rakhine w 2016 i 2017 roku. 

Zdjęcia satelitarne z tamtych dni pokazują całe połacie spalonej ziemi w miejscu, gdzie przed atakami stały rohińskie wsie. Raporty i relacje ofiar pełne są opisów znęcania się nad ludźmi ze szczególnym okrucieństwem: mordowania dzieci na oczach matek, palenia ludzi żywcem. A birmański Facebook w tamtych dniach płonął od nienawiści.

Rohińskie kobiety wyzywano od kurew, mężczyzn od niewiernych psów. Otwarcie nawoływano do zabijania. W 2018 roku reporterzy Reutersa znaleźli przynajmniej tysiąc takich wpisów.

Po zgłoszeniu nienawistnych treści Facebook je usunął. Ale dlaczego nie reagował wcześniej? Czy mógł powstrzymać spiralę nienawiści? Internet jest jak kiedyś papier – przyjmie wszystko, a moderatorom Facebooka nie zależało na tym, by zmniejszać ruch, komentarze i udostępnienia nienawistnych wpisów.

Według uchodźców z Birmy, którzy przeżyli wydarzenia 2017 roku, firma Marka Zuckerberga zostawiła ich na pastwę losu, ba – wręcz na całym procederze zarabiała. I dlatego wraz z prawnikami z Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych rozpoczęli batalię o ogromne odszkodowanie od tego technologicznego giganta.

Rohingowie, czyli obcy 

– Rohingowie to w dużym skrócie muzułmanie zamieszkujący zachodnie rubieże Birmy z dziada pradziada, ale formalnie niebędący obywatelami Birmy, o co cała rzecz się rozbija – mówił Marek Rabij, autor „Najważniejszego września świata”, książkowego reportażu o ludobójstwie i wygnaniu niemal miliona ludzi do sąsiadującego z Birmą Bangladeszu. 

Rabij – dziennikarz „Tygodnika Powszechnego” – spędził kilka miesięcy w bengalskich obozach dla Rohingów, rekonstruując to, co wydarzyło się we wrześniu 2017 roku na pograniczu birmańsko–bengalskim.

Spotkaliśmy się trzy lata po ludobójstwie.

– Jak do tego doszło? – zapytałem, by cofnąć rozmowę o całe stulecie.

– To proces wieloletni i złożony. A genezą są problemy wewnętrzne Birmy. W XIX wieku Birma trafiła w sferę wpływów brytyjskich, stała się częścią Imperium Brytyjskiego i Brytyjczycy w bardzo sprytny sposób zaczęli rozgrywać dawne konflikty między mniejszościami Królestwa Birmańskiego tak, by osłabić etniczną większość – odparł Rabij.

To stara i sprawdzona kolonialna zasada „dziel i rządź”. Poznały ją miliony ludzi, gdy biały człowiek podbijał, a następnie urządzał sobie ich świat tak, aby czerpać z tego jak największe zyski. – Brytyjczycy zaczęli ściągać do Birmy urzędników i pracowników z dawnego Bengalu, czyli dzisiejszego Bangladeszu. Birmańczykow bolało, że ci ludzie odbierali im pracę i zajmowali stanowiska na wyższych szczeblach. Przykładowo Birmańczycy nie mogli służyć w wojsku brytyjskim, a Rohingowie mogli. W ten sposób powstała zbitka: Rohinga, muzułmanin, to element napływowy, ściągnięty przez Brytyjczyków – tłumaczy Rabij.

Zbitka, która w świadomości Birmańczyków funkcjonuje do dzisiaj. Zresztą nie ona jedna. Rohingowie to nie jedyna mniejszość w Birmie i nie jedyna, z którą państwo obchodzi się brutalnie – jednak jedyna, którą niemal w całości udało się z kraju usunąć. W wyniku działań birmańskiego wojska w latach 2016 i 2017 z kraju wypędzono ponad 700 tys. Rohingów, a 25 tys. zamordowano, wielu w bestialski sposób.

Jednocześnie rozpętano kampanię nienawiści wobec muzułmanów – a birmański internet wypełniły wyzwiska, groźby oraz otwarte nawoływanie do mordów. Internet, czyli Facebook, bo ten ma w Birmie pozycję monopolisty.

Cyfrowa kolonizacja i narodziny „hatebooka”

– Bez Facebooka nie byłoby nawoływania do nienawiści na taką skalę – przekonuje mnie Joe Snape z brytyjskiej kancelarii prawnej McCue Jury and Partners. To ta kancelaria wspólnie z prawnikami ze Stanów Zjednoczonych zarzuca Facebookowi tolerowanie mowy nienawiści i podżegania do czystek etnicznych w Birmie. Zarzuty ma tak poważne, że domaga się odszkodowania dla ofiar i rodzin ofiar ludobójstwa z września 2017 roku w wysokości 150 miliardów dolarów. Prawnicy z USA reprezentują uchodźców z Birmy mieszkających w USA, prawnicy z Wielkiej Brytanii mogą reprezentować nie tylko Rohingów mieszkających dziś na Wyspach, ale także na całym świecie, czyli przede wszystkim w największym kompleksie obozowym dla uchodźców w bengalskim Cox Bazaar, gdzie od 2017 roku koczuje dziś już łącznie milion wypędzonych.

Ta sprawa może okazać się przełomowa, choćby w kwestii odpowiedzialności nie tylko Facebooka, ale i całego Big Techu, jednak dla Snape’a jest przede wszystkim szansą na wymierzenie sprawiedliwości. 

– Facebook był wielokrotnie powiadamiany o tym, co jest publikowane na profilach użytkowników. Zawiadamiały go różne instytucje, także ofiary, a mimo to nie reagował. Co więcej, Facebook przyznał się do błędu i złożył raport, z którego jasno wynika, że serwis przyczynił się do szerzenia mowy nienawiści, teraz musi więc ponieść odpowiedzialność za swoją bezczynność – mówi Snape.

Ta bezczynność jest tym bardziej porażająca, jeśli weźmiemy pod uwagę pozycję portalu tym kraju. Dla Birmańczyków Facebook bowiem jest internetem.

Birmańczycy zachłysnęli się Facebookiem po dekadach życia w telekomunikacyjnej, a później także i cyfrowej ciszy. Junta, która objęła władzę w następstwie postkolonialnego chaosu wojny domowej, odizolowała kraj od świata zewnętrznego. Wojskowi wybrali bardzo brutalną formę walki z zagrożeniami. Zarówno wewnętrznym rozpadem, jak i tym z zewnątrz. Z jednej strony Indie, z drugiej Chiny. Wzięli ludzi pod but, krwawo tłumiąc separatystyczne powstania oraz odbierając wszelkie swobody obywatelskie.

Wraz z mozolnymi próbami demokratyzacji i otwarcia na świat pogrążonej nie tylko w dyktaturze i ciemnocie, ale i kryzysie gospodarczym Birmy, wpuszczono do kraju postęp technologiczny. Okazał się nim być powszechny dostęp do smartfona. Stąd już był tylko jeden krok do włączenia kraju w krwiobieg ponadnarodowych korporacji technologicznych.

Jak słusznie wskazują w swoim śledztwie o znamiennym tytule „Hatebook” dziennikarze agencji Reuters, jeszcze zaledwie osiem lat temu Birma należała do najmniej skomunikowanych państw na świecie. Jedynie 1,1 proc. społeczeństwa korzystało z internetu, a karty SIM kosztowały nawet 200 dolarów. Wraz z deregulacją rynku telekomunikacyjnego i wpuszczeniem firm z Kataru oraz Norwegii ceny za karty SIM spadły do zaledwie dwóch dolarów, a w kupowanych smartfonach najpopularniejszą aplikacją stał się Facebook.

Nic dziwnego, serwis oferuje wszystko, co trzeba w jednym: newsy, wideo, rozrywkę i pozwala na komunikację między użytkownikami. Co więcej, operatorzy oferowali Facebooka w promocji – korzystaj do woli, z nami za przesyłanie danych nie płacisz. Wolny rynek w pakiecie z wolnością słowa.

Wolność słowa i jej granice

Dziś o moderacji w social mediach – mówimy tu o gigantach, którzy nadają kształt debacie publicznej, czyli o Facebooku i Twitterze – jest już głośno. Ale jeszcze kilka lat temu była to kwestia dyskutowana w wąskim gronie ekspertów. Dopiero zbanowanie na początku 2021 roku wciąż urzędującego prezydenta Donalda Trumpa zwróciło oczy całego świata na granicę odpowiedzialności platform cyfrowych.

Trump traktował swoje konto jak mównicę. Potrafił napisać rekordowe 123 wpisy dziennie. Regularnie mijał się z prawdą, powielał fake newsy i przekraczał granice protokołu dyplomatycznego oraz zasad dobrego smaku w imię walki z polityczną poprawnością i waszyngtońskim establishmentem. Jednak dopiero kiedy zaczął podsycać niepokoje społeczne i ostatecznie zagrzewać do boju szturmujących Kapitol podczas zamieszek po wyborze Joe Bidena na prezydenta, Twitter i Facebook powiedziały dość i zablokowały mu konta.

Decyzje Twittera i Facebooka wywołały lawinę pytań o granice ingerencji w publikowane treści, upolitycznienie zasad moderacji i zagrożenie dla wolności słowa. Stały się kolejnym przyczynkiem do dyskusji o potrzebie ograniczania wszechwładzy Big Techów nad internetem. Tylko że to jedna strona cyfrowego medalu. Okazuje się bowiem, że Facebook moderuje treści tam, gdzie mu się to opłaca. A tam, gdzie nie ma interesu, moderacji w zasadzie nie ma w ogóle. 

Facebook przekonuje, że usuwa 94 proc. przejawów mowy nienawiści, nim zostaną zgłoszone przez użytkowników. Równie ekspresowo i bezlitośnie ma działać moderacja po zgłoszeniu. Dlaczego więc nie reagował na jawne nawoływanie do mordowania Rohingów?

Jednym z powodów tej obojętności był, uwaga, brak znajomości języka. Facebook, który zdominował cyfrowo Birmę, zatrudniał w moderacji ledwie dwie osoby posługujące się birmańskim. Ale skąd wzięła się aż tak daleko posunięta ignorancja?

– Po prostu im nie zależało – mówi mi Tun Khin, jeden z liderów rohińskiej diaspory w Wielkiej Brytanii.

Nie zależało im, dopowiedzmy, bo się nie opłacało. Jak pokazały tzw. „Facebook Files”, czyli dokumenty wyniesione przez sygnalistkę Frances Haugen, Facebook poświęca aż 87 proc. środków na walkę z dezinformacją w internecie anglojęzycznym, podczas gdy tylko 9 proc. jego użytkowników posługuje się językiem angielskim. Cóż, Zuckerberg odpowiada wyłącznie na oskarżenia stawiane na łamach prasy anglojęzycznej oraz przez instytucje świata euroatlantyckiego. O dobry PR w innych częściach świata dbać nie musi.

Świat wiedział i nic nie powiedział

Tun Khin jest zaangażowany w sprawę przeciw Facebookowi. Przewodzi Burmese Rohingya Organisation in the UK i wspiera pokrzywdzonych podczas ludobójstwa roku 2017. Najwięcej z nich mieszka dziś w obozach dla uchodźców w Bangladeszu.

Tun Khin sam również jest uchodźcą – z Arakanu wyjechał w wieku 17 lat, a w 2005 roku założył stowarzyszenie, by działać na rzecz ratowania Rohingów w Birmie.

– Nie mogłem iść na żadne studia, bo nie miałem obywatelstwa, nie mogłem swobodnie poruszać się z miasta do miasta. Starszym ode mnie nie pozwalano zawierać małżeństw, a mojemu ojcu zabrano ziemię. Takich ludobójczych aktów doświadczaliśmy w XX wieku, a mimo to przed 2017 rokiem nikt nie wiedział, co się dzieje z Rohingami – Tun opowiada, gdy rozmawiamy o całej sprawie. 

Rzecz jasna, nie był jedynym, który starał się nagłaśniać to, co dzieje się z Rohingami w Birmie. Spośród raportów organizacji pozarządowych dokumentujących rażące łamanie praw człowieka jeden jest szczególnie porażający. To dokument z 2015 roku o tytule „Odliczanie do anihilacji: Ludobójstwo w Mjanmie”. Raport przedstawili badacze związani z brytyjskim International State Crime Initiative, zespołem działającym przy Uniwersytecie Królowej Marii i skupiającym się na zbrodniach popełnianych przez państwa.

Badacze udokumentowali przykłady systematycznego i szeroko zakrojonego naruszania praw człowieka wobec społeczności Rohingów, w tym zabójstw, tortur, gwałtów i bezprawnych zatrzymań, a także niszczenia domostw i całych wsi, konfiskaty ziemi, pracy przymusowej, pozbawiania obywatelstwa i prawa do identyfikowania się jako Rohinga, pozbawiania prawa do opieki zdrowotnej, edukacji i zatrudnienia. Ta ludobójcza polityka była prowadzona przez Birmę od ponad 30 lat.

W momencie pisania raportu szczytową fazą działań przeciw Rohingom były masakry z roku 2012, w wyniku których 200 osób (w tym kobiet i dzieci) straciło życie, a 138 tysięcy zostało wysiedlonych i osadzonych w zamkniętych obozach. Badacze zadają kłam birmańskiej propagandzie, która twierdziła, że wydarzenia z 2012 roku były jedynie miejscowym wybuchem przemocy wynikającej z tarć na tle wyznaniowym i etnicznym. Wskazują też, że eskalacja instytucjonalnej dyskryminacji Rohingów oraz bezkarność sprawców doprowadziła do rozkwitu mowy nienawiści, islamofobii oraz poczucia bezkarności dla sprawców przemocy. 

„W Birmie trwa ludobójstwo. Istnieje poważne i realne zagrożenie, że populacja Rohingów zostanie całkowicie zniszczona” – ostrzegali na dwa lata przed eskalacją przemocy.

Sekcja 230

W USA przy sprawie przeciwko Facebookowi pracuje David Mindell z kancelarii Edelson PC. Mindell na moje pytanie o powody, dla których prawnicy wnioskują o rozpatrywanie sprawy zgodnie z prawem birmańskim, odpowiada pytaniem.

– Wie pan, czym jest sekcja 230?

To kontrowersyjny zapis w amerykańskiej ustawie o normach przyzwoitości w telekomunikacji i jednocześnie koronny argument wyciągany przy każdej sprawie przeciwko portalowi Zuckerberga. Dziś sekcja 230 chroni Facebooka m.in. przed pozwem Rohingów.

Przepisy sekcji 230 zdjęły odpowiedzialność dostawców usług cyfrowych za treści publikowane przy ich wykorzystaniu. Co to oznacza w praktyce? 

Weźmy za przykład witrynę internetową lokalnej gazety, która pozwala na komentowanie artykułów. W myśl zapisów sekcji 230 administrator strony nie jest wydawcą. I tak jak wydawcę możemy pozwać za to, co na łamach jego gazety napisał autor artykułu, tak administratora za to, co za jego pośrednictwem w komentarzu napisał użytkownik, pozwać już nie możemy. Działa tu zasada ochrony „dobrego samarytanina”. Przyjęto, że administrator sam będzie dbał o to, by użytkownicy nie publikowali treści obscenicznych, a w zamian dostał ochronę przed pozwami.

Założeniem, które stało za sekcją 230 – jak przekonywano – miała być ochrona internetowych startupów przed zalewem pozwów ze strony grubych ryb. W naszym przykładzie mogłyby to być pozwy ze strony bogatych biznesmenów za krytyczne wobec ich działań komentarze, które w ostateczności doprowadziłyby do zamknięcia gazety. I owszem, ma to sens, ale sekcja 230 wyhodowała własne grube ryby (pamiętajmy, że to prawo sprzed narodzin big-techowych potęg), by następnie chronić je przed pozwami maluczkich.

– Jeszcze kilka lat temu nikomu nie przyszłoby do głowy, by Facebook mógł być oskarżony w sprawie o ludobójstwo. W końcu to portal łączący ludzi, pozwalający na dzielenie się zdjęciami, przemyśleniami oraz prowadzenie rozmów z przyjaciółmi. Dziś jednak wiemy znacznie więcej – słusznie wskazuje David Mindell.

Wiemy, że Facebook był wykorzystywany do manipulowania wyborcami. Wiemy, że ma luki, które pozwalają na nieograniczone powielanie stron do szerzenia fake newsów. I wiemy też, że takie strony usuwane są na bieżąco w anglojęzycznym internecie – w pozostałych obszarach językowych już rzadziej. Facebook, by maksymalnie angażować użytkownika, promuje treści, które to angażowanie generują – tu liczy się ilość komentarzy i lajków, czysta matematyka i algorytm. A zeznania wspomnianej Haugen ujawniły, że może zarabiać na treściach kontrowersyjnych: fake newsach czy mowie nienawiści. 

I jest bezkarny, bo w razie jakichkolwiek pretensji i roszczeń wyciąga sekcję 230, przez co niemal wszystko uchodzi mu płazem. Ale jak przekonują prawnicy, jest na to sposób.

Mindell tłumaczy: – Facebook wyrządził krzywdę ludziom na terenie Birmy, gdzie nie obowiązują ani przepisy sekcji 230, ani analogiczne prawo. Facebook nie może więc wyciągać sekcji 230 jako swego immunitetu, bo to rodzi konflikt prawa. Musi odpowiadać zgodnie z prawem birmańskim, a to nie chroni go przed odpowiedzialnością za tolerowanie wpisów nawołujących do ludobójstwa.

Wniosek prawników jest więc elementem taktyki. Czy ma szanse powodzenia? Tu zdania ekspertów są podzielone.

– Opierając się na precedensach, marne szanse, by cała sprawa skończyła się sukcesem – mówi agencji Reutera Eric Goldman, profesor prawa z uniwersytetu Santa Clara. Podobnego zdania jest piszący o technologiach James Clayton cytowany przez BBC.

Równie mało wiary można znaleźć w ocenie brytyjskiej części sprawy. Tu wątpliwości budzi „potrójna zagraniczność”: pozew przeciwko zagranicznej firmie o przestępstwa popełnione za granicą wobec obcokrajowców, na co wskazuje na łamach „Deutsche Welle” Anupam Chander, ekspert Uniwersytetu Georgetown w Waszyngtonie.

Wątpliwości ekspertów przedstawiam prawnikom prowadzącym sprawę przeciwko Facebookowi.

Zacznijmy od brytyjskiej części procesu.

Joe Snape: – Przede wszystkim my skarżymy brytyjskiego Facebooka, a nie firmę zagraniczną. A to, gdzie mieszkają pokrzywdzeni przez firmę brytyjską, nie ma żadnego znaczenia. Pokrzywdzony ma prawo dochodzić sprawiedliwości. Rohingowie nie mają szans na sądzenie się z Facebookiem w Birmie, więc sprawa musi trafić do sądu brytyjskiego.

Snape powołuje się tu na orzeczenie brytyjskiego sądu najwyższego w sprawie przeciwko firmie górniczej Vendanta skarżonej przez 1826 obywateli Zambii. Zambijczycy domagali się odszkodowania za skutki skażenia odpadami z kopalni miedzi. Sąd Najwyższy dopuścił sprawę przed brytyjski wymiar sprawiedliwości, biorąc pod uwagę m.in. ryzyko nieuczciwego procesu pod jurysdykcją zambijską, co skutkowałoby niemożnością dochodzenia sprawiedliwości przez poszkodowanych w wyniku działań firmy z siedzibą w Wielkiej Brytanii.

Co o wątpliwościach sądzą Amerykanie?

– W wielu mediach przewija się ten wątek, tymczasem rozpatrywanie sprawy pod zagraniczną jurysdykcją nie jest niczym wyjątkowym w amerykańskim prawie – przekonuje mnie David Mindell i podsyła całą listę przykładów.

Przyznaje jednak, że nie zna sytuacji, w której sąd dopuściłby obcą jurysdykcję, zawieszając sekcję 230. W tej kwestii sprawa może być więc przełomowa.

150 mld dla miliona ludzi

Gdy pytam Tun Khina o to, co ta sprawa może zmienić, słyszę o realnych potrzebach. – Facebook płacąc 150 miliardów odszkodowania, sfinansowałby ochronę zdrowia i edukację uchodźców koczujących dziś w obozach w Bangladeszu – mówi.

Khin w imieniu organizacji oraz ofiar ludobójstwa występował w sporze z Big Techem już w 2019 roku i to z powodzeniem. Udało mu się nakłonić szefów Twittera do usunięcia konta Min Aung Hlainga – generała oskarżonego o kierowanie ludobójstwem, który na swoich profilach zaprzeczał oskarżeniom i szerzył antyrohińską propagandę.

Tym samym Twitter poszedł w ślady samego Facebooka. Portal Zuckerberga wyłączył bowiem konto generała rok wcześniej, gdy ONZ zaczęło domagać się ścigania birmańskich wojskowych za zbrodnie przeciwko ludzkości.

Rohingowie oczekujący na transport do obozu, 2020 rok. Fot. Mamunur Rashid / Shutterstock

Tun Khin, komentując sprawę w 2019 roku dla brytyjskiego Guardiana, mówił o miażdżącym zwycięstwie dla Rohingów. Gdy jednak weźmiemy pod uwagę fakt, że konto było w zasadzie martwe od roku (oraz to, że portal sam z siebie nie reagował na publikowanie antyrohińskiej propagandy), to smak tego zwycięstwa staje się równie gorzki, co słowa Khuna o kolejnych blokadach stron i profili przez Facebooka w reakcji na obecny pozwy.

– Teraz zareagowali? A dlaczego nie reagowali w 2017? – pyta gorzko Tun Khin.

Bartosz Rumieńczyk – dziennikarz zajmujący się prawami człowieka, migracjami i uchodźstwem, autor reportaży z Libanu, Somalii, Ugandy czy irackiego Kurdystanu. Pisze także o wpływie przemysłowej hodowli zwierząt na otaczający nas świat. Przez pięć lat związany z redakcją Onetu, obecnie niezależny. Publikuje na łamach OKO.Press, „Przeglądu” i „Tygodnika Powszechnego”.

Zdjęcie tytułowe: Uchodźcy Rohinga w 2017 roku w Cox Bazar w Bangladeszu. Fot. Zhantu Chakma / Shutterstock