Ukraińcy zamordowali Polaka w Warszawie, a w Rzeszowie postrzelili kobietę, tymczasem policja przymusowo dokwaterowuje uchodźców zza wschodniej granicy w polskich domach – wydarzenia te łączy to, że ich nie było, ale takie informacje pojawiały się szeroko w mediach społecznościowych. O tym, na czym bazują fake newsy, jak pracują trolle i jak weryfikować wiadomości, by nie dać się okłamywać, rozmawiamy z Pawłem Terpiłowskim z portalu obnażającego dezinformację w polskim internecie – Demagog.org.pl.

Na wojnie prawda ginie jako pierwsza?

Chcę wierzyć, że prawda jest tym, co ostatecznie zwycięża. Może trudno do niej dotrzeć, ale zawsze należy jej szukać. Dynamicznie rozwijające się w ostatnich latach środowisko osintowe (red. OSINT – ang. open-source intelligence), które zajmuje się otwarto źródłowym wywiadem, pokazuje, że nie tylko dziennikarze i reporterzy wojenni są w stanie docierać do prawdy podczas konfliktów zbrojnych, ale że mamy coraz więcej możliwości weryfikowania informacji z poziomu własnego komputera. Prawda nie ginie na wojnie i rosyjska inwazja na Ukrainę również pokazał, że da się ją odnaleźć.

Stowarzyszenie Demagog działa od 2014 roku, czyli od momentu rozpoczęcia konfliktu w Ukrainie. Nie jest tajemnicą, że już wtedy do Polski docierała rosyjska dezinformacja. Jak na przestrzeni lat zmieniała się jej skala i treść, co dzisiaj, pół roku od inwazji, jest główną narracją?

Faktycznie z rosyjską dezinformacją mamy do czynienia już od dawna. Myślę, że można zidentyfikować takie działania nawet przed 2014 rokiem. Choć w poprzednich latach nie miały one takiej skali jak obecnie, z oczywistych powodów. Co istotne, Rosja już po 2014 roku, a jeszcze przed lutym 2022 roku, wykorzystywała w zasadzie wszystkie widoczne i dzisiaj techniki i linie narracyjne dezinformacji. W rosyjskim internecie już lata wcześniej były obecne wiadomości, że Ukrainą rządzą naziści, że jest państwem upadłym, rusofobicznym, które dokonuje ludobójstwa na rosyjskojęzycznej ludności, że Amerykanie pomagają Ukraińcom budować broń biologiczną, że to nie konflikt – wówczas jeszcze w kontekście Donbasu – między Rosją a Ukrainą, ale z Zachodem i NATO, którego żołnierze mają być na froncie. Po inwazji wybrzmiało to w putinowskim przekazie – Kijów został popchnięty przez Zachód do wojny. Celem takiej retoryki jest dewaluacja Ukrainy jako suwerennego podmiotu politycznego, który kształtuje niezależną politykę i sam decyduje, czy chce wejść do tego czy innego sojuszu wojskowego. To również próba kreowania wizerunku Rosji jako oblężonej twierdzy, atakowanej przez wrogi i ekspansywny Zachód. W myśl tej narracji rosyjska inwazja na Ukrainę nie jest więc przejawem rosyjskiego neoimperializmu, a jedynie uzasadnioną próbą obrony. Rosja z agresora przeistacza się w ofiarę.

Zwrócę uwagę na jeszcze jeden aspekt – przenoszenie technik z okresu pandemii COVID-19 na pole wojny. Mieliśmy narrację o fałszywej pandemii, która miała być tematem zastępczym odciągającym uwagę od ważniejszych spraw. Dokładnie tak samo przedstawiano inwazję na Ukrainę. Wyśmiewano doniesienia, że Rosja gromadzi wojska przy granicach, a później, że wojna w ogóle ma miejsce. Jeden z portali szerzący dezinformację wrzucał regularnie do sieci nagrania z kamery z kijowskiego Placu Niepodległości. To, że tam było spokojnie, miało być dowodem, że cała wojna jest wymyślona.

Co dzisiaj jest najbardziej nośnym dezinformacyjnym tematem, główną narracją?

Temat uchodźców, którzy zaczęli do nas napływać po inwazji. Pojawiały się przekazy, że to uchodźcy nie z Ukrainy, a z innych krajów przerzucani przez Białoruś. Szerzono plotki o zagrożeniu bezpieczeństwa, atakach nożowników czy na tle seksualnym, do których miało rzekomo dochodzić w Przemyślu i Medyce. To wszystko było związane z chaosem informacyjnym, który wytworzył się w pierwszych tygodniach wokół sytuacji kryzysowej. Potem narracja antyuchodźcza poszła w kierunku przedstawiania osób z Ukrainy jako „przesiedleńców”, którzy dokonują jakiejś odgórnej wymiany demograficznej w Polsce i depolonizacji. To również nic nowego – jest to polska wersja great replacement theory, obecnej w USA teorii dotyczącej rzekomej zamiany populacji białej przez ludność np. z Meksyku. Do tego doszły kwestie pozornego uprzywilejowania względem Polaków. Oczywiście, nie uwzględniając kontekstu, dlaczego Ci ludzie się w Polsce znajdują i czy każdy chciałby się z nimi zamienić – darmowy bilet na komunikację za…

… utracony dom

Zniszczony dom, zabitą w ostrzale artyleryjskim rodzinę. Były też teorie, że PESEL to punkt wyjścia do uzyskania przez Ukraińców polskiego obywatelstwa. Narracja o „przesiedleńcach” ma też kontekst polityczny – długofalowo obywatele ci mieliby głosować w wyborach i realizować własne interesy, a nie Polski.

Czy wykorzystuje się też trudną sytuacje gospodarczą Polski do szerzenia dezinformacji?

Tak i będzie się to nasilać – narracje, na ile pomoc dla Ukrainy opłaca się Polsce, czy powinniśmy wydawać nasze pieniądze, itd. Jest nawet takie bardzo chwytliwe hasło „pomagajmy, ale z głową”. Na pewno pojawią się też próby wiązania Ukraińców z problemami ekonomicznymi i zagrożeniem dla bezpieczeństwa energetycznego. Może się to wpisywać w szerszy kontekst oskarżeń, że Ukraina nie chce skapitulować przed Rosją i woli kontynuować wojnę, przez co jest współwinna kryzysowi na rynku zbóż, wysokim cenom gazu i surowców energetycznych. To próba tworzenia fałszywej symetrii i rzekomej odpowiedzialności Ukrainy za działania Rosji.

Jak pracują trolle internetowe? Na ile są to skoordynowane działania? Czy rzucają swoje fejkowe nasiona to tu, to tam i sprawdzają, gdzie jest podatny grunt? Czy to bardziej kompleksowe akcje – orka, zasiew i czekanie na żniwa?

W przypadku trolli to trudne pytanie, bo nie mają jednej strategii. Część tych działań jest zlecana odgórnie i realizowane przez służby rosyjskie, farmy trolli, ale także przez różne agencje marketingowej. Takie akcje dezinformacyjnie są zresztą widoczne w polskiej polityce nie tylko w kontekście Ukrainy. Jest tajemnicą poliszynela, że partie polityczne zlecają firmom marketingowym prowadzenie kampanii służących dyskredytowaniu oponentów lub budowaniu własnego poparcia.

Weryfikacja działań trollerskich jest też zawsze problemem – czy są one prowadzone wprost przez Rosję, czy przez ośrodki prorosyjskie, inspirowane przez Moskwę. Z mojej perspektywy, jest to jednak drugorzędne. Staram się skupiać bardziej na samej treści dezinformacyjnej narracji i temu przeciwdziałać, niż na tym, kto płaci za konkretny post. Osobna kwestia to osoby, które szerzą w polskim internecie dezinformację, bo w nią wierzą i robią to z własnej, nieprzymuszonej woli, nikt ich nie musi opłacać.

Najlepiej zidentyfikować trolla na podstawie promowanych treści – emocji, które dana narracja próbuje wywołać, czy chce wzbudzić gniew, czy używa antagonizującego języka, jak dobierane są tematy, na jakich źródłach się opierają, czy pokazuje się wielostronny obraz sytuacji. Przestrzegam jednak przed określaniem każdej osoby, która szerzy rosyjską dezinformację czy fake newsy o Ukrainie, jako „ruskiego trolla”. To nas nie przybliża do celu, jakim jest walka z dezinformacją, a jedynie pogłębia antagonizujący dyskurs i budowę podziałów. Tymczasem kwestie dezinformacji w Polsce nie są biało-czarne, ale w dużej skali szarości.

Mówił Pan o zwróceniu uwagi na emocje, jakie próbuje wywołać dana informacja, jej źródło i czy jest to przekaz jednostronny. Co jeszcze powinno zapalić nam czerwoną lampkę?

Przygotowaliśmy w Demagogu poradnik 12 zasad, które pozwalają na wstępne radzenie sobie z dezinformacją, zachęcam do jego lektury (czytaj więcej). Warto powstrzymać się od reakcji na wiadomości, które mają budzić gwałtowne, negatywne emocje. Warto zwrócić uwagę na poprawność językową, czy wpisy nie zawierają jakiś dziwnych zwrotów, rusycyzmów. Warto czytać całe artykuły. Niestety media stosują często clickbaity i sam tytuł czy wstęp mogą być mylące. Warto sprawdzić, czy dana informacja została użyta zgodnie z pierwotnym kontekstem. Na początku wojny mieliśmy zalew fejków proukraińskich pokazujących zdjęcia mera Kijowa Witalija Kliczkę czy prezydenta Ukraina Wołodymyra Zełeńskiego w pełnym umundurowaniu, z bronią w ręku na barykadach. Fotografie te były jednak wykonane na długo przed inwazją Rosji. Takie działania z zakresu missinformacji, bo tak trzeba je określić, są szczególnie niebezpieczne, bo wykorzystuje je rosyjska propaganda, mówiąc: patrzcie, Ukraina kłamie, nie wierzcie jej, nikomu nie wierzcie, bo na wojnie prawda ginie pierwsza. Teraz tę technikę mocno wykorzystuje się w przypadku zbrodni Rosjan w Buczy. Rosyjska propaganda twierdzi, że albo nie wiemy, co tam się stało, albo odpowiedzialność zrzuca na stronę ukraińską. Stwierdzam z przykrością, że dezinformacja na temat zbrodni w Buczy, które są potwierdzone m.in. przez działania osintowe i zdjęcia satelitarne, jest wykorzystywana także do gry politycznej w Polsce.

Wspomniał Pan o ukraińskiej dezinformacji – jaka jest jej skala w porównaniu z działaniami Rosji?

Ciężko jednoznacznie określić, co jest ukraińską dezinformacją, bo kraj ten nie prowadzi szerszych działań strategicznych w Polsce. Przykłady, o których mówiłem wcześniej, to nieprofesjonalne działania mediów, dziennikarzy, Ukraina tym nie zarządzała. Na pewno to, co podaje Kijów, a na co trzeba zwrócić uwagę, to straty wojenne. Obie strony konfliktu zawyżają straty wroga i zaniżają własne. (…) Taką operacją propagandową była historia Ducha Kijowa – legendarnego pilota myśliwca, który miał zestrzeliwać wszystko, co się znalazło na ukraińskim niebie. Okazało się to nieprawdą. (…) Warto więc te informacje weryfikować, a są bazy danych, które potwierdzają dokumentacją zdjęciową np. zniszczenia czołgów.

Które medium społecznościowe jest najbardziej podatne na szerzenie fake newsów – ze względu na działające tam algorytmy, słabą moderację czy też samych użytkowników?

Sytuacja we wszystkich mediach społecznościowych jest o tyle podobna, że opierają się na tej samej logice zaangażowania użytkownika. Sesja ma być jak najdłuższa i obfitować w reakcje – czy to będzie Twitter, który zachęca do dzielenia się informacjami, czy Facebook, zachęcając do komentowania, czy YouTube, gdzie istotne są subskrypcje. Oczywiście, media te różnią się pod kątem możliwości operacyjnych. Facebook obecnie szeroko współpracuje z organizacjami fact-checkingowymi, a na drugim biegunie jest Telegram – komunikator wykorzystywany jako źródło informacji, którego moderacja jest mocno ograniczona. Cały Big Tech ma dużo pracy do wykonania w kontekście dezinformacji. Być może będą tutaj potrzebne bardziej radykalne rozwiązania legislacyjne.

W takim razie kto – jakie grupy społeczne – są bardziej podatne na dezinformację?

Oczywiście są badań ma ten temat i jest to przedmiotem zainteresowania analityków zajmujących się dezinformacją, nie tylko w kontekście Ukrainy, ale też pandemii czy zmian klimatycznych. Ja chciałbym jednak podkreślić, że każdy z nas jest podatny na dezinformację i bez odpowiedzialnego poruszania się po Internecie, świadomej konsumpcji informacji i reakcji na nie, może stać się mimowolnie narzędziem dezinformacji. To szczególnie ważne w kryzysowych momentach, kiedy mamy potrzebę budowania wspólnoty i zrozumienia wydarzeń w olbrzymim chaosie informacyjnym. Dezinformacja na tym pasożytuje – prawda jest zazwyczaj dużo trudniejsza, wielowątkowa, a my szukamy prostych rozwiązań. Jeśli ktoś nam powie, że wojna jest wynikiem tego, że Ukrainie chciała dołączyć do NATO i szukała konfliktu z Rosją, to jest to łatwiejsza odpowiedzieć niż czytanie 20 stron geopolitycznej analizy, na co wiele osób nie ma czasu.

Mam wra��enie, że większość fake newsów, które do nas docierają, nie jest całkowicie zmyślona. To raczej podanie opisu prawdziwego wydarzenia, do którego dosypuje się trochę trucizny – kłamstwa. Np. informacja o faktycznym zdarzeniu kryminalnym i dodanie, że stoi za nim osoba z Ukrainy.

Zgadzam się w 100 procentach. Jeśli dezinformacja jest od początku do końca zmyślona, to łatwo ją zanegować. Ale jeśli bazuje na graniu kontekstami, uwypukla pewne rzeczy, a inne przemilcza, to wykorzystuje nasz brak czasu na weryfikację – część faktów się przecież zgadza, więc jesteśmy gotowi wierzyć pozostałym. Takim przykładem było zabójstwo na Nowym Świecie w Warszawie (krótko po zdarzeniu w mediach społecznościowych pojawiało się wiele komentarzy twierdzących, że napastnikami były osoby z Ukrainy – red.). Dezinformacja zdążyła się wryć w świadomość, nim nastąpiła weryfikacja i prawdziwa informacja dotarła już do mniejszego grona odbiorców. Stworzenie fałszywej narracji jest łatwe i szybkie, bo wystarczy bazować na spekulacji, błyskawicznie można zyskać duże zasięgi, zwłaszcza w przypadku breaking newsów. Dochodzenie do prawdy wymaga czasu, skontaktowania się ze służbami, uzyskania komentarza. Dlatego dementi nie robi takich zasięgów. To duży problem, który dostrzegamy w kontekście wojny w Ukrainie.

Na świecie działa wiele podobnych do Demagoga organizacji fact-checkingowych. Czy kontaktujecie się ze sobą, wymieniacie informacjami?

Jesteśmy w bieżącym kontakcie. Skupiamy się wokół międzynarodowej organizacji parasolowej International Fact-Checking Network. Szczególnie w sytuacjach kryzysowych dzielimy się spostrzeżeniami i analizami, bo często fejki, które do nas docierają, były wcześniej obecne w innych krajach. W przypadku Ukrainy pomocny był duży projekt katalogowania filmów i zdjęć, które okazywały się być fałszywe. Widząc screena z takiego materiału, łatwiej było wyłapać, co w naszym internecie może być fejkiem. To jedna z prób ograniczenia dezinformacji. Robimy, co w naszej mocy.

Jakie kraje, poza graniczącymi z Ukrainą, są najbardziej zalewane rosyjskimi fake newsami i dezinformacją?

To się wiąże z polityką zagraniczną Rosji. Takim obszarem może być Afryka, gdzie Rosja ma interesy geopolityczne, angażuje się militarnie i gospodarczo i gdzie była obecna jeszcze w czasach ZSRR, pokazując się jako kraj walczący z Zachodem, imperializmem, opowiadający się za dekolonizacją. W tym kontekście pokazanie wojny w Ukrainie jako walki z Zachodem pada na podatny grunt części środowisk. Podobnie jest w przypadku Indii czy Chin, z którymi Rosja jest związana gospodarczo i próbuje rozwijać relacje w zastępstwie paraliżu stosunków z Zachodem. W przypadku Europy ze względu na bliskość kulturową, religijną czy językową w jakieś mierze podatna na takie działania jest Serbia. Zwłaszcza że serbskie społeczeństwo ma swoje doświadczenia z NATO. Rosja na tym korzysta.

Rozmawiała Małgorzata Gorol

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
pochodzących z Funduszu Promocji Kultury

O autorze

Paweł Terpiłowski

Redaktor naczelny portalu Demagog, ekspert od spraw wschodnich Fundacji Ambitna Polska, absolwent studiów doktoranckich Nauk o Polityce Uniwersytetu Wrocławskiego. Członek Grupy zadaniowej ds. dezinformacji o wojnie w Ukrainie powstałej przy Europejskim Obserwatorium

Zobacz wszystkie artykuły autora