Żużel. Przyszedł na świat w… budynku straży pożarnej, ścigał się z orkiestrą na torze. Przyjaciel Plecha, który zmienił Fundina (WYWIAD)

Share on facebook
Share on twitter
Share on linkedin
Share on email
Share on whatsapp

Jednym z najbardziej rozpoznawalnych zawodników pochodzących ze Szkocji jest Bert Harkins. To właśnie nie kto inny jak  on wyjeżdżał często do prezentacji w kraciastej, szkockiej spódnicy i charakterystycznej dla Szkocji  czapce. 84-latek przez blisko dwie dekady z powodzeniem ścigał się w lidze brytyjskiej. Marzenia, jakim był udział w finale indywidualnych mistrzostw świata, nigdy zrealizować mu się nie udało, ale pomimo tego, niczego w swojej karierze by nie zmienił. O startach na różnych kontynentach, speedwayu – tym starym i tym nowym – w poniższej rozmowie z legendą szkockiego żużla.

 

Bert, zacznijmy od tego, że się nie pomylimy, jeśli stwierdzimy, że jesteś jedynym żużlowcem na świecie, który przyszedł na świat w budynku straży pożarnej…

Dokładnie tak jest. Mój tato był strażakiem i moi rodzice mieszkali w budynku straży pożarnej na południu Glasgow. Tak wypadki się potoczyły, że przyszedłem na świat w budynku straży, a nie szpitalu. Jakąś „smykałkę” do gaszenia pożarów miałem w genach, bo strażakiem chciałem zostać tak jak ojciec, ale miłość do ścigania na motocyklach okazała się większa.

Zanim pojawiłeś się na torze żużlowym, z dużym powodzeniem rywalizowałeś w speedrowerze. To w tej odmianie ścigania byłeś finalistą indywidualnych mistrzostw świata. Na podium nie stanąłeś, ale to właśnie bieg z Twoim udziałem pozbawił tytułu jednego z faworytów rowerowego turnieju.

Wiesz, jak byłem małym chłopcem, to byłem fanem Glasgow Tigers. Na rowerach idealnie można było „udawać” żużlowca i mi ściganie z jednoczesnym naciskaniem pedałów wychodziło całkiem nieźle. Startowałem w szkockiej lidze speedrowera, byłem reprezentantem Szkocji, dwukrotnie  wziąłem udział w rowerowym finale mistrzostw świata.  W 1962 roku byłem w zawodach najlepszym Szkotem, a moja wygrana po „ostrym” ściganiu z Derekiem Gernettem pozbawiła go ostatecznie  tytułu mistrzowskiego. Derek był cholernie dobrym zawodnikiem. Jako ciekawostkę powiem Ci, że tego dnia działałem na dwa fronty. Odjechałem finał światowy w speedrowerze, a po nim pojechałem jako początkujący zawodnik na młodzieżowe zawody żużlowe do Edynburga. Ja od początku chciałem być żużlowcem. Miłość do żużla pojawiła się szybko po tym, jak po raz pierwszy z tatą byłem na zawodach w Glasgow. Tor był położony w pobliżu straży pożarnej i tym samym często w domu słychać było odgłos motocykli. Patrzyłem na zawody i miałem jedno marzenie – być kiedyś tak jak ci panowie ścigający się w kółko. Przystanek „speedrower” pojawił się, mówiąc szczerze, też dlatego, że w bardzo młodym wieku nie mogłem po prostu mieć z powodów finansowych jakiegokolwiek  motocykla. Z perspektywy dekad uważam, że speedrower był dla mnie dobrym przedsionkiem do żużla.

Bert Harkins i speedrower

Bert, pierwsi Twoi żużlowi idole to…

Miałem dwóch zawodników, których uwielbiałem oglądać. Pierwszy z nich to Junior Bainbridge. To był taki nie do końca „stabilny” Australijczyk. Wyobraź sobie, że każdorazowo kiedy defektował mu motocykl, wpadał w taką furię, że ściągał kask, rzucał go na tor, a następnie zaciekle kopał. Drugim był kompletnie jemu przeciwny Ken McKinlay. Zawsze miał wypolerowane skórzane buty i białe skarpetki na wierzchu. Był dobry w swoim żużlowym fachu. Notorycznie wyjeżdżał na tor ostatni. Może to była jego wojna psychologiczna z rywalami, ale już  linię mety często mijał jako pierwszy. Później, jak startował dla Leicester oraz West Ham, był jeszcze lepszym zawodnikiem.

Żartując, pozwolę sobie sprawdzić pamięć 84-latka. Pamiętasz swoje pierwsze zawody żużlowe?

Pewnie, że tak (śmiech-dop.red). Stadion Old Meadowbank w Edynburgu. Razem z grupą około trzydziestu chłopaków marzących o tytule mistrza świata czekałem najpierw cierpliwie, aby przejechać parę „kółek” na torze, a później wystartować w wyścigu dla żużlowych  nowicjuszy.

Na angielskich torach rywalizowałeś blisko dwie dekady. O ile się nie mylę, najmocniej byłeś związany z klubem Edinburgh Monarchs. Jedno specjalne wspomnienie z toru?

Jest taka jedna historia, ale nie do końca związana z samą rywalizacją sportową. Warta jest jednak wspomnienia, choćby dla polskich czytelników.  Pewnego dnia brałem udział w zawodach, gdzie podczas przerw pomiędzy biegami na torze pojawiała się szkocka orkiestra. Nie wiem jak to się stało po dziś dzień, ale doszło do sytuacji, w której staliśmy zwarci i gotowi pod taśmą, a orkiestra jeszcze nie opuściła toru. Wyobraź sobie, co się potem działo (śmiech -dop.red). Taśma poszła w górę, a zaraz potem po torze latały bębny oraz dudy, a muzycy próbowali skutecznie przeskoczyć bandę i opuścić tor w ucieczce przed motocyklami. Cale szczęście, że ich zobaczyliśmy, zdołaliśmy wyhamować i nikomu nic się nie stało. Przyznaj jednak, że sytuacja niebywała. Ta historia stała się jedną z „legend” szkockiego speedwaya, a dla mnie to najbardziej zabawna sytuacja, jaką przeżyłem w swojej karierze.

W 1968 roku wygrałeś Victorian Individual Speedway Championship w Australii. Jak doszło do Twojego wyjazdu na ten odległy kontynent?

To był mój pierwszy wyjazd do Australii, ale nie ostatni. Później wracałem tam wielokrotnie, choćby podczas przerw zimowych w Europie. Wracając do pierwszej „eskapady” to wcale sobie nie myśl, że tam czekano na jakiegoś Szkota (smiech- dop.red). Żaden z tamtejszych promotorów nie znał mojego nazwiska. Ja nie byłem jeszcze znany w Anglii, a co dopiero myśleć o jakiejkolwiek rozpoznawalności w Australii. Chciałem się rozwijać i próbować „nowych” rzeczy. Podróż musiałem opłacić sam, więc płynąłem sześć tygodni bardzo wolnym statkiem do Melbourne. Tam udało mi się przekonać promotora na Brooklyn Raceway, aby dał mi szansę pokazania się na torze. „Wykręciłem” najlepszy czas pierwszego i bodajże trzeciego okrążenia w biegu na handicap. Jak to miejscowi promotorzy zobaczyli, od razu zaproponowali mi pozostanie na sezon i tak wystartowałem w Victorian Championship, które wygrałem. To była moja pierwsza, jakże wielka dla mnie wygrana w zawodach indywidualnych. W ogóle ten australijski triumf uważam za najważniejszy w swojej karierze. Mocno dodał mi wiary w siebie i to mi  pomogło, kiedy wróciłem ścigać się do Anglii.

Skoro jesteśmy przy żużlowych eskapadach, to jesteś pierwszym europejskim zawodnikiem, który ścigał się na słynnym torze Costa Mesa. W 1976 roku byłeś także członkiem ligowego zespołu ligi amerykańskiej, Bakersfield Bandits.

Zgadza się. Wspomniany przez Ciebie tor miał 180 metrów i jakoś  bardzo przypominał mi tor ze speedrowera. Non stop praktycznie w kółko. W samej  Kalifornii bardzo mi się spodobało. Fajny styl życia, wspaniała pogoda. Kiedy propozycję pozostania na sezon złożył mi legendarny promotor Harry Oxley, miałem duży dylemat. Nie chciałem przegapić sezonu w Europie. Wciąż marzyłem o finale światowym. Ostatecznie jednak „American Dream” okazał się silniejszy. Przydzielono mnie do zespołu Bakersfield. Miejscowość jest położona praktycznie na pustyni. Pomimo, że ścigaliśmy się wieczorami, upał był niesamowity. Wygraliśmy ligę, a ja po sezonie powróciłem do Europy.

Z Ameryki „przeskoczmy” na moment jeszcze  do Afryki. W 1978 roku zostałeś żużlowym mistrzem Afryki Południowej.

Tak było. Miałem ponownie w zimie pojawić się w Australii, ale poproszono mnie o ściganie się w Afryce. Pomyślałem, nie ma sprawy, zaliczę sobie  kolejny kontynent. Poleciałem i ścigałem się na torach w Kapsztadzie oraz Johannesburgu z „afrykańskimi” żużlowcami i nie tylko. Wszystko szło zgodnie z planem, do momentu, jak promotor w Johannesburgu nagle się wycofał z organizacji zawodów. Nie zapłacił pieniędzy ani nam, ani kibicom, ani kontrahentom. Z paroma zawodnikami postanowiliśmy wziąć sprawy w swoje ręce, ponieważ był podpisany kontrakt z telewizją. „Naprawiliśmy” inny tor pod Johannesburgiem i dokończyliśmy serię, a ludzie związani z telewizją byli nie tylko pod wrażeniem naszych występów na torze, ale i zwykłej operatywności. Byliśmy promotorami zawodów, w których sami startowaliśmy (śmiech-dop.red).

Osiem lat wcześniej, w 1970 roku podpisałeś kontrakt z „kultowym” wówczas Wembley Lions. Po odejściu z drużyny  Ove Fundina to Ty  zostałeś kapitanem zespołu.

Wembley Lions to niezmiernie ważny etap w mojej przygodzie z żużlem. Sam fakt objęcia „kapitanatu” po Fundinie nobilitował. Tor na Wembley  był trudny i wymagał określonych umiejętności od zawodnika. Był też pozasportowy plus. W tamtym okresie nazwa Wembley działała jak magnes na sponsorów. Uwierz, bywało, że mecenasi żużla ustawiali się w kolejce, co dziś brzmi totalnie  niewiarygodnie. To oczywiście wiązało się z finansami w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Niestety, tam preferowano piłkę nożną i finalnie mieliśmy krótszy sezon, ponieważ nie mogliśmy tam jeździć przed zakończeniem sezonu piłkarskiego.

Odejdźmy na chwilę od żużla. Skąd się wziął Twój pseudonim – Bertola?

Gdy mieszkaliśmy w Glasgow, to mocno popularna była wówczas hiszpańska sherry o nazwie Bertola. Pewnego dnia moja mama powiedziała do mnie właśnie Bertola i… tak już zostało (śmiech -dop.red).

Jako zawodnik miałeś bardzo ciekawy i nietypowy zwyczaj. Przed meczem robiłeś sobie „kółeczko” ubrany w charakterystyczną szkocką czapeczkę oraz kilt (spódnica wykonana z tartanu. Narodowy strój szkocki – dop.red.).

Podczas jednego z pobytów w Australii pożyczyłem kilt od znajomego Szkota i dla „jaj” założyłem go na skórę podczas prezentacji. To było wtedy coś kompletnie niespotykanego, wręcz szokującego. Spodobało się to bardzo australijskim fanom żużla, a ja widząc ich reakcję na pomysł, postanowiłem systematycznie go powielać (śmiech -dop.red).

Wracamy do speedwaya. Marzenia każdego żużlowca nie zrealizowałeś. Nie ma Twojego nazwiska w statystykach indywidualnych finałów mistrzostw świata. W 1970 roku wystartowałeś wraz z Jim McMillanem w finale światowym par.

Tak, to był jedyny mój światowy, żużlowy finał. Zajęliśmy w Malmoe czwarte miejsce, ale myślę że „wstydu” nie było. O ile się nie mylę, to jednym punktem przegraliśmy wtedy  podium.  Jak już przy tym wątku jesteśmy to pamiętaj, że w półfinale na torze w Manchesterze zajęliśmy drugie miejsce. Za nami była mocna  para angielska tworzona przez doskonałych braci, Nigela oraz Erica Boocock.

Z kim najlepiej jeździło Ci się w parze?

Odpowiedź jest błyskawiczna. Doskonale rozumiałem się ze swoimi rodakami – JimMcMillanem oraz George Hunterem. Nie dość, że się rozumieliśmy, to oni jeździli bardzo bezpiecznie.

Swoją czynną przygodę z żużlem zakończyłeś w roku 1980 zdobywając ligowe punkty dla Milton Keynes Knights. Czujesz się spełnionym żużlowcem? Gdyby tę karierę dane było przeżyć ponownie to co byś w niej zmienił?

Łukasz, powiem Ci wprost. Najlepiej chyba jest niczego z życia nie żałować i nie rozpamiętywać. Co nas spotyka to spotyka. Zapisany los trudno zmienić. Tak na to patrzę. Patrząc jednak „sportowo”, wiem, że w pewnym momencie, najważniejszym dla rozwoju, miałem tylko dwa tory w Szkocji, na których mogłem się rozwijać. Jako szkocki zawodnik na pewno wcześniej powinienem przenieść się do Anglii. Tam na pewno miałbym więcej możliwości. Myślę, że byłem zawodnikiem, który systematycznie, ale niestety za wolno, podnosił swój poziom. Jednak właśnie ten długi czas poświęcony na swój rozwój sprawia, że pomimo braku „wielkich” sukcesów sam doceniam swoje „małe” sukcesy, bo wiem, ile pracy w to wkładałem, aby jakiekolwiek powodzenia w karierze były. Tak więc gdybym miał karierę powtórzyć, to serio, nie zmieniłbym kompletnie niczego. To był dla mnie samego wspaniały czas, a najważniejsze chyba jest to, aby być zadowolonym z tego co się w życiu robi.

Masz taki dzień ze swojej kariery, który najchętniej wymazałbyś z kalendarza?

Tak. To zimny oraz deszczowy dzień na Wimbledonie. Poślizgnąłem się na wirażu, rywal wjechał mi w plecy i złamał kilka kręgów. Leżałem w szpitalu przez trzy miesiące, leżąc cały czas płasko na plecach. Najgorsze było jednak to, że słyszałem przelatujące nad głową samoloty i sobie  myślałam: „Gdyby nie ten bieg, to jednym z nich byłbym w drodze do Australii”.

W swojej karierze ścigałeś się z polskimi zawodnikami. Z którymi byłeś najbardziej „zakumplowany”?

W Anglii oczywiście ścigałem się z Eddie Jancarzem i Zenkiem Plechem. Razem braliśmy udział również w tournée objazdowym „trupy” Barry Brigssa i Ivana Maugera po USA czy Australii. Podczas tych wyjazdów się zaprzyjaźniliśmy. Bliżej, aniżeli z Eddim, byłem z Zenonem. Świetny zawodnik i człowiek. Podczas jednego z wyjazdów wymieniliśmy się plastronami. On miał mój, a ja miałem jego. Prawdopodobne, że gdyby wcześniej pojawił się w Anglii i miał dostęp do lepszego sprzętu, to osiągnąłby jeszcze więcej w żużlu.

Po zakończeniu kariery pozostałeś przy żużlu. Zajmowałeś się sprzedażą żużlowych akcesoriów, byłeś menadżerem reprezentacji Szkocji, a obecnie mocno angażujesz się w działalność Stowarzyszenia WSRA czyli byłych zawodników.

Dokładnie tak. Cieszę się, że wciąż jestem przy tym co kocham. Obecnie przewodniczę WSRA i opiekuję się naszym Muzeum Żużla. Co miesiąc osobiście redaguję miesięcznik dla naszych członków. Skupiamy w stowarzyszeniu zawodników z całego świata i fajnie by było, gdyby dołączali do nas zawodnicy z Polski. To byłaby fajna sprawa.

Jak sądzisz, co należy zrobić, aby angielski żużel powrócił do swoich najlepszych lat?

Tutaj każdy ma swoje zdanie na ten temat. Ja uważam, że największy problem jest taki, iż większość klubów nie ma jakiejkolwiek gwarancji korzystania ze stadionów. Grunty, na których stoją, są wysprzedawane i zamieniane na osiedla mieszkaniowe czy tym podobne rzeczy. Speedway staje się niepotrzebny w miastach. Jest wprawdzie kilka zespołów, które doskonale sobie radzą. Najlepszy przykład to Oxford, który ma trzy zespoły, jest profesjonalnie zarządzany, a pozyskanie Macieja Janowskiego tylko „nakręciło” kibiców. Mówiąc najkrócej – nasz żużel potrzebuje stadionów, sponsorów, zawodników, a do tego niezbędne jest dobre zarządzanie.

Widzisz na „horyzoncie” angielskiego zawodnika, który może zdobywać w przyszłości takie tytuły jakie ma na swoim koncie Woffinden?

Tak. Mamy paru młodych, utalentowanych chłopaków. Ruszyło od paru lat dobre szkolenie młodzieży. Myślę, że pewnego dnia znowu Anglik będzie najlepszy na świecie. Dan Bewley czy Lambert to „goście”, których stać na to, aby być najlepszymi. Słuchaj, przecież Zmarzlik nie może wiecznie wygrywać (śmiech- dop.red).

Jak już jesteśmy przy Bartku to masz jakąś odpowiedź na pytanie co sprawia, że jest on żużlowym „robocopem”?

Po kolei. Po pierwsze nie mam wątpliwości, że Bartek pobije pod względem mistrzowskich tytułów Rickardssona i wyśrubuje ten rekord naprawdę bardzo wysoko. On jeszcze trochę się pościga, a doświadczenie tylko będzie działało na jego korzyść. Dla mnie największym jego atutem jest oczywiście ciągła praca nad sobą i samodoskonalenie oraz, tutaj nie znajduję właściwych słów, kosmiczne panowanie nad motocyklem. Na torze to jego największy atut. Bartek wie jak żaden zawodnik w historii, gdzie i jak pojechać.

Z tego co mi wiadomo, to żałujesz mocno jednej rzeczy. Nigdy nie miałeś okazji pościgać się w Polsce, a niewiele tak naprawdę brakowało…

To prawda. W Polsce byłem wiele razy, ale nigdy nie dane było mi wystartować w waszym kraju. „Boli” tym bardziej, ponieważ kiedy w latach 60. ubiegłego wieku na test meczach w Polsce był zespół Edinburgh Monarchs, ja byłem zawodnikiem rezerwowym zespołu i postanowiono pozostawić mnie w „domu”. Polska to ładny kraj oraz mili ludzie z sympatią do żużla.

To już na koniec. Uwielbiasz podróże i odwiedzanie nowych miejsc na świecie. Najpiękniejsze miejsce na świecie jakie widziałeś?

Hmm. Faktycznie zwiedziłem wiele zakątków naszego globu. Jeśli mam wybrać ten najpięknieszy to powiem, że Szkocja, z życzeniem, aby niekiedy było tylko trochę cieplej. Szkocja jest piękna.

Bert, dziękuje za rozmowę i poświęcony czas.

To ja  dziękuje za pamięć. Doskonale się rozmawia jak wiesz że ktoś się do ów  rozmowy przygotował. Serdecznie pozdrawiam wszystkich kibiców.

Rozmawiał ŁUKASZ MALAKA