Czy faktycznie w gospodarce jest tak źle, jak by wynikało z ostatnich danych? Produkcja sprzedana przemysłu była w marcu o 6 proc. niższa niż rok wcześniej. W budownictwie był spadek o 13 proc. Nawet biorąc pod uwagę mniejszą liczbę dni roboczych niż przed rokiem, te dane zaskoczyły negatywnie. Do tego dochodzą pojawiające się ciągle informacje o kolejnych zwolnieniach grupowych…

Rzeczywiście, pojawiło się trochę danych słabszych od oczekiwań. Natomiast co do zwolnień – tu są dwa aspekty. Po pierwsze, informacje, które do nas dochodzą, to pokłosie polityki zaimplementowanej wcześniej. Mam na myśli głównie podwyżkę płacy minimalnej. Jeśli ktoś miał wątpliwości, czy działa książkowa teoria, że wyższe koszty to problemy dla firm, to ma odpowiedź. Widać, że są u nas takie miejsca, gdzie części biznesów przestaje się kalkulować dalsze prowadzenie działalności i trzeba się przenieść gdzieś indziej. I mamy takie przypadki jak działająca od 30 lat fabryka dżinsów. Kiedyś to był powodów do dumy, „przyjechali z Ameryki i będą u nas szyć markowe dżinsy”. Ale już nie będą tego robić. Do zamknięcia tego zakładu zapewne i tak by doszło, ale bez tak znacznych podwyżek płacy minimalnej stałoby się to później.

Nieuzasadnione katastroficzne teorie

Reklama

To jeden przykład, a jest ich więcej.

To jest właśnie drugi aspekt sprawy. Dobrze, że o tych zwolnieniach się mówi, ale brakuje mi kontekstu. Jeśli porównamy np. liczbę osób objętych zwolnieniami w pierwszych miesiącach roku, to w latach 2011-13 było ich niemal trzy razy więcej niż teraz. Internet w poszukiwaniu klików amplifikuje informacje i przedstawia je wręcz jako przerażające. W rzeczywistości one takie nie są.

W połączeniu ze słabymi danymi, od których pan zaczął, sprawia to, że w niektórych „zakątkach internetu” budowane są wręcz teorie katastroficzne – w sposób zupełnie nieuzasadniony.

Słabe wyniki produkcji, budownictwa są jednak faktem.

Ostatnie miesięczne faktycznie w części zaskakiwały negatywne. Dotyczy to zwłaszcza produkcji, ale główny silnik naszej gospodarki, czyli konsumpcja, pozostaje niezagrożony. Mamy niemal dwucyfrowy wzrost płac w ujęciu realnym i zdrowy, 6-proc. wzrost sprzedaży detalicznej.

Może różnica między dynamiką płac i sprzedaży to też powód do niepokoju?

Ja tak tego nie widzę. To raczej dowód, że ludzie działają w sposób rozsądny. Nie rzucają się do wydawania pieniędzy. Raczej są skłonni zastanawiać się, co będzie w przyszłości i część dochodu odkładają. Odwołam się do ostatniego badania ufności konsumenckiej GUS, w którym odczyty dotyczące przyszłości nieco się pogorszyły.

Ożywienie w Europie Zachodniej będzie miał wpływ na nasz rynek pracy

Mówił pan o słabym wyniku przemysłu. Ale produkcja budowlana zaskoczyła jeszcze bardziej na minus. Jednorazowe wahnięcie?

Mamy nie tylko ogólny wskaźnik, ale wiemy też, jak wyglądała sytuacja w poszczególnych kategoriach budownictwa. I one wszystkie zaliczyły spadek, więc to nie jest jednomiesięczne zaburzenie. Ja skupiam się na inwestycjach infrastrukturalnych, które są w dużej części finansowane ze środków unijnych. Mamy tu porównania z analogicznym okresem poprzedniego roku. Zaczynamy się porównywać z okresem, gdy te środki unijne grały bardzo mocno i inwestycje szły pełną parą. Więc mamy do czynienia z wysoką bazą, a w tym roku nie mamy takiego zasilania, bo poprzednia perspektywa finansowa UE jest już zakończona, a kolejna dopiero rusza. Jeśli chodzi o budownictwo współfinansowane ze środków UE, musimy się nastawić na dłuższą pauzę. Powinniśmy kibicować urzędnikom, żeby rozpatrywanie nowych projektów szło szybko. Teraz wyniki są słabe, ale moim zdaniem budownictwo infrastrukturalne mocno ruszy w przyszłym roku.

Kilka dni temu Narodowy Bank Polski opublikował wyniki „szybkiego monitoringu” kondycji firm. Główny wniosek?

Ja zwróciłem uwagę na to, że nastąpiło pogorszenie wskaźników rentowności eksporterów, a u nie-eksporterów był bardzo mocny wzrost. To pokazuje pewną dychotomię, która tak szybko nie zniknie. W kolejnych kwartałach krajowy konsument będzie nadal w dobrej kondycji, więc będzie popyt na dobra wytwarzane na rynek krajowy. A w Europie Zachodniej ciągle czekamy na poprawę. Ale ona w końcu nastąpi i to – wrócę do wątku z początku rozmowy – przełoży się na sytuację na naszym rynku pracy.

W jaki sposób?

Pojawi się kolejny poważny wektor pchający płace w górę. Ruszy popyt w Europie Zachodniej, eksporterzy, chcąc go zaspokoić, będą szukać nowych pracowników. Będą ich „zasysać” z innych firm czy branż. I to będzie kolejne źródło presji płacowej, która teraz zdaje się wygasać, bo przecież podwyżka płacy minimalnej to efekt jednorazowy, były też znaczne podwyżki w całym sektorze przedsiębiorstw, ale równocześnie w ujęciu rok do roku mierzymy się z rosnącą bazą, a przedsiębiorcy też chcą złapać trochę oddechu. Pamiętajmy jednak, że stopa bezrobocia w Polsce jest najniższa albo prawie najniższa w Europie. Więc jeśli chodzi o presję płacową, wydaje mi się, że w perspektywie kilku kwartałów czeka nasniespodzianka w górę – dla przedsiębiorstw niemiła. Co będzie miało również konsekwencje idące dalej: na ile pensje mogą jeszcze wzrosnąć, żebyśmy jako gospodarka zachowali konkurencyjność? Żeby się nie okazało, że tych „fabryk dżinsów” będzie dużo więcej.

Wojna cenowa w handlu? I tu mamy do czynienia z „amplifikacją internetową”

Jeśli presja płacowa będzie się utrzymywać, to nie zapowiada się, że szybko poradzimy sobie z inflacją.

Mogłaby się przydać poważna dyskusja, gdzie powinien być realny cel inflacyjny na najbliższe lata. Rynek pracy to jedna rzecz, ale tu jest dużo więcej czynników. Bo i wielkość deficytu finansów publicznych, monetyzacja długu – zarówno w Polsce, jak i za granicą, trendy deglobalizacyjne, co oznacza wzrost cen, cykl surowcowy. Liczba osób w wieku produkcyjnym w Europie i Chinach będzie się kurczyła. Wszystkie wektory inflacyjne są nastawione na „do góry”.

Na razie w marcu inflacja spadła do 2 proc.

Ale już w maju wrócimy zapewne powyżej celu NBP, czyli 2,5 proc. A na koniec tego roku, uwzględniając m.in. podwyżki cen energii, inflacja może być już w okolicach 6 proc.

Jakiego wyniku spodziewa się pan w kwietniu? GUS poda wstępne szacunki w najbliższy wtorek.

Szacuję, że to będzie 2,3 proc.

Na ile da się odczuć podwyżka VAT na żywność? Czy może wojna handlowa sprawi, że efektu VAT nie będzie?

Wojna cenowa odbywa się głównie między dwoma dużymi podmiotami. Inni się dostosowują. Ale mam wrażenie, że i tu mamy do czynienia z „amplifikacją internetową”. Myślę, że aż tak optymistycznie, że po podwyżce VAT ceny nie urosną, nie będzie.

Mówił pan o słabości w strefie euro. Znamy już wstępne dane o PMI w strefie euro i największych europejskich gospodarkach. Przemysłowy PMI w eurolandzie spadł, w Niemczech nieznacznie się podniósł. Cały czas ten wskaźnik mówi jednak o spadku aktywności. Kiedy poprawa?

Czynniki cykliczne będą przemawiały za wzrostem, ale trzeba pamiętać, że w gospodarce europejskiej mamy do czynienia z poważnymi problemami strukturalnymi. Nie ma więc miejsca na łatwy optymizm, że szybko dojdzie do przyśpieszenia. Dopóki na Ukrainie nie dojdzie do stabilizacji sytuacji, to ożywienie będzie bardzo słabe.

Nie widzę, co miałoby nam dziś dać członkostwo w strefie euro

Mamy 20. rocznicę wejścia do Unii Europejskiej. Czy z tej okazji warto wrócić do dyskusji na temat przyjęcia euro?

Odpowiem tytułem programu telewizyjnego: „warto rozmawiać”. Ale są tematy, które mają większe znaczenie. Jak skala naszego deficytu, sensowne i bezsensowne wydatki, skala – nie boję się powiedzieć – rozdawnictwa.

„Babciowe”?

Ja nie odczytuję jako pozytywnego sygnału, że rząd proponuje wydatki, jak wynika z oceny skutków regulacji, rzędu 66 mld zł w ciągu 10 lat. I robi to właściwie bez dyskusji publicznej, a przecież były zapowiedzi, że istotne zmiany będą konsultowane. A równocześnie mamy dyskusję na temat CPK. Nie wiem, czy ten projekt ma uzasadnienie, czy nie. Zwracam tylko uwagę, że to projekt o podobnych kosztach, z których państwo wyłożyłoby mniejszą część, bo są tu partnerzy z sektora prywatnego.

Wiemy też, że nowy program nie będzie działał pronatalistycznie – tak samo, jak nie zadziałało 500 plus, obecnie 800 plus. Mówiono to przed jego wprowadzeniem, teraz wiemy to również z praktyki.

Wróćmy do euro.

Nie widzę wielkiej chęci ze strony Europy Zachodniej, żeby nas zaprosić. Ale też nie widzę, co euro by nam miało dziś dać. W przeszłości myślenie było takie, że to skutkuje niższymi kosztami finansowania, bo rentowności obligacji wszystkich krajów strefy euro zbliżały się do niemieckich. Tak było „do czasów Grecji”. Po jej problemach rynki nauczyły się wyceniać ryzyko każdego kraju z osobna. I tego głównego mechanizmu, który miał napędzać inwestycje i wyższy wzrost gospodarczy, już nie ma. Gdybyśmy mieli przyjąć euro, to by oznaczało że w naszej gospodarce płynie ta sama „krew”, co w gospodarce zachodnioeuropejskiej europejskiej. A statystyki fiskalne dużych krajów euro są gorsze od naszych. To potencjalnie bardzo niebezpieczne w scenariuszu podwyższonej inflacji, a więc i wyższych stóp. O powodach już mówiłem. Jeśli są osoby, które uważają, że wejście do strefy euro jest nam potrzebne, to oczekiwałbym, że one wskażą poważne ekonomiczne argumenty „za”. Za taki nie uważam uzasadnienia „moralistycznego”, czyli przypominania, że zobowiązaliśmy się do tego wchodząc do UE.