- Opowiadanie: GreasySmooth - Potworny krajobraz

Potworny krajobraz

Słowiański folk i demonologia widziane z perspektywy modernizującej się powoli Polski pod zaborem rosyjskim. Nie roszczę sobie praw do znawstwa w kwestii demonologii słowiańskiej ani oddania obyczajów czy języka.

 

Inspirowane filmem “Ciemno” i historiami z książki “Życie codzienne na polskiej wsi w XIX wieku...” prof. Bohdana Baranowskiego.

 

Ukłony dla betujących: grzelulukas, Palaio, Radek

 

Tekst z “Nokturnów”, ale z nową obsadą potworów zamiast samej wiedźmy. Pierwsza połowa istotnie zmieniona, druga zupełnie inna.

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

Potworny krajobraz

Aloj­zy Za­wadz­ki obrzucił wzrokiem roz­cią­ga­ją­ce się przed nim bagno i zaklął pod nosem. Zer­k­nął na mapę, znowu na bagno i prze­klął po razu drugi, tym razem już głośno. Nie widział ani wzgó­rza, ani drogi pro­wa­dzą­cej na po­łu­dnie. A to zna­czy­ło, że mapa nie przed­sta­wia­ła praw­dy.

Nie miał, oczy­wi­ście, pretensji do roz­wi­ja­nej od cza­sów an­tycz­nych sztu­ki mier­ni­czej. Co naj­wy­żej prze­kli­nał au­to­ra mapy, który nie wykazał się starannością. Nie przynosiło to zresztą Alojzemu wiel­kiej ulgi, bo po­wo­li zmierz­cha­ło, smagał zimny wiatr, a mierniczy za nic nie wie­dział, jak do­trzeć do miej­sca, gdzie mógłby bez­piecz­nie prze­no­co­wać.

Przy­po­mniał sobie słowa chło­pa, któ­re­go spy­tał na wszel­ki wy­pa­dek o drogę. Ino na bagna nie idź­cie, tam licho, wy­po­wie­dzia­ne strwożonym gło­sem, ze wzro­kiem utkwio­nym w ziemi. Gdy Aloj­zy, dy­plo­mo­wa­ny mier­ni­czy z Łodzi, to usły­szał, mu­siał po­wstrzy­mać się, żeby nie wybuchnąć śmie­chem. Teraz jednak, gdy pa­trzył na kępy wy­so­kiej trawy prze­ty­ka­ne ta­fla­mi sto­ją­cej wody, nie mógł od­pę­dzić tych słów od sie­bie.

Wie­dział tyle, że prze­by­wał w Gu­ber­ni piotr­kow­skiej, w Ujeź­dzie raw­skim. Nie­ste­ty, dalej już nie po­tra­fił po­wie­dzieć niczego na pewno, bo za wsią o nazwie Pust­ka zgu­bił drogę do Wro­nic, gdzie stała karcz­ma.

Wytężył wzrok i zdawało mu się, że dostrzegł w oddali dym z komina. Nie mając lep­sze­go po­my­słu, ru­szył w tym kierunku. Ryt­micz­ne­mu chlu­po­to­wi prze­mo­czo­nych butów akom­pa­nio­wał świst wia­tru.

Coraz moc­niej ko­ła­ta­ły mu w gło­wie dwie nie­mi­łe myśli. Pierw­sza, o noc­le­gu w za­ro­ślach, jak dziad pro­szal­ny. Druga, o drwi­nach ko­le­gów po fachu, gdyby ja­kimś spo­so­bem do­wie­dzie­li się, że jeden z ich grona, dy­plo­mo­wa­ny mier­ni­czy, zgu­bił drogę pod­czas po­mia­rów dzia­łek le­śnych.

 

Szedł coraz wol­niej, czu­jąc wy­raź­nie zmę­cze­nie mię­śni, a wokół gęstniała ciemność. Nagle zauważył światełko w oddali. Rzu­cił się bie­giem i zaraz do­strzegł, że po­cho­dzi­ło z la­ta­ren­ki, którą niósł chłop.

Pod­biegł bli­żej i krzyk­nął o pomoc, jakby go ści­ga­li. Chłop ob­ró­cił głowę, przyj­rzał się pie­sze­mu i nagle jego twarz wy­krzy­wi­ło prze­ra­że­nie.

– Jezus Maria, dia­beł z ba­gien! Na po­hy­bel! – wrza­snął, chwytając kij z ziemi.

– Proszę, nie bij­cie! – krzyk­nął ża­ło­śnie Aloj­zy, cofając się i zasłaniając twarz ręką. – Ja mier­ni­czy, nie dia­beł!

Chłop cof­nął się, zdzi­wio­ny, cią­gle trzy­ma­jąc pod­nie­sio­ny kij. Na jego twa­rzy od­ma­lo­wa­ło się głę­bo­kie za­sta­no­wie­nie.

– Ano racja, kusy po szwab­sku gada, ludz­kiej mowy nie zna – mruk­nął pod nosem, opusz­cza­jąc rękę. Po czym dodał gło­śniej:

– Wy­bacz­cie, ale tu nie raz dia­bła, albo i inne fran­ce wi­dzia­no. A wam dokąd?

– Do Wronic.

– A to i szczęście macie.

Gospodarz prowadził go przez bagna, więk­szość drogi milcząc. Ode­zwał się do­pie­ro, gdy w od­da­li za­ma­ja­czy­ły wiej­skie chałupy.

– Pan żeś jest ofi­cjel? Z Piotr­ko­wa pew­nie? – za­ga­ił. – Bo kto jest mir­ni­czy, to ja się nie wy­zna­ję.

Aloj­zy po­du­mał chwi­lę, aż go olśni­ło.

– Mier­ni­czy, to będzie po dawnemu jeo­me­tra – od­parł Aloj­zy.

– Jezus Ma­ry­ja, biada nam… – szep­nął chłop pod nosem. Wy­krzy­wił usta, jakby był zły na sie­bie, po czym splunął pod nogi, ale nic już więcej nie po­wie­dział.

Gdy dotarli do karczmy, Aloj­zy wy­lew­nie po­dzię­ko­wał, ale chłop nawet na niego nie spoj­rzał, tylko ruszył dalej w drogę, wy­raź­nie stro­piony. Aloj­zy nie miał siły za­sta­na­wiać się, czym go zra­ził. Ru­szył do karcz­my, głodny i zmę­czo­ny dłu­gim mar­szem.

 

W izbie pa­no­wał pół­mrok, a noz­drza draż­nił za­pach potu i go­to­wa­nej ka­pu­sty. Aloj­zy od razu po­czuł tę­sk­no­tę za schlud­ny­mi ka­wiar­nia­mi i re­stau­ra­cja­mi łódz­kie­go śród­mie­ścia. Po­pro­sił karcz­ma­rza o stra­wę, wy­obra­ża­jąc sobie sztu­kę mięsa albo kieł­ba­sę. Dostał jednka pod nos misę kaszy z nie­licz­ny­mi li­śćmi ka­pu­sty i kil­ko­ma le­d­wie skwar­ka­mi. Usiadł i za­czął jeść, przy tym wciąż za­sta­na­wiał się, jak lu­dzie, któ­rzy tak cięż­ko pra­co­wa­li, mogli utrzy­mać się przy życiu o takim jadle.

– Pan ofi­cja­li­sta z da­le­ka? – za­ga­ił star­szy go­spo­darz, sie­dzą­cy po pra­wej stro­nie ławy.

– Z Łodzi, mapy leśne spo­rzą­dzić.

– A, to wy jeo­me­tra?

– Nie ina­czej.

Złapał spojrzenie ko­bie­ty z ja­sny­mi wło­sa­mi wy­sta­ją­cy­mi spod czep­ca, sie­dzą­cej nie­opo­dal.

– Tylko przy za­ko­lu rzeki bę­dzie­cie mieli kłopot, żeby cosik po­mie­rzyć – po­wie­dzia­ła fi­lu­ter­nie.

– A to niby czemu? – spy­tał, siląc się na obo­jęt­ność, choć iry­to­wa­ła go drwi­na ze spraw na­uko­wych, o któ­rych pro­ści chło­pi nie mieli po­ję­cia. Za­uwa­żył, że ko­lej­ni by­wal­cy od­wra­ca­ją się i przy­słu­chu­ją. 

– A bo tam jak się pój­dzie dwa razy, to za­wsze ina­czej jest – po­wie­dział z po­wa­gą młod­szy chło­p.

– Praw­da – rze­kła ja­sno­wło­sa – jak się idzie ze wsi i mija wzgó­rze, gdzie wy­wie­sili zbója, to raz się ma stary dwo­rek po le­wi­cy, a raz po pra­wi­cy.

Raz po lewej, raz po pra­wej? Aloj­zy uśmiech­nął się pod nosem na chłop­ską na­iw­ność i ba­ja­nie, nic jed­nak nie po­wie­dział. Ogólnie wie­rzył w za­le­ty edu­ka­cji, w krze­wie­nie ro­zum­u i wiedzy pośród ludu. Nie chciał jednak przez nadmierne pouczanie zra­zić do sie­bie tu­tej­szych, których dopiero co spotkał.

Gdy by­wal­cy ro­ze­szli się, karcz­marz za­pro­wa­dził go­ścia do tyl­nej izby, gdzie na gli­nia­nej po­sadz­ce wy­ło­żo­no słomę i pledy. Przez nie­szczel­ne okno wpa­da­ło chłod­ne po­wie­trze. Aloj­zy od razu po położeniu się po­czuł ob­cho­dzą­ce go wszy. Prze­wró­cił się na drugi bok, choć do­brze wie­dział, że nic to nie da. Już po chwi­li ru­chli­we stwo­rzon­ka znowu go oblazły, nie dając spo­ko­ju. Mimo nie­wy­go­dy za­snął pra­wie od razu. W nocy przy­śnił mu się oso­bli­wy sen:

 

Sta­row­i­nka stała nad ko­tłem i mie­sza­ła, a z męt­nej cie­czy raz po raz bu­cha­ła para. W kotle pły­wa­ły ludz­kie oczy, palce, uszy…

Mam­ro­ta­ła pod nosem:

– Nogi drze­wa, oczy gwiaz­dy, dło­nie krza­ki, plecy wzgó­rza…

 

Kar­to­graf obu­dził się zzięb­nię­ty i obo­la­ły. Od­kaszl­nął kilka razy i od­go­nił muchy, które bzy­cza­ły mu przy gło­wie. Po­szedł za­pła­cić karcz­ma­rzo­wi i wró­cił do to­bo­łów, chcąc jak naj­prę­dzej za­cząć pracę. Czym jest sen, jak nie wi­dzia­dłem bez zna­cze­nia, powtarzał sobie w myślach.

 

Jasnowłosa kobieta zachodziła do chaty z naręczem ziół, gdy zatrzymał ją okrzyk.

– Pani Maryno!

Mikołaj podszedł i zdjął czapkę, którą zaraz począł miąć w dłoniach. Choć był to postawny chłop w sile wieku, to wydawał się zawstydzony i zalękniony.

– Mikołaju, ziół trzeba, czy może dług chcesz wreszcie zapłacić?

– Straszna rzecz się stała – wydusił z siebie. Kobieta zmrużyła oczy, patrząc czujnie. – Jeometrę przeprowadziłem do wsi, bo mi się inaczej przedstawił.

– To ja wiem – uśmiechnęła się kobieta.

Spojrzał na nią, jakby bał się, że z niego drwi.

– Wiecie?

– Ano wiemy. Zaszedł do karczmy na wieczór. 

– Babka wasza mówiła, żeby takich przez te ruchome bagna nie przeprowadzać – ciągnął pełnym niepokoju głosem.

– Głupio zrobiliście, ale nie bójta się, ja znajdę na niego sposób – powiedziała, po czym minęła Mikołaja bez pożegnania i weszła na obejście. Chłop odetchnął z ulgą i zmówił modlitwę dziękczynną.

 

Alojzy żwa­wym kro­kiem prze­szedł wieś i wy­szedł na łąkę przy rzece. W od­da­li widać było jej licz­ne za­krę­ty i roz­le­wa­ją­ce się wokół mo­kra­dła. Za­drżał na wspo­mnie­nie wę­drów­ki poprzedniego dnia.

Doj­rzał wzgó­rze, które mogło po­słu­żyć za dobry punkt do wstęp­nej ob­ser­wa­cji, ru­szył więc w jego kie­run­ku. Ze szczy­tu do­strzegł dwo­rek, o któ­rym opo­wia­da­li chło­pi. Dach zapadł się, a osma­lo­ne, po­ła­ma­ne deski ze ścian szczerzyły się niczym zęby. Choć wszę­dzie wokół rosła gęsta darń i mie­ni­ły się polne kwia­ty, to same ruiny ota­cza­ły za­su­szo­ne, wi­ją­ce się ro­śli­ny. Po­śród nich nie widać było ani skraw­ka zie­le­ni.

Nagle Aloj­zy doj­rzał męż­czy­znę w sur­du­cie i cy­lin­drze, wcho­dzą­ce­go przez drzwi. Przy­glą­dał mu się chwi­lę, nie ro­zu­mie­jąc, czemu nie do­strzegł go wcze­śniej. Nie mogąc prze­gnać cie­ka­wo­ści, pod­szedł bli­żej, sta­ra­jąc się stą­pać cicho. Gdy do­tarł do bu­dyn­ku, zaj­rzał przez roz­bi­te i na wpół wy­ła­ma­ne okno.

Na prze­gni­łej po­sadz­ce leżał plac­kiem szlach­cic ubra­ny po sta­ro­pol­sku. Przed nim stał męż­czy­zna o po­cią­głej twa­rzy i ciem­nych wło­sach, ubra­ny w chłop­ską ko­szu­lę. Szlach­cic pod­niósł twarz z ziemi i po­ca­ło­wał jego stopę.

– Ile tak jesz­cze? – jęk­nął.

– Tysiąc sto sześć­dzie­siąt dwa razy – oparł bez­na­mięt­nie ten drugi. – Za każdy raz kijem na ple­cach chłop­skich dla za­ba­wy wy­mie­rzo­ny.

To po­wie­dziaw­szy, od­wró­cił się i ru­szył ku drzwiom. Aloj­zy usły­szał jęk­nię­cie za­wia­sów, potem trzask fu­try­ny. Kar­to­graf ob­szedł po­wo­li na­roż­nik bu­dyn­ku i zo­ba­czył męż­czy­znę, który stał teraz ple­ca­mi do niego. Znowu miał na sobie sur­dut i cy­lin­der.

Nie­zna­jo­my za­ma­chał ręką i roz­pły­nął się w po­wie­trzu. Aloj­zy przy­siadł pod osma­lo­ną ścia­ną i po­ło­żył rękę przy sercu, dy­sząc cięż­ko. Co to były za kosz­ma­ry na jawie? – spytał sam siebie w myślach.

Kar­to­graf wró­cił do po­mia­rów, wciąż jed­nak wra­cał my­śla­mi do ta­jem­ni­czej po­sta­ci. Zastanawiał się, czy była to jakaś spryt­na sztucz­ka ku­glar­ska. Sły­szał o sztuk­mi­strzach, któ­rzy po­tra­fi­li uda­wać le­wi­ta­cję albo po­dob­ne rze­czy na sce­nie, ale żeby znik­nąć z oczu na środ­ku pola?

 

Cała resz­ta dnia ze­szła Aloj­ze­mu na po­mia­rach. Gdy ru­szył ku wsi, zo­ba­czył w od­da­li, przy za­gaj­ni­ku, ele­ganc­ko ubra­ną po­stać. Zda­wa­ła się stać bez ruchu, jakby go wy­cze­kiwała.

Zbli­ża­jąc się, geo­me­tra prze­ko­ny­wał sie­bie, że ta­jem­ni­czy je­go­mość to urzęd­nik albo może dzie­dzic. Jednak im bardziej się zbliżał, tym bar­dziej było jasne, że o po­mył­ce nie może być mowy. Był to ten sam czło­wiek, któ­re­go wi­dział przy dwor­ku.

– Dzień dobry, panie uczo­ny – przy­wi­tał się nie­zna­jo­my wytwornym, nieco drwiącym głosem. Uści­snął rękę Alojzego, nie przedstawiając się i zaprosił do wspólnego spaceru. Aloj­zy zmiar­ko­wał, że do wsi było jesz­cze ze dwie wior­sty.

– Wiel­ka jest po­tę­ga ro­zu­mu, że wszyst­ko może po­mie­rzyć – za­ga­ił ta­jem­ni­czy je­go­mość, gdy już szli.

– Tak, to praw­da – od­parł nie­pew­nie je­ome­tra.

– A gdyby była jesz­cze inna geo­me­tria? Która by wtedy miała rację?

Aloj­zy za­wa­hał się. Czy miał do czy­nie­nia z dzi­wa­kiem?

– Jedna jest geo­me­tria, ze sta­ły­mi pra­wi­dła­mi. Inna geo­me­tria mu­sia­ła­by być fał­szy­wa…

– A mógł­by Pan Bóg geo­me­trię zmie­nić? – prze­rwał mu nie­zna­jo­my.

– To już nie moja dzie­dzi­na. – Za­śmiał się Aloj­zy.

– Tak się panu tylko wy­da­je – powiedział towarzysz, nagle zupełnie poważnie.

Aloj­ze­go za­czął de­ner­wo­wać nie­uprzej­my, drwią­cy ton.

– Nie, pro­szę pana, nie wy­da­je, pe­wien je­stem.

– Pe­wien? – za­śmiał się ele­gant.

Nagle za­ma­chał ręką i z ziemi pod­niósł się tuman kurzu. Objął Aloj­ze­go, ośle­pia­jąc go, wdzie­ra­jąc się do noz­drzy i uszu. Po chwi­li mier­ni­czy prze­stał sły­szeć i wi­dzieć to, co było wokół.

Zda­wa­ło mu się, że jest za­wie­szo­ny w pu­stej prze­strze­ni, a wokół niego kształ­ty geo­me­trycz­ne roz­po­ście­ra­ły się na fa­lu­ją­cych po­wierzch­niach. Wi­dział sa­wan­ny i pu­sty­nie, położone na we­wnętrz­nej płasz­czyź­nie okrę­gu, jakby w środ­ku pla­ne­ty. Do­strzegł ludzi, kry­ją­cych się przed desz­czem z oce­anu nad ich gło­wa­mi. Po­dzi­wiał wiel­kie owady, su­ną­ce ma­je­sta­tycz­nie przez głu­szę ko­smo­su. Przy­glą­dał się mia­stom zbu­do­wa­nym z na­cho­dzą­cych na sie­bie kopuł. Wi­dział, jak wi­ru­ją kształ­ty o wielu wy­mia­rach ponad te, które znał.

Obu­dził się, czu­jąc chlust zim­nej, śmier­dzą­cej glo­na­mi wody. Sie­dział z wy­pro­sto­wa­ny­mi no­ga­mi w środ­ku ka­łu­ży, a nad nim po­chy­lał się chłop.

– Dziw­ota – po­wie­dział za­fra­so­wa­ny. – Bo go­rzał­ką od was nie czuć. Może jaki świę­ty się wam ob­ja­wił?

Aloj­zy ze zdzi­wie­niem do­strzegł, że jest co naj­mniej czte­ry wior­sty od wio­ski, ale od prze­ciw­nej jej stro­ny. Po po­że­gna­niu się z chło­pem od­szedł nieco i wark­nął pod nosem:

– Ciem­no­gród!

 

Ma­ry­na gnio­tła li­ście krwi­ścią­gu w moź­dzie­rzu, gdy roz­le­gło się pu­ka­nie.

– Wejść! – krzyk­nę­ła, nieco podi­ry­to­wa­na. Chciała szybko uporać się z marynatą, żeby po zmierzchu nie chodzić na groblę.

W drzwiach sta­nął wójt An­zelm. Minę miał stro­pio­ną. Maryna poprawiła czepiec na jasnych włosach.

– Ziół trzeba, na kuśkę może?

– Po­mówić chcia­łem – rzekł po­nu­ro męż­czy­zna. Zna­chor­ka zro­zu­mia­ła, że cho­dzi o coś po­waż­nego. An­zelm usiadł na zy­del­ku i za­czął mówić:

– Dziw­ne rze­czy się wczo­raj dzia­ły. Utop­ca wi­dzia­no przy małej rzecz­ce, gdzie nigdy nie cha­dzał. Ba­gien­ne ogni­ki nocą po polu hu­la­ły. Przy wykopkach chcia­ła po­łu­dni­ca nie­mow­lę śpią­ce po­rwać. Łaska boska, że jesz­cze ni­ko­go mary nie przy­dy­ba­ły.

Ma­ry­na spoj­rza­ła na niego, nic nie mó­wiąc. Wiedziała to wszystko dobrze.

– Wszyst­ko to za­czę­ło się, na moją ra­chu­bę, jak ome­tra do wsi za­szedł. Jak to tłu­ma­czyć, Ma­ry­no?

– Co po­mie­rzą, co na mapę na­nio­są, gdzie pa­li­ki wbiją, tam już nie mają wła­dzy mary, jaką miały. Co po­mie­rzo­ne, co poli­czo­ne, tego już się nie imają. Wie­dzą, że nad­cho­dzi nowe, i boją się, i bronić się chcą.

An­zelm za­fra­so­wał się.

– A to nie trze­ba by, no wiesz, jego…

Maryna podała mu bez słowa płócienny mieszek i wyszeptała krótką instrukcję. An­zelm po­ki­wał głową, wstał i wy­szedł bez słowa.

Maryna nie wspomniała o babce, co dziedzica na zakole rzeki, na pa­stwę utop­ca zwabiła, jako kara za jego ciężką rękę i za obłapianie dziewek. Zielarka nie powiedziała też o tym, że już jej matka dbała, by mapy miej­skie praw­dy nie po­ka­zy­wa­ły, a po­mia­ry nie wy­cho­dzi­ły. Nie wszystko musiał wójt Anzelm wiedzieć. A pleban tylko tyle, co na spowiedzi się mówiło.

Nie było we wsi już od dawna dzie­dzi­ca, a spadkobiercy jakoś trafić nie mogli. Ksiądz raczej na parafii siedział i tylko spowiedzi i mszy pilnował, bo go podczas spacerów różne go stwory wystraszały. Tak żyły Wronice, jakby poza światem. Gdzie indziej takiej wolności nie było.

Ale Ma­ry­na sły­sza­ła od krewnej z miasta o no­wych lu­dziach, Lo­dzer­men­schach, co dzień i noc w swoich pałacach pieniądze liczyli. A pieniędzy tyle mieli, bo w ich fabrykach pracowali niemal całą dobę prości ludzie, męcząc się w du­cho­cie, go­rą­cu i przy­krej woni sma­rów. Broń Boże, żeby tacy do­sta­li wła­dzę nad Wro­ni­ca­mi.

Zerknęła na sztukę mięsa, naszykowaną na blacie, za którą na targu zapłaciła niemało. Chcąc nie chcąc przypomniała sobie zachrypnięty, rzężący głos, który na podarek zawsze odpowiadał tak samo: A dziecko to było jędrniutkie?

Sztuka była okazała, bo i prośba o przestawienie dworku na drugą stronę wzgórza była nie byle jaka.

 

Po po­wro­cie do karcz­my Alozjy spę­dził bitą go­dzi­nę, szo­ru­jąc buty i myjąc spodnie. Rzu­cił się na obiad jak wilk i już koń­czył misę kaszy okra­szo­nej nie­licz­ny­mi skwar­ka­mi, gdy za­cze­pił go młody, spe­szo­ny chło­pak. Za­pro­sił go w imie­niu wójta na noc­leg. Po źle prze­spa­nej nocy Aloj­zy chęt­nie się zgo­dził i czym prę­dzej ze­brał to­bo­ły.

Cha­łu­pa wójta była więk­sza od in­nych. Przed pro­giem Aloj­zy trą­cił butem pod­ko­wę. To­wa­rzy­szą­cy mu chło­pak od razu schy­lił się i usta­wił ją tak, jak le­ża­ła po­przed­nio. Utkwił wzrok w ziemi, szep­cząc pod nosem:

– Od licha ochro­na…

Aloj­zy wes­t­chnął, prze­kra­cza­jąc próg. Za­czy­nał mieć dość tych wszyst­kich bujd.

Dom wójta An­zel­ma, z drew­nia­ną klep­ką i bie­lo­ny­mi wap­nem ścia­na­mi, wy­da­wał się przy karcz­mie nie­mal pa­ła­cem. Było już pod wie­czór i cała ro­dzi­na ze­bra­na była wokół mu­ro­wa­ne­go pieca. Grube szcza­py pło­nę­ły, dając przy­jem­ne cie­pło. Go­spo­darz przed­sta­wił ro­dzi­nę i za­pro­sił Aloj­ze­go, by usiadł bli­sko pa­le­ni­ska. Przez dłuż­szą chwi­lę nikt się nie od­zy­wał.

– Jagna dziś na skraj mo­kra­dła po­szła z pa­stwi­ska, jak krów miała do­glą­dać – za­ga­iła ciot­ka. – Na biesa może chce tra­fić?

Wójt pod­niósł wy­mow­nie rękę. Pod­lo­tek sku­lił się, pa­trząc ze stra­chem.

– To dzie­ciom opo­wiem cosik na prze­stro­gę – po­wie­dział peł­nym po­wa­gi gło­sem oj­ciec wójta, siwy sta­rzec.

 

Pew­ne­go razu, a było to za króla Sasa, mały Ja­siek stłukł gar­niec, na co przy­biegł oj­ciec, chcąc go bić. Ja­siek bał się tę­giej ręki ojca, wy­biegł więc z izby hen w las. Po­my­ślał po­błą­kać się, aż gniew oj­cow­ski minie.

Szwen­dał się koło mo­kra­deł, aż zgu­bił drogę. Po wielu go­dzi­nach tra­fił na chat­kę, co stała na po­la­nie, pod wiel­kim ja­wo­rem. Ja­siek za­pu­kał do drzwi, a otwo­rzy­ła mu sta­ro­win­ka. Naj­pierw się bał, bo sły­szał, że za wsią w gę­stym borze stoi chat­ka cza­row­ni­cy. Ale że był prze­mo­czo­ny i głod­ny, to po­zwo­lił się sta­rusz­ce po­czę­sto­wać zupą. Po chwi­li padł bez życia, za­tru­ty dia­bel­ski­mi zio­ła­mi.

Potem sta­rusz­ka z czasz­ki chłop­ca zro­bi­ła miskę dla psa, z krę­go­słu­pa i wło­sów mio­tłę, a skórę wy­pra­wi­ła i po­kry­ła nią dach, żeby nie prze­cie­kał przy desz­czu. Z krwi zro­bi­ła wywar, a kisz­ki za­wie­si­ła sobie wokół szyi jako szal na zimę. Gna­ta­mi pod­par­ła pa­le­ni­sko. Gałki oczne na­to­miast wło­ży­ła do ziemi i na wio­snę wy­ro­sły z nich dwa czar­ty o po­sta­ci psów z czer­wo­ny­mi śle­pia­mi, które były jej po­słusz­ne.

 

Dzie­ci słu­cha­ły bez słowa, str­wo­żo­ne. Po za­koń­czo­nej opo­wie­ści go­spo­dy­ni prze­gna­ła je do łóżka. Na­stęp­nie za­pro­wa­dzi­ła kar­to­gra­fa do małej iz­deb­ki, gdzie na sło­mia­nym, przy­kry­tym kocem łóżku leżała nawet pie­rzy­na. Ze zdziwieniem odkrył, że łóżko przy wezgłowiu wysypane jest proszkiem, który zdawał się skrzyć delikatnie w półmroku.

Al­do­na, bo tak zwała się żona wójta, zapewniła mierniczego, że to sól, żeby „od nocnic uchronić”.

Alojzy za­snął cięż­kim snem, o po­ran­ku nie pa­mię­ta­jąc zu­peł­nie, czy coś mu się śniło.

 

Po­bud­ka u wójta była skoro świt, co kosz­to­wa­ło Aloj­ze­go sporo wy­sił­ku. Ubie­rał się i zbie­rał przy­rzą­dy jak we śnie. Do­pie­ro kasza ze smal­cem, po­da­na przez Al­do­nę, przy­wró­ci­ła mu tro­chę ostro­ści umy­słu.

Skie­ro­wał swoje kroki ku wzgó­rzu, od któ­re­go za­czął po­mia­ry po­przed­nie­go dnia. Zlu­stro­wał oko­li­cę i za­drżał, gdy za­trzy­mał wzrok na dwor­ku. Bu­dy­nek tym razem stał po pra­wi­cy, pa­trząc od wsi. Geo­graf ro­zej­rzał się raz jesz­cze, zlu­stro­wał też różne punk­ty orien­ta­cyj­ne. Wresz­cie po pro­stu prze­tarł oczy. Nie było mowy o po­mył­ce. Mruk­nął pod nosem prze­kleń­stwo. 

Wykonał drugi raz pomiary – nie zga­dza­ły się. Usiadł cięż­ko na ziemi i wes­tchnął. Sły­szał o mi­ne­ra­łach, które my­li­ły kom­pa­sy. Ale jakie siły fi­zycz­ne mogły zmy­lić przy­rzą­dy miernicze?

Podi­ry­to­wa­ny ru­szył w stro­nę rzeki, zo­sta­wia­jąc to­bo­ły ze sprzętem. Sta­nął nad brze­giem i za­czął po­dzi­wiać kra­jo­braz. Pły­ną­ca wart­ko woda skrzy­ła się w pro­mie­niach słoń­ca. Szum wia­tru prze­ry­wa­ły trele pta­ków. Za­czął ma­rzyć o tym, by z tego prze­dziw­ne­go miej­sca wy­je­chać jak naj­szyb­ciej.

Gdy za­uwa­żył ciem­ny kształt, który nagle po­ja­wił się przy dnie, wziął go naj­pierw za cień od chmu­ry. Kształt ten jed­nak szyb­ko zbli­żył się, ob­ja­wia­jąc po­dob­ną do ludz­kiej syl­wet­kę. Aloj­zy cof­nął się, zbyt wolno. Przed nim z wody wy­ro­sło ciel­sko, sine i po­kry­te sznu­rami wo­do­ro­stów. W roz­war­tej szczę­ce za­ja­śnia­ły za­ostrzo­ne zęby.

Aloj­zy po­tknął się, co­fa­jąc, i upadł w muł przy brze­gu. Stwór do­sko­czył do niego i wbił zęby w nogę pod ko­la­nem. Geo­me­tra zawył z bólu, a mara wy­szcze­rzy­ła za­krwa­wio­ne kły, się­ga­jąc ręką z bło­na­mi do głowy ofia­ry. Wtedy geo­graf wy­szarp­nął zza pa­zu­chy za­ostrzo­ną wę­giel­ni­cę i wbił w ramię po­two­ra, a potem poprawił, trafiając w policzek. Osiągnęło to zamierzony skutek, bo stwór cofnął się na chwilę, rycząc gniewnie.

Wy­star­czy­ło to, by Aloj­zy, przez strach za­po­mniaw­szy o bólu, od­biegł od brze­gu. Jed­nak po chwi­li ból ode­zwał się znowu, jesz­cze moc­niej, zmu­sza­jąc ran­ne­go do przy­cup­nię­cia pod drze­wem. 

Od­wró­cił się, dy­sząc i ję­cząc. Zo­ba­czył, że stwór cof­nął się do rzeki, char­cząc gniew­nie i bro­cząc krwią z ra­mie­nia. Wy­szcze­rzył zęby, jakby uprze­dza­jąc, że kie­dyś jesz­cze do­pad­nie ofia­rę, i za­nur­ko­wał w toni rzecz­nej.

Aloj­ze­go za­śmiał się pa­nicz­nie, po czym za­gryzł zęby, czu­jąc ko­lej­ną falę bólu. Gdy obej­rzał ranę, zo­ba­czył na niej bru­nat­ny nalot, zo­sta­wio­ny przez zęby wodnej mary.

– Jad, psia­krew – jęk­nął pod nosem. Ru­szył czym prę­dzej ku wsi, uty­ka­jąc.

 

Minął zakręt ścieżki leśnej, za którym spodziewał się zobaczyć wieś, i zaklął. Przed nim rozciągał się ugór, a zabudowań nigdzie nie było widać. Czuł, że po­wo­li tra­cił siły. Obej­rzał się za sie­bie i ze zgry­zo­tą do­strzegł, że uszedł od rzeki le­d­wie na pół wiorsty. Już chciał sięgać do rany,gdy zauważył kątem oka znajomą postać eleganta w cylindrze.

– Po­móż­cie – jęk­nął bła­galnie geo­me­tra.

Nie­zna­jo­my dłuż­szą chwi­lę przypatrywał się ranie. Na chwi­lę za­sło­nił usta i wydał z sie­bie głę­bo­kie wes­tchnię­cie, a spo­mię­dzy pal­ców widać było żółtawą mgieł­kę. Potem znowu spoj­rzał na ranę, aż prze­mó­wił:

– Jad utop­ca to pa­skud­na spra­wa. Skoro je­ste­ście człek ro­zum­ny, to za­pro­po­nu­ję han­del na pro­stych za­sa­dach. Prze­gnam tru­ci­znę, a wy w za­mian się od­da­cie mej opie­ce na sie­dem dni.

Kar­to­graf ob­ró­cił chwi­lę myśl w gło­wie. Czuł na­pa­dy to chło­du, to cie­pła. Rana zda­wa­ła się pło­nąć od bólu.

– Sie­dem dni? – jęk­nął sła­bym gło­sem.

– Tylko tyle – po­wie­dział spo­koj­nie ele­gant. Do­pie­ro teraz Aloj­ze­go za­uwa­żył, że cy­lin­der nie leży równo na jego gło­wie, od­sta­jąc nieco z przo­du.

– Sie­dem, to zna­czy… Po­nie­dzia­łek, wto­rek… Praw­da? 

Męż­czy­zna uśmiech­nął się jak dziec­ko zła­pa­ne na pso­cie.

– A co wam ten za­kład szko­dzi? W broszurach Wiel­kie­go Wscho­du prze­cież mówią, że pie­kła w ogóle nie ma – po­wie­dział drwią­co.

Skąd on to może wie­dzieć? – po­my­ślał str­wo­żo­ny Aloj­zy.

– Idź precz, dia­ble – wy­ce­dził przez zęby. Zlu­stro­wał męż­czy­znę od stóp do głów. Do­pie­ro teraz za­uwa­żył, że nie­zna­jo­my stoi nie­rów­no, a spod lewej no­gaw­ki wy­sta­je gęste wło­sie.

Elegant zakasał rękawy, i zaczął mówić z wyniosłym spokojem:

– Jam Bo­ru­ta, wiel­ki pan w pie­kle, na­miest­nik piekielny ziemi sie­radz­ko-łę­czyc­kiej, roz­po­rzą­dza­ją­cy sie­dem­dzie­się­cio­ma sied­mio­ma huf­ca­mi bie­sów i czter­dzie­sto­ma czte­re­ma cho­rą­gwia­mi czar­tów, sa­me­mu królowi Lu­cy­pe­ro­wi i hetmanowi Samaelowi tylko po­słusz­ny.

Kar­to­graf splu­nął pod nogi i z wiel­kim wy­sił­kiem ru­szył dalej. Noga sztyw­nia­ła coraz bar­dziej, a ciało prze­szy­wał chłód. Bo­ru­ta pa­trzył za nim z drwią­cym uśmiesz­kiem. Gdy Aloj­zy już się od­da­lił, dia­beł po­wie­dział gło­śno:

– A może ty, Ro­ki­to, coś zdzia­łasz?

Wiatr za­wiał, błoto za­bul­go­ta­ło, a z ziemi po­czę­ły wy­cho­dzić ro­ba­ki. Bo­ru­ta uśmiech­nął się pod nosem.

Po­dmuch wia­tru prze­wró­cił geo­me­trę pro­sto w ka­łu­żę. Ten pod­niósł się z ocią­ga­niem, krztu­sząc się i plu­jąc bło­tem. Nagle po­czuł, jakby w bło­cie osu­nął się grunt. Zła­pał się za wy­sta­ją­cy z ziemi ko­rzeń, po czym reszt­ką sił wy­czoł­gał na brzeg ka­łu­ży. Wstał i oparł się o drze­wo.

– Moja oferta wciąż obowiązuje – po­wie­dział ze spo­ko­jem Bo­ru­ta.

Ga­łę­zie drze­wa za­czę­ły się zwi­jać, za­ci­ska­jąc się wokół tu­ło­wia Aloj­ze­go. Geo­me­tra rąb­nął w ga­łę­zie wy­ję­tą zza pa­zu­chy lu­ne­tą, ta jed­nak roz­le­cia­ła się zaraz z ża­ło­snym zgrzy­tem. Ko­na­ry za­ci­skał się, nie po­zwa­la­jąc mu od­dy­chać.

– Mam swoją ofer­tę… – jęk­nął

– Za­mie­niam się w słuch – rzekł dia­beł z uśmiesz­kiem.

– Prze­sta­nie­cie mnie nękać, jad wy­wa­bi­cie, a za to za wami do Pie­kła pójdę…

Bo­ru­ta wy­cią­gnął przed sie­bie otwar­tą dłoń, na któ­rej zaraz po­ja­wił się per­ga­min ze sta­ro­daw­nym pi­smem.

– Po­ca­łuj­cie pie­częć – po­wie­dział rze­czo­wo, po­dsu­wa­jąc druk pod usta.

Aloj­zy po­ca­ło­wał pie­częć, a całe pismo za­ja­śnia­ło na kar­mi­no­wo.

– …Tego Pie­kła, co jest na za­chód od Sie­ra­dza – szep­nął Aloj­zy.

Dia­beł spoj­rzał gniew­nie spode łba. Czytał pergamin przez dłuższą chwilę, po czym warknął i po­szar­pał go, wy­dy­cha­jąc z noz­drzy gęstą chmu­rę siar­czy­ste­go po­wie­trza. Rzu­cił ka­pe­lu­szem w błoto, od­sła­nia­jąc rogi na czole. Za­czął dep­tać reszt­ki pisma tak mocno, że lewa noga roz­dar­ła but, od­sła­nia­jąc kozie ko­py­to. Ga­łę­zie pu­ści­ły, a wiatr ustał. Aloj­zy po­czuł, że pieką­cy ból w ranie ze­lżał, choć nie ustał.

– Tyle wasze sztucz­ki warte – rzu­cił. Ode­pchnął się od drze­wa i ru­szył dalej w drogę, powłócząc nieco nogą

Bo­ru­ta pa­trzył dłuż­szą chwi­lę za nim.

– Nie masz więk­szej pychy nad pychę ro­zu­mu – rzekł drwią­co.

 

Gdy drzewa zaczęły się przerzedzać, Aloj­zy dojrzał chatkę na skraju lasu, przed groblą. Ode­rwa­ny od ko­szu­li kawał ma­te­ria­łu za­szedł już krwią od rany. Bur­cza­ło mu w brzu­chu, a nogi bo­la­ły po mar­szu le­śny­mi ścież­ka­mi, które zda­wa­ły się krę­cić w koło, tak, że kilka razy wra­cał do tego sa­me­go miej­sca.

Usłyszał szczekanie, a chwilę potem zobaczył dwa wielkie psy, biegnące ku niemu. Poczuł chłód w żołądku, zaczął gorączkowo szukać kija na ziemi – ale psy podbiegły i zaczęły się łasić. Poczuł nagle radość i błogość w sercu, zapomniał też zupełnie o bólu.

– Piesku, piesecku – powiedział pełnym radości głosem. Pogłaskał jednego z psów za uchem, na co ten szczeknął wesoło. Potem oba ustawiły się po jego bokach, pyskami do chatki. Ruszył z nimi, podskakując i podrygując. Zaśmiał się, ale potem się zmitygował, bo był przecież… szukał w pamięci słowa, ale umknęło mu.

– Hej, piesku, pieseczku – śpiewał. Zakołatał do drzwi, ale od­po­wie­dzia­ła mu cisza.

Za­ko­ła­tał drugi raz. Po chwi­li usły­szał szu­ra­nie, zaraz potem kroki. Ode­zwał się głos po­dob­ny tro­chę do skrze­ku żaby, ale kar­to­graf nie zro­zu­miał słów.

Drzwi otwo­rzyły się i wy­chynęła zza nich sta­ro­win­ka. Jej twarz była blada i za­su­szo­na, ale przy­mru­żo­ne, żółte oczka roz­glą­da­ły się żywo.

– Po­mo­cy trze­ba, drogę zgu­bi­łem… – jęk­nął bła­gal­nie.

Nic nie mó­wiąc, wpro­wa­dzi­ła go do izby i wy­szła do są­sied­nie­go po­miesz­cze­nia. Choć geo­graf roz­glą­dał się po wnę­trzu, to nie mógł się na ni­czym sku­pić, a wszyst­ko, co wi­dział, zda­wa­ło się roz­ma­zy­wać przed ocza­mi.

Usiadł cięż­ko na zy­del­ku. Twar­de i nie­rów­ne sie­dzi­sko uwie­ra­ło w sie­dze­nie. Po chwi­li zła­pał się na tym, że nie miał prze­cież w ogóle za­mia­ru wejść…

Wtem spod pod­ło­gi usły­szał szu­ra­nie, szczęk me­ta­lu, a po chwi­li cichy jęk. Nic dziw­ne­go, sta­ro­win­ka na pewno ma piw­ni­cę… Myśl ta uspokoiła go nieco. Spoj­rzał w dół, za­sta­na­wia­jąc się, czy szczu­ry po­tra­fią wydać taki od­głos, który przed chwi­lą usły­szał. Doszedł do wniosku, że szczur albo mysz jakiś metalowy sprzęt poruszyła.

Ko­bie­ta wró­ci­ła, nio­sąc miskę pa­ru­ją­ce­go wy­wa­ru. Geo­graf skosz­to­wał cie­płej, gę­stej cie­czy. Choć smak był wy­ra­zi­sty, to nie po­tra­fił sku­pić na nim dłu­żej uwagi, jakby umy­kał pa­mię­ci. Podniósł gliniany garniec do ust i nachylił do ust, pijąc łapczywie. Nagle jego usta na­po­tka­ły coś okrą­głe­go i nieco ośli­zgłe­go.

– Co to ta­kie­go? – wy­mam­ro­tał.

– Gałka musz­ka­toło­wa – za­skrze­cza­ła ko­bie­ta. Aloj­zy, uspo­ko­jo­ny, wziął głę­bo­ki łyk wy­wa­ru. Po­czuł, że bie­rze go strasz­na sen­ność.

– Sa­mot­nie tu miesz­ka­cie? – spy­tał sła­bym gło­sem.

– Oneg­daj, jak młoda byłam, to rzeka tędy pły­nę­ła, i ludzi wię­cej było… – po­wie­dzia­ła chry­pli­wym gło­sem.

Kar­to­graf jak przez mgłę przy­po­mniał sobie starą mapę wojskową, pokazującą tylko cieki wodne. Rzeka płynęła innym korytem. Czyli sta­ro­win­ka mu­sia­ła­by mieć sporo ponad sto lat…

Do­pie­ro po chwi­li zdał sobie spra­wę z nie­do­rzecz­no­ści tej myśli. Tak bar­dzo za­padł się we wła­sne rozmyślania i i wspo­mnie­nia, że mu­siał wy­ko­nać duży wy­si­łek woli, by sku­pić się znowu na oto­cze­niu. Za­uwa­żył ze zgro­zą, że sta­rusz­ka trzy­ma dłoń na jego dłoni. Jej palec wy­da­wał się dziw­nie twar­dy i ostry na końcu…

Pazur

Zbli­ży­ła po­wo­li drugą dłoń do jego po­licz­ka. Już miała go do­tknąć…

Aloj­zy chlu­snął wy­wa­rem w wiedź­mę, która za­skrze­cza­ła prze­cią­gle. Wnę­trze chat­ki za­częło fa­lo­wać. Nagle czar prysł i zobaczył wnętrze zupełnie wyraźnie. Stały przed nim sto­lik z no­ga­mi z pisz­cze­li, zy­de­lek z mied­ni­cy i żeber, słoik pełen gałek oczny­ch.

Usły­szał szcze­ka­nie pod domem. Gdy wy­ska­ki­wał przez okno, do chat­ki wsko­czy­ły dwa char­ty z czer­wo­ny­mi śle­pia­mi, śpie­szą­ce na pomoc swo­jej pani. Geo­graf wy­biegł z chat­ki i biegł ile sił, byle dalej.

 

Maryna zbierała zioła, gdy usłyszała chrząknięcie za plecami. Obróciła się i spojrzała w twarz eleganta.

– Po co za mną łazisz – jęknęła – znowu się będę musiała spowiadać.

– A to i dla was dobrze – odparł diabeł, sięgając pod kapelusz i drapiąc się przy rogu. – Szczególnie, że na człowieka niewinnego nastajecie.

– Mapy robił, a po mapach przyjdzie do wsi nowe. To i nie są bez winy te jego mapy.

– Nowe przyjdzie, czy chcecie tego, czy nie – zawyrokował diabeł.

Maryna złapała się pod boki.

– Przyjdzie, nie przyjdzie. A ten mierniczy, to jak on sprytny, to się wywinie – oświadczyła. – Byleby nie wracał.

– Sam jestem ciekaw – odparł diabeł. Ukłonił się nisko i ruszył śladem mierniczego.

Maryna patrzyła za nim, miądląc w palcach mieszek, który dostała od swojej matki, ta od swojej babki, a babka podobno od jakiegoś żołnierza, który w Turcji ukradł albo znalazł kamień księżycowy. Było substancji już ledwie ostatek. Proszek leczył rany, opitego otrzeźwiał, przeganiał uroki z bydła, ale i mary wabił. Tak Pan Bóg świat stworzył, że nic nie było dane tak ot, za wszystko była cena.

Do oczu Maryny napłynęła łezka. Dla jej córki jeszcze starczy, ale co dalej? Będzie jej wnuczka w fabryce tyrać, smarem się kalać, dym z pieca wdychać? Wieś wykupią, las wykarczują, pola zabudują?

Westchnęła smutno, wpatrując się w niebo nad koronami brzóz. Tak, do spowiedzi będzie trzeba, ale przecież nie wszystko się będzie mówić.

 

Alojzy do­biegł do trak­tu nie­opo­dal wsi i kuc­nął przy rowie, dy­sząc cięż­ko. Panicznie spojrzał w stronę chatki, ale psy nie goniły za nim. Odetchnął z ulgą. Pal sześć, że stwory, ale i tak zdołał się przed nimi obronić. Może i niezupełnie obronić, ale uciec cało. Odwrócił się ku wsi. A potem stał chwilę, jak oniemiały, gdy zobaczył cwałującego drogą jeźdźca.

Jeź­dziec był ubra­ny jak z mi­nio­nej epoki. Sze­ro­kie buty zro­bio­ne były ze skóry. Je­dwab­ny, sze­ro­ki pas skrzył się w słoń­cu, a do niego przy­pię­ta była sza­bla. Kar­mi­no­wy żupan prze­ty­ka­ny był wiel­ki­mi, zło­ty­mi gu­za­mi. Tylko o czap­ce trud­no było coś po­wie­dzieć, bo jeź­dziec nie miał głowy, którą ta mo­gła­by zdo­bić. 

Koń cwa­ło­wał ku Aloj­ze­mu z wiel­ką pręd­ko­ścią. Kar­to­graf wydał z sie­bie mi­mo­wol­nie jęk zmę­cze­nia i grozy, po czym rzu­cił się ku najwięk­sze­mu drze­wu, które rosło przy dro­dze. Zła­pał się ga­łę­zi, ale mokry but ze­śli­znął się po korze. Zła­pał inną, wyższą gałąź, by się pod­cią­gnąć. Drew­no wy­da­ło z sie­bie jęk, gałąź wy­gię­ła się, ale utrzy­ma­ła ciężar. Pod­cią­gnął się na niej i za­parł o pień. Sły­szał, jak ude­rze­nia kopyt się zbli­ża­ją. W końcu zdo­łał się wdra­pać na wy­so­ki konar, na któ­rym usiadł.

Jeź­dziec pod­je­chał do drze­wa i ob­ró­cił tułów, jakby przy­glą­dał się kar­to­gra­fo­wi. Aloj­zy do­tknął pnia z wdzięcz­no­ścią i nagle ze zgro­zą po­czuł pal­ca­mi usta, nos i oczo­do­ły w drew­nie. Usły­szał szept, na­chy­lił się.

– Bra­cie… – usły­szał. Po­czuł, jak ciar­ki prze­cho­dzą mu po ple­cach. – Do­łącz do mnie, bra­cie… – zda­wa­ło się szep­tać drze­wo.

Mam już omamy ze zmę­cze­nia, po­my­ślał geo­me­tra. Gorzej z nim było, niż się wcześniej wydawało.

– Jak car szedł bić Czer­kie­sów, to i mnie z chałupy wywlekli, na wojnę brać chcie­li, a Leszy mnie ura­to­wał… – Do­cho­dzi­ło z pnia. Jeź­dziec cały czas stał pod drze­wem, skie­ro­wa­ny tu­ło­wiem ku ucie­ki­nie­ro­wi.

Pną­cza wierz­by za­czę­ły ob­wią­zy­wać się wokół nóg i rąk Aloj­ze­go. Ten za­śmiał się go­rącz­ko­wo. Nie miał już siły, by wal­czyć. Po­czuł ulgę, pod­da­jąc się wresz­cie. Niech już mary go do pie­kła po­nio­są, nie dbał o to. Jeź­dziec, wi­dząc, że ofia­ra przy­pad­nie komu in­ne­mu, ścią­gnął lejce i odjechał cwałem. 

Nagle ło­kieć geo­me­try za­wa­dził o twar­dy przed­miot w kie­sze­ni sur­du­ta. Go­rzał­ka…

Zgiął się tak, by mimo wię­zów się­gnąć po nią. Od­krę­cił z tru­dem fla­szę i polał usta z kory. Usły­szał głę­bo­kie wes­tchnię­cie jakby tę­sk­no­ty i ulgi.

– Jak miło pali… – jęk­nął czło­wiek w drze­wie. – Ile to już lat nie smakowałem…

Więzy pu­ści­ły, a Aloj­zy spadł twar­do na zie­mię.

 

Jakub, mierniczy z Łodzi, je­chał wozem, prze­kli­na­jąc w duchu nie­rów­ną drogę. Mało nie spadł, gdy woź­ni­ca bez ostrze­że­nia za­trzy­mał wóz.

– Panie ome­tra, tam ktoś leży! – krzyk­nął go­rącz­ko­wo chłop. Z woza zsiadł syn woź­ni­cy i pod­biegł do le­żą­ce­go w za­ro­ślach.

– Jezus Maria, żyje? – spy­tał woź­ni­ca.

– Panie ome­tra, on chyba od was! – krzyk­nął chło­pak, pró­bu­jąc ocu­cić le­żą­ce­go.

Po chwi­li nie­szczę­śnik po­ru­szył się, kasz­ląc. Wstał po­wo­li, roz­glą­da­jąc się błęd­nym wzro­kiem. Jakub roz­dzia­wił sze­ro­ko usta, gdy rozpo­znał ko­le­gę po fachu. Po­pa­trzył z prze­ra­że­niem i li­to­ścią na przy­ja­cie­la, z któ­rym razem wy­ru­szy­li z Łodzi kilka dni temu.

Każ­de­mu, kto robił po­mia­ry w te­re­nie, zda­rza­ło się ubło­cić, ale ro­pie­ją­ca rana na nodze, po­dar­te i brud­ne ubra­nie, nadto pod­krą­żo­ne, błęd­nie ły­pią­ce oczy Aloj­ze­go wska­zy­wa­ły, że za­szło coś zło­wro­gie­go.

Chłop wziął ran­ne­go pod ramię. Po­de­szli po­wo­li do wozu.

– Po­mia­ry się udały? – za­py­tał Jakub nie­pew­nie.

– Po­mie­rzy­łem, tak, po­mie­rzy­łem… – po­wie­dział Aloj­zy obłęd­nym gło­sem. – Na­wie­dzo­ny dwór raz jest na prawo, raz na lewo wzgó­rza. Chat­ka wiedź­my na skra­ju lasu, za gro­blą stoi. Na za­ko­lu rzeki ut­opiec gra­su­je. Na trak­cie uwa­żać trze­ba, by bez­gło­wy jeź­dziec nie przy­dy­bał, a Le­sze­mu kro­pli go­rzał­ki nie ża­ło­wać…

– Jezus Ma­ry­ja, zwa­rio­wał – jęk­nął pod nosem Jakub.

Koniec

Komentarze

Całkiem udane opowiadanie. Dobrze napisane, z humorem, utrzymane w folkowym klimacie. Ciekawe przedstawienie fantastycznej wioski, która broni się przed naporem nadchodzącej cywilizacji. Klikam!

Palaio, dzięki za betowanie i miły mojemu sercu komentarz!

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Hej,

 

Napisałeś fajną historię z dobrym klimatem.

 

Podtrzymuję zdanie z bety ;) Podoba mi się. No i na plus fajne zakończenie :)

Mnie też się podobało. Fajna historia, ładnie stylizowana. A do tego jeszcze nawiązania do Łodzi. No, dziewiętnastowieczny kapitalizm nie był fajny… Mary, wychodzi na to, nie lepsze.

Babska logika rządzi!

Dobrze się czyta, wciągające. Chciałoby się dalszego ciągu, bo nagle się urywa. Trzeba jednak przyznać, że zakończenie jest logiczne. :) 

Grzelu: dzięki za betowanie, cieszę się, że się podobało.

 

Finklo: Dziękuję za klika, cieszę ię, że historia przypadła do gustu.

 

Misiu: uśmiech Misia zawsze cenny!

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Opowiadanie bardzo ciekawe i wciągające, dobrze napisane. Przygody Alojzego niesamowite i cieszę się, że nie zginął w wiosce, bo postać sympatyczna. Właściwie nie mam żadnych zastrzeżeń.

Panicznie spojrzał w stronę chatki – może jedynie w tym zdaniem mam problem, a dokładniej z określeniem, które zaznaczyłam, ale może to taka stylizacja.

Słyszał, jak uderzenia kopyt się zbliżają – tu zmieniłabym szyk, ale być może to moje czepialstwo.

Pozdrawiam i udaję się do klikarni :)

Pięknie dziękuję, cieszę się, że wciągające. Poprawię to zaznaczone.

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Podobało mi się. Twój świat żyje, bohaterowie są całkiem wyraziście nakreśleni. Poczułam sympatię do Maryny, która martwi się, że jej wnuczka będzie musiała harować w fabryce.

Idę do klikarnismiley

Cześć, GreasySmooth!

Gdy dotarli do karczmy, Alojzy wylewnie podziękował, ale chłop nawet na niego nie spojrzał, tylko ruszył dalej w drogę, wyraźnie stropiony. Alojzy nie miał siły zastanawiać się, czym go zraził. Ruszył do karczmy, głodny i zmęczony długim marszem.

Alojzy najpierw dotarł do karczmy, a potem do niej idzie? Może powinno być, że wszedł do karczmy?

Poprosił karczmarza o strawę, wyobrażając sobie sztukę mięsa albo kiełbasę. Dostał jednka pod nos misę kaszy z nielicznymi liśćmi kapusty i kilkoma ledwie skwarkami.

Literówka. Poza tym, jak poprosił o strawę, niech się nie dziwi, że dostał losowe danie.

Kartograf wrócił do pomiarów, wciąż jednak wracał myślami do tajemniczej postaci.

Powtórzenie.

Po powrocie do karczmy Alozjy spędził bitą godzinę, szorując buty i myjąc spodnie.

Literówka. Może piorąc? Chyba lepiej brzmi.

Podirytowany ruszył w stronę rzeki, zostawiając toboły ze sprzętem. Stanął nad brzegiem i zaczął podziwiać krajobraz. Płynąca wartko woda skrzyła się w promieniach słońca. Szum wiatru przerywały trele ptaków. Zaczął marzyć o tym, by z tego przedziwnego miejsca wyjechać jak najszybciej.

Domyślam się, że nie o to ci chodziło, ale można odnieść wrażenie, jakby dziwność tego miejsca polegała na tym, że woda płynie w rzekach, wiatr szumi, a ptaki śpiewają.

– Wszystko to zaczęło się, na moją rachubę, jak ometra do wsi zaszedł. Jak to tłumaczyć, Maryno?

Nie jestem pewien, czy jest takie słowo. Niemniej i tak skracasz tego „geometrę” tak znikąd, jeśli mogę tak to określić, pomimo że wcześniej wprowadziłeś jeometrę jako wyraz starszy na mierniczego. Nie rozumiem, po co obcinać jeszcze „je”. No, chyba że to literówka, ale pojawia się i później.

– Przestaniecie mnie nękać, jad wywabicie, a za to za wami do Piekła pójdę…

Boruta wyciągnął przed siebie otwartą dłoń, na której zaraz pojawił się pergamin ze starodawnym pismem.

– Pocałujcie pieczęć – powiedział rzeczowo, podsuwając druk pod usta.

Alojzy pocałował pieczęć, a całe pismo zajaśniało na karminowo.

– …Tego Piekła, co jest na zachód od Sieradza – szepnął Alojzy.

Rozumiem, że to miał być żart lub pisane żartobliwie, ale… Skoro Alojzy zgodził się iść do Piekła, nawet jeśli to Piekło w pobliżu Sieradza, to umowy nie dotrzymał. Czy to dlatego, że diabeł podarł umowę, zrywając ją w ten sposób? Pytanie po co? Po drodze mogłoby się wiele zdarzyć. Co więcej, tym sposoem pozbyliby się go z wioski.

Poczuł chłód w żołądku

Głód?

Koń cwałował ku Alojzemu z wielką prędkością.

Jeśli cwałował, to wiadomo, że szybko. Cwał to najszybszy chód konia.

 

W tekście zabrakło mi jakiegoś pomocnika/ucznia, który towarzyszyłby Alojzemu. Ktoś w końcu musiał nosić sprzęt, zapisywać dane, rysować mapki? Sam jeden miał się tym zajmować?

Pozdrawiam.

„Pisałem wiele, ale co uważałem za niedoskonałe, rzucałem w ogień, bo ten najlepiej poprawia”. Owidiusz

Cześć!

Niezwykle przyjemnie i płynnie czytało się Twoje opowiadanie.

Dobra stylizacja.

Trochę przez pewien czas nie byłem pewien, w jakim okresie historycznym się obracamy – z jednej strony mamy fabryki, żołnierzy i inne określenia, sugerujące okres późniejszy, z drugiej mowę i inne rzeczy stylizujesz na typowe średniowieczne klimaty. 

Jako niedoszły magister piszący licencjat na temat demonologii słowiańskiej daję plusa, jeśli chodzi o ten aspekt tekstu.

Moje klimaty, więc nie może być inaczej: po raz pierwszy używam nowej mocy i posyłam Twój tekst do biblioteki, dając ostatniego klika :)

Pozdrawiam.

 

Greasy, znakomicie przekazałeś klimat wsi, wszelkimi sposobami broniącej się przed konsekwencjami i wpływami, które niesie niezbyt odległe sąsiedztwo wielkiego miasta. A że do obrony używa wszelkich dostępnych środków i metod, to i nie dziwota, że Alojzy, dyplomowany mierniczy z Łodzi, choć mierzył najlepiej jak umiał, to niczego nie zmierzył. Podejrzewam, że mierniczy Jakub też polegnie w tej nierównej walce z miejscowymi tajemnymi siłami.

Wykonanie, co stwierdzam z przykrością, pozostawia sporo do życzenia.

 

– Bo kto jest mir­ni­czy, to ja się nie wy­zna­ję. → Czy to celowa literówka?

 

Do­stał jedn­ka pod nos misę kaszy… → Literówka.

 

– Strasz­na rzecz się stała – wy­du­sił z sie­bie. → Czy zaimek jest konieczny – czy mógł wydusić to z kogoś innego?

 

na pa­stwę utop­ca zwa­bi­ła, jako kara za jego cięż­ką rękę i za ob­ła­pia­nie dzie­wek. → A może: …na pa­stwę utop­ca zwa­bi­ła, karząc za jego cięż­ką rękę i za ob­ła­pia­nie dzie­wek.

 

bo go pod­czas spa­ce­rów różne go stwo­ry wy­stra­sza­ły. → Dwa grzybki w barszczyku.

 

Alo­zjy spę­dził bitą go­dzi­nę, szo­ru­jąc buty i myjąc spodnie. → Spodni ani innej odzieży nie myje się, można ją prać lub czyścić.

 

gdy za­cze­pił go młody, spe­szo­ny chło­pak. → Czy dookreślenie jest konieczne – chłopak jest młody z definicji.

 

do małej iz­deb­ki, gdzie na sło­mia­nym, przy­kry­tym kocem łóżku le­ża­ła nawet pie­rzy­na. → Nie bardzo umiem zobaczyć słomiane łóżko.

Proponuję: …do małej iz­deb­ki, gdzie na posłaniu ze sło­mia­nym siennikiem przy­kry­tym kocem, le­ża­ła nawet pie­rzy­na.

 

Aloj­zy za­snął cięż­kim snem… → Raczej: Aloj­zy za­snął twardym snem

 

Skie­ro­wał swoje kroki ku wzgó­rzu… → Zbędny zaimek.

 

po czym za­gryzł zęby, czu­jąc ko­lej­ną falę bólu. → Można zagryźć wargę/ usta, ale nie można zagryźć zębów.

Proponuję: …po czym zacisnął zęby, czu­jąc ko­lej­ną falę bólu.

 

Już chciał się­gać do rany,gdy… → Brak spacji po przecinku.

 

wydał z sie­bie głę­bo­kie wes­tchnię­cie… → Zbędny zaimek.

 

Do­pie­ro teraz Aloj­ze­go za­uwa­żył, że cy­lin­der nie leży równo na jego gło­wie… → Literówki.

 

Ten pod­niósł się z ocią­ga­niem, krztu­sząc się i plu­jąc bło­tem. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Ten wstał z ocią­ga­niem, krztu­sząc się i plu­jąc bło­tem.

 

Zła­pał się za wy­sta­ją­cy z ziemi ko­rzeń, po czym reszt­ką sił wy­czoł­gał na brzeg ka­łu­ży.Zła­pał wy­sta­ją­cy z ziemi ko­rzeń, po czym reszt­ką sił wy­czoł­gał się na brzeg ka­łu­ży.

 

– Moja ofer­ta wciąż obo­wią­zu­je – po­wie­dział ze spo­ko­jem Bo­ru­ta. → A może: – Moja ofer­ta wciąż jest aktualna – po­wie­dział ze spo­ko­jem Bo­ru­ta.

 

Ga­łę­zie drze­wa za­czę­ły się zwi­jać, za­ci­ska­jąc się wokół tu­ło­wia Aloj­ze­go. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Ga­łę­zie drze­wa za­czę­ły się zwi­jać i za­ci­ska­ć wokół tu­ło­wia Aloj­ze­go.

 

Ko­na­ry za­ci­skał się, nie po­zwa­la­jąc mu od­dy­chać. → Literówka.

 

– …Tego Pie­kła, co jest na za­chód od Sie­ra­dza – szep­nął Aloj­zy. → – …tego Pie­kła, co jest na za­chód od Sie­ra­dza – szep­nął Aloj­zy.

To jest kontynuacja zdania, więc po wielokropku mała litera. 

 

i ru­szył dalej w drogę, po­włó­cząc nieco nogą → Brak kropki na końcu zdania.

 

Aloj­zy, uspo­ko­jo­ny, wziął głę­bo­ki łyk wy­wa­ru.Aloj­zy, uspo­ko­jo­ny, wypił głę­bo­ki łyk wy­wa­ru.

Łyków się nie bierze.

 

Tak bar­dzo za­padł się we wła­sne roz­my­śla­nia i i wspo­mnie­nia… → Dwa grzybki w barszczyku.

 

że mu­siał wy­ko­nać duży wy­si­łek woli, by sku­pić się znowu na oto­cze­niu. → A może: …że mu­siał mocno wysilić wolę/ uwagę, by sku­pić się znowu na oto­cze­niu.

 

Geo­graf wy­biegł z chat­ki i biegł ile sił, byle dalej. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Geo­graf wy­biegł z chat­ki i gnał ile sił, byle dalej.

 

Ma­ry­na pa­trzy­ła za nim, mią­dląc w pal­cach mie­szek… → Ma­ry­na pa­trzy­ła za nim, mnąc/ miętosząc w pal­cach mie­szek

 

Kar­mi­no­wy żupan prze­ty­ka­ny był wiel­ki­mi, zło­ty­mi gu­za­mi. → Guzy to ozdobne guziki. Mogą być przyszyte do żupana, ale żupan nie może być nimi przetykany.

 

Kar­to­graf wydał z sie­bie mi­mo­wol­nie jęk… → Zbędny zaimek.

 

rzu­cił się ku najwięk­sze­mu drze­wu, które rosło przy dro­dze. Zła­pał się ga­łę­zi, ale mokry but ze­śli­znął się po korze. Zła­pał inną, wyż­szą gałąź, by się pod­cią­gnąć. Drew­no wy­da­ło z sie­bie jęk, gałąź wy­gię­ła się, ale utrzy­ma­ła cię­żar. Pod­cią­gnął się na niej i za­parł o pień. Sły­szał, jak ude­rze­nia kopyt się zbli­ża­ją. W końcu zdo­łał się wdra­pać… → Siękoza. Zbędny zaimek.

 

Pną­cza wierz­by za­czę­ły ob­wią­zy­wać się wokół nóg i rąk Aloj­ze­go. → Pnącze to roślina o długich i wiotkich pędach, które, aby móc się piąć, wymagają podpór. Pnączem jest np.: bluszcz, wierzba nie jest pnączem.

Proponuję: Witki/ Gałązki wierz­by za­czę­ły ob­wią­zy­wać się wokół nóg i rąk Aloj­ze­go.

 

Z woza zsiadł syn woź­ni­cy… → Z wozu zsiadł syn woź­ni­cy

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bardzo mi się podobało. Skojarzenia mam z “Ziemią Obiecaną” chyba z dość oczywistych powodów. :-) Ładnie, płynnie, bardzo dobry sposób opowiadania. Jak czytelnik siadł – to przepadł ;-)

„‬Człowiek, który potrafi druzgotać iluzje jest zarazem bestią i powodzią. Iluzje są tym dla duszy, czym atmosfera dla planety." - V. Woolf

Cześć!

Niezwykle przyjemnie i płynnie czytało się Twoje opowiadanie.

Dobra stylizacja.

Hej, bardzo miło mi to czytać!

Trochę przez pewien czas nie byłem pewien, w jakim okresie historycznym się obracamy – z jednej strony mamy fabryki, żołnierzy i inne określenia, sugerujące okres późniejszy, z drugiej mowę i inne rzeczy stylizujesz na typowe średniowieczne klimaty. 

Hmm, ja nie jestem biegły w sprawie stylizacji, ani technicznie, ani historycznie. Starałem się ją ograniczyć – wzorowałem się nieco na “Konopielce” (fragmentach, bo nie doczytałem jeszcze notty notty) i nowelach Dąbrowskiej. Zastanawiam się, czy język polskiej wsi z drugiej połowy XIX wieku nie wydawałby nam się teraz kompletnie archaiczny?

 

Reg: dziękuję serdecznie, dość krótki komentarz jak na moją skłonność do robienia błędów :)

 

Rossa: dzięki, bardzo miłe słowa. Płynność zakład potrafi, mam wrażenie po komentarzach. Przyznam się, że nie czytałem “Ziemi obiecanej”, co jest nieco żenujące.

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Bardzo proszę, Greasy.

 

…dość krótki komentarz jak na moją skłonność do robienia błędów :)

Mam nadzieję, że z czasem będziesz ich robić coraz mniej. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Zastanawiam się, czy język polskiej wsi z drugiej połowy XIX wieku nie wydawałby nam się teraz kompletnie archaiczny?

Dla nas z całą pewnością w pewnym stopniu byłby archaiczny.

Niemniej jednak wydaję mi się, że momentami wiejski język, jakim się posługujesz, bardziej naprowadza na realia średniowieczne. Ale mogę się mylić, może i kilkaset lat później prości chłopi dalej podobnie gadali. 

Niemniej jednak wydaję mi się, że momentami wiejski język, jakim się posługujesz, bardziej naprowadza na realia średniowieczne. Ale mogę się mylić, może i kilkaset lat później prości chłopi dalej podobnie gadali. 

Ja bym przyjął, że nie umiem stylizować :)

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Niemniej jednak wydaję mi się, że momentami wiejski język, jakim się posługujesz, bardziej naprowadza na realia średniowieczne. Ale mogę się mylić, może i kilkaset lat później prości chłopi dalej podobnie gadali.

Średniowieczny język polski był mniej zrozumiały, więc myślę. że GreasySmooth użył dobrej stylizacji. Inna sprawa, że akcja dzieje się w czasie, kiedy wieś nie ma dostępu do mediów, więc ich język ulega niewielkim zmianom.

Znawca nie jestem, mogę się mylić.

Ksiądz raczej na parafii siedział i tylko spowiedzi i mszy pilnował, bo go podczas spacerów różne go stwory wystraszały.

Po powrocie do karczmy Alozjy spędził bitą godzinę, szorując buty i myjąc spodnie.

Myjąc? Może: piorąc, czyszcząc?

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Dziękuję, Anet, miło mi, że zasłużyłem na jedno z wyższych wyróżnień na skali :)

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Witam. Bardzo fajne opowiadanie. Dobra stylizacja i udanie wyczarowany klimat staropolskich zabobonów. Uwielbiam tematykę słowiańskiej demonologii i wszystko mi tu gra. Pozdr

Witam. Bardzo fajne opowiadanie. Dobra stylizacja i udanie wyczarowany klimat staropolskich zabobonów. Uwielbiam tematykę słowiańskiej demonologii i wszystko mi tu gra. Pozdr

Dzięki serdeczne, bardzo się cieszę :)

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Nowa Fantastyka